sobota, 14 grudnia 2013

Rozdział 8:Odzyskane serce

Byt już prawie świt, gdy wściekły wicher zelżał, a pioruny przestały walić. Niektóre
dziewczyny się przespały. Ja nie. Z powodu bólu w klatce piersiowej nie mogłam zmrużyć oka.
-Idę na górę - oznajmiłam Taranee po cichu, by nie budzić pana Tuliruno.
-Pójdziemy z tobą - odparła bez namysłu.
-Nie musicie. I tak dużo dla mnie zrobiłyście.
Gdyby nie Taranee i Irma. na pewno nie uniknęłybyśmy poparzenia. Bez pomocy Cornelii i Hay
Lin nie uratowałybyśmy pana Tuliruno. Miałam wrażenie, że stoczyłyśmy już jedną bitwę. Nie
mogłam zaraz potem wciągać ich w następną.
-A czy to przypadkiem nie ty zawsze powtarzasz, że razem jesteśmy silniejsze? - powiedziała
Taranee z uśmiechem.
-Tak, to ja.
-No i?
-No, dobra. Chodźmy.
Wyszłyśmy ze schronienia, pozostawiając w nim śpiącego pana Tuliruno. Okolica zmieniła się
zupełnie. Zielony wcześniej stok pozostał już tylko wspomnieniem. Wszystko było czarne,
zwęglone, poznaczone bruzdami po uderzeniach piorunów.
-Co za dołujący widok - powiedziała Irma.
-Mhm. Idziemy.
Pomyślałam, że Salamandra, która wygrała, będzie zmęczona po pojedynku. Bardziej niż my?
Wystarczyło na nas spojrzeć. Ledwie powłóczyłyśmy nogami. Jak niby miałyśmy stanąć do walki?
A zwłaszcza do walki z Salamandrą? A jednak, noga za nogą, posuwałyśmy się naprzód. Może siły
nam wrócą, gdy będziemy ich naprawdę potrzebować.
Pokonałyśmy ostatnie podejście. Nad nami wznosiła się wieża Salamandry, kanciasta, ciemna i
posępna. Nagle stanęłam jak wryta.
Na prowadzących do wieży schodach przysiadł wielki, biały wilk. Utkwił w nas nieruchome
spojrzenie surowych, żółtych oczu.
-To ona - syknęłam. - Solana. To... to chyba oznacza, że zwyciężyła.
Jaki los spotkał Danny’ego? Co się stało z Sercem? Było tam. W wieży. Wyczuwałam je.
Zrobiłam następny krok, starając się wyprostować.
-Przepuść nas - powiedziałam do Solany. - Nie zrobimy ci krzywdy, jeśli nas po prostu
przepuścisz.
Miałam wrażenie, że ręce zaraz mi odpadną. Czułam ból w piersiach. Miałam mnóstwo
zadrapań, siniaków i drobnych oparzeń i nie została we mnie ani krztyna energii. Nie mogłam jej
skrzywdzić, nawet gdybym chciała, ale miałam nadzieję, że o tym nie wie. Powoli uniosłam ręce.
Wiedziałam, że moje towarzyszki, stojące w półokręgu, zrobiły to samo.
Wilk wstał. Warknął. Jego futro nie było już tak nieskazitelnie białe, lecz prawie popielate.
Ziewnął, a potem powoli się oddalił, pozostawiając za sobą wolną drogę.
Nie wierzyłam własnym oczom.
-Udało się!
-Na to wygląda - stwierdziła Cornelia. - A może to pułapka?
-Istnieje tylko jeden sposób, by to sprawdzić - powiedziałam, nie chcąc czekać ani minuty
dłużej. Gdybym miała w sobie energię, popędziłabym po tych schodach. Serce było teraz bardzo
blisko, miałam poczucie, że wystarczy wyciągnąć po nie rękę.
Schody prowadziły do komnaty przypominającej tę z wieży Solany. Okrągłe palenisko, półka ze
zdobyczami, drzwi i balkon. Jednym ze skarbów był rozwalony radioodtwarzacz, który zupełnie tu
nie pasował. Ale gdzie się podziało Serce? Rozglądałam się nerwowo.
Z balkonu wszedł do pomieszczenia Danny.
Zamarłam. Danny? Przecież myślałam, że Solana go...
-Myślałam, że przegrałeś - wyrzuciłam z siebie.
-Nie - odparł bez uśmiechu. - Wygrałem. - Jego mina była chyba wyrazem gorzkiej satysfakcji. -
Przez jakiś czas nie będzie mogła się zmieniać. Musi pobiec do domu w ciele tego starego wilka.
Był jakiś inny. Może nie fizycznie, wciąż miał bowiem postać, którą znałam - silne, kwadratowe
ramiona, kasztanowe włosy, charakterystyczne oczy. Ale coś się... zmieniło.
I nagle zdałam sobie sprawę, co takiego. Opuściła go radość.
-Jestem teraz bardzo silny - oznajmił. - Silniejszy niż przedtem. Nie sądzę, byś mogła mnie
pokonać.
-Sprawdź - odparłam gniewnie. Chociaż wiedziałam, że zapewne ma rację. Miał Serce, a ja nie.
Zwyciężył Solanę, przed którą w Gloomsbury uciekałyśmy, gdzie pieprz rośnie.
-Tylko jeśli mnie do tego zmusisz - powiedział. - Mam już... dosyć walki. - Potarł czoło. - Solana
była trzecia w ciągu dwóch dni. Zdecydowanie najsilniejsza z całej trójki, ale mam teraz przewagę
nad każdym przeciwnikiem.
Postąpiłam naprzód. Popatrzył na mnie czujnie.
-Oddaj Serce - powiedziałam.
-Dlaczego?
-„Dlaczego?”.
-Bo nie należy do ciebie.
-Teraz już należy.
-Nie. Zabrałeś je, ale to ja jestem jego Strażniczką.
-Nie strzeżesz go zbyt skutecznie, prawda?
Zabolało mnie to.
-Oszukałeś mnie. Kłamałeś. Powiedziałeś, że mnie lubisz.
Padałam ze zmęczenia i wszystko mnie bolało. Ale nagle wypowiedziałam tych parę ostatnich
słów.
Na chwilę odwrócił wzrok. Czyżby Salamandry miały sumienie?
-Jeśli o to chodzi - powiedział - nie kłamałem, naprawdę cię lubię.
-Jakie to urocze - mruknęła z sarkazmem Cornelia.
-Ale to ci nie przeszkodziło mnie okraść! - Ze złością zrobiłam jeszcze jeden krok do przodu.
-Stój - warknął. - Nie podchodź bliżej. Nie chcę z tobą walczyć, Will, ale jeśli...
Ból przeszył mnie niczym ostrze noża. Przyklękłam na jedno kolano, a potem upadłam na zimną,
kamienną posadzkę.
-Will! - Taranee podbiegła do mnie i próbowała pomóc mi stanąć na nogi. Irma też była obok.
-Will - szepnęła. - Co się stało? Zrobił ci krzywdę?
Oczy mnie piekły, ale nie zamierzałam płakać przy tym draniu. Z wysiłkiem uklękłam i
zamrugałam z wściekłością, próbując powstrzymać głupie łzy.
Danny też klęczał. Na jego twarzy malował się taki sam ból. jak przypuszczalnie na mojej.
-Boli - jęknął. - Will, dlaczego boli?
-Bo nie należy do ciebie - zdołałam powiedzieć przez zaciśnięte zęby. - Musisz je oddać.
Zniszczy cię, jeśli tego nie zrobisz.
-Ale jest takie ładne - odparł dziwnie dziecinnym głosem. - Takie ładne. Wszystkie je widzą.
Wszystkie go pragną. Solana powiedziała, że pierwsza je zobaczyła. To od niej dowiedziałem się o
jego istnieniu. Ale nie mogła go zdobyć, więc ja to zrobiłem. Tylko ja odkryłem, jak tego dokonać.
A teraz wszystkie próbują mi je odebrać. - Jego twarz się wykrzywiła we wściekłości. - Ty też! Też
chcesz mi je odebrać!
I nagle zrozumiałam, że wcale tego nie chcę.
-Nie - szepnęłam. - Nie odbiorę ci Serca. Ale jeśli mi je oddasz, przyjmę je.
Moja odpowiedź zaskoczyła wszystkich.
-Will! Nie możesz pozwolić, żeby je zatrzymał! - powiedziała Irma z przerażeniem w głosie.
-Tak. Mogę. Musi tak być. Nie rozumiesz? Nie można go zabrać. Serce musi zostać darowane i
przyjęte. Jeśli odbierzesz je siłą, może zniszczyć zarówno rabusia, jak i obrabowanego.
W chłodnej, pustej komnacie zapadła martwa cisza.
-Zniszczyć? - powtórzył niepewnie Danny.
-Tak. Czy nie niszczy ciebie? Czy nie niszczy Salamander i świata, który powinny chronić?
-Serce by tego nie zrobiło - zaoponowała Taranee.
-To nie Serce. Kiedyś bez przerwy się uśmiechałeś, Danny. Byłeś najszczęśliwszą osobą, jaką w
życiu spotkałam. A teraz jesteś szczęśliwy?
-Nie - odparł bardzo cicho. Przykucnął, tuląc ręce do piersi, jakby w środku coś go bolało. -
Czy... czy to cię niszczy? - spytał łagodnie. - Nigdy tego nie chciałem, Will. Przysięgam.
Chciałam mu wierzyć. Sądzę, że w głębi duszy wierzyłam. Danny nie był zły. Tylko
nieodpowiedzialny i zbyt ciekawski.
-Oddasz mi Serce? - spytałam.
Przez chwilę jego twarz zamigotała, jakby miał zmienić kształt. Potem na powrót stężała.
-Ja... Nie. Nie mogę. - Jeszcze mocniej przycisnął ręce do piersi. - Jest takie ładne - szepnął z
taką tęsknotą w głosie, że omal nie rozpłakałam się wbrew własnej woli.
Trudno. Próbowałam. Odrętwiała podniosłam się na nogi, zastanawiając się, ile można przejść,
odczuwając tak silny ból.
-Chodźcie - powiedziałam do pozostałych. - Nic więcej nie możemy zrobić.
-Chyba nie zamierzasz... chyba nie zamierzasz po prostu odejść? - zaprotestowała Hay Lin. -
Chyba nie chcesz zostawić mu Serca!
-Owszem, zostawię je.
I ruszyłam w dół schodów. Zrobiłam to, co było konieczne i słuszne. Ale to nie wystarczyło.
*
Doszłam do połowy schodów, zanim mnie zatrzymał.
-Will.
Przystanęłam, ale nie odwróciłam się.
-Tak?
-Proszę... czy mogę... czy mogę ci coś dać?
Niemal natychmiast ból w piersi zelżał, jakby Serce już wróciło na swoje miejsce.
-Tak - powiedziałam. - Oczywiście, że możesz.
Darowane. Przyjęte. Nie odebrane siłą.
-Tylko... - ciągnął żałosnym tonem. - Jeśli to zrobię... zreperujesz mój radioodtwarzacz?
Mimo zmęczenia nie mogłam powstrzymać się od śmiechu.
-Zobaczę, co się da zrobić.
*
To oczywiście, nie był jeszcze koniec. Wciąż musiałyśmy naprawić wóz i zawieźć nim pana
Tuliruno z powrotem do jego żony. Pogoda nadal była kiepska. Wszystkie się przeziębiłyśmy. Ale
gdy szykowałyśmy się do opuszczenia Lillypond, do naszych uszu dobiegło nagle energiczne,
basowe dudnienie, które nie było odgłosem burzy.
-I got the power, I got the moves - śpiewał JoeJoe miliony kilometrów od domu. - I got the
music, I got the grooves...
Roześmiałam się. Na górze, w swojej wieży. Danny z pewnością tańczył. Miałam nadzieję, że
też się uśmiecha.
-Cieszę się, że ktoś jest szczęśliwy - powiedziała kwaśno Cornelia.
-A ty nie jesteś? - spytałam.
-Tak - odparła z uśmiechem. - Wszystko wygląda teraz znacznie lepiej. - Niedbale podniosła
rękę i drzewa na spalonym zboczu znów się zazieleniły. Teraz uśmiechnęła się szeroko. - No, to mi
się podoba!
-Will, jak się czujesz? - spytała Taranee, która wciąż wydawała się lekko oszołomiona. - Tam na
górze. przez chwilę, kiedy... kiedy upadłaś...
-Czuję się dobrze.
„Dobrze" to właściwie mało powiedziane. Zastanowiłam się przez chwilę i znalazłam
najodpowiedniejsze słowo. Może nie było zbyt często używane, za to doskonale pasowało do
mojego nastroju.
-Wiecie, jak się czuję? - powiedziałam. - Lżej mi na sercu.
*
W wielkich komnatach Kondrakaru twarz Wyroczni rozjaśnił uśmiech.
Nauczyłyścię się czegoś- usłyszałyśmy. - Stawiłyście czoło kolejnemu wyzwaniu. Rozwijajcie się, Strażniczki.
Rozwijajcie się..
-Zastanawiałam się... - zaczęłam.
Tak?
-Kiedy nas odeślesz... Czy można troszkę oszukać czas?
Oszukać, Strażniczko?
-No, bo po prostu... skoro tak zniknęłyśmy na cały dzień... nic nikomu nie mówiłyśmy i nie
mamy dobrej wymówki...
Aha. Rodzice.
-Krótko mówiąc... tak.
Nie ma potrzeby przysparzać im nerwów i zgryzot. Dobrze, Strażniczko, „oszukamy". Czas, tak
jak przestrzeń, jest tu płynny.
Wróciłyśmy więc tego samego wieczoru, którego opuściłyśmy Heatherfield. Za późno jednak,
by powstrzymać popielicę przed kolejnym atakiem na poduszkę. Strzępy materiału i pierze walało
się po całym mieszkaniu, a popielica spała w najlepsze w swoim nowym, przytulnym gniazdku.
-Chyba ci mówiłam, żebyś trzymała to zwierzę w swoim pokoju! - Mama nie była zadowolona,
kiedy się o wszystkim dowiedziała.
-Tak, mamo - westchnęłam. - Postaram się.
Następnego dnia na szkolnym korytarzu spotkałam Matta. Spuściłam wzrok i patrzyłam na
czubki swoich butów, czując jeszcze większe onieśmielenie niż zazwyczaj.
-Hej - powiedział. - Wyglądasz dziś na bardzo zmęczoną. Pewnie popielica nie daje ci spać po
nocach.
-Coś w tym rodzaju - mruknęłam.
A potem, zmuszając się do nadludzkiego wysiłku, spojrzałam mu w oczy.
-Te szczeniaki...
-Tak - powiedział. - Wszędzie ich pełno. Nie ma ani chwili spokoju. - Uśmiechnął się do mnie. -
Nadal masz ochotę je zobaczyć? Może po lekcjach?
-Bardzo chętnie - zdołałam powiedzieć, bez wątpienia czerwona jak burak.
Uśmiechnął się szerzej. W piersi poczułam coś, co nie miało nic wspólnego z Sercem
Kondrakaru, za to bardzo wiele wspólnego z moim własnym, które zaczęło bić jak szalone.
-Na razie. - Pomachał, znikając za rogiem.
-Tak. Na razie - powiedziałam do pustego korytarza.
Za moimi plecami Irma zanuciła:
-Will idzie na randkę, Will idzie na randkę!
Szturchnęłam ją, mówiąc, by zamilkła; Ja tez jakiegoś powodu nie mogłam powstrzymać
uśmiechu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz