niedziela, 22 grudnia 2013

Rozdział 4:Wyspa złamanego serca

Zrobiłyśmy zrzutkę i wypożyczyłyśmy żaglówkę. Nie większą od zwykłej łódki wiosłowej.
Kiedy znalazłyśmy się wystarczająco daleko od brzegu i upewniłyśmy się, że nikt nas nie widzi,
wciągnęłyśmy wiosła. Postawiłyśmy żagiel i pozwoliłyśmy, by Hay Lin i Irma zajęły się
wszystkim? Nylonowy żagiel natychmiast wydął się na wietrze, a fale na polecenie Irmy pchały nas
do przodu. Czułyśmy się prawie jak w motorówce.
Ciężkie chmury wciąż wisiały na niebie, morze było niemal czarne, ale zachodzące powoli
słońce oświetlało wszystko — chmury, wodę, łódź i nas — niesamowitym, rdzawym poblaskiem.
Było zimno. Żałowałam, że nie pomyślałam o zabraniu swetra.
— Tam — zawołała podekscytowana Hay Lin, wyciągając rękę. — Tam jest!
Rzeczywiście, była. Wyspa Złamanego Serca. W miarę jak podpływałyśmy bliżej, zaokrąglony
garb robił się coraz większy, aż w końcu wznosił się ponad nami niczym samotna góra.
— Wydaje się tu... jakoś nie na miejscu — powiedziałam z wahaniem.
— Trzysta lat temu jeszcze jej tu nie było — odparła Hay Lin. — Pewnego dnia jakiś rybak
niemal rozbił łódź o skałę, której nikt wcześniej nie widział. Naukowcy tłumaczą jej pojawienie się
aktywnością wulkaniczną, ale mieszkańcy Pleasance opowiadają o tym miejscu wiele
niestworzonych historii.
— Czy jest tu jakaś plaża? — spytała Irma, obserwując spienione, białe fale, rozbijające się o
skały.
— Jeśli nie ma, może Cornelia nam ją stworzy — powiedziała Hay Lin.
Cornelia nie odpowiedziała. Trzymała się kurczowo burty. Nie przepada za wodą.
— Opłyńmy wyspę — zaproponowałam.
Bacznie lustrowałam skalisty brzeg. Czy coś zobaczę, jakiś znak, że Peter tu jest albo
przynajmniej — był? A jeśli to tylko strata czasu? Jeśli tylko się oszukiwałyśmy? Zawierzyłyśmy
obrazowi ujrzanemu w wodzie ze stawu. Może Cornelia miała rację. Może naprawdę kiepskie z nas
są wróżki.
— Jest plaża — powiedziała Hay Lin, wskazując ręką. — Popłyniemy tam?
Plaża była bardzo mała — wąski półksiężyc jasnego piasku, osłonięty dwoma łukami skały,
przypominającymi obejmujące go ręce. Ale na piasku było coś... coś...
— Podpłyńmy bliżej — zawołałam. — Chyba coś widzę.
Irma uspokoiła fale, a Hay Lin zawróciła wiatr, by skierował łódź między skały. Nagle rozległ
się wrzask Cornelii.
— Rafa! — krzyknęła. — Uwaga!
— Gdzie? — pytała Hay Lin, rozglądając się.
— Pod nami! Podnieś łódź. Irma, podnieś łódź!
Nagle też to zobaczyłam, w wodzie pod nami. Coś ciemnego, ostrego i bezwzględnego, jak kły -
tylko czekające, żeby nas schrupać. Irma zamachała szaleńczo rękami i łódź uniosła się jak korek
na grzbiecie wielkiej fali. Rozległ się zgrzyt, gdy kadłub otarł się o rafę... Wyrzuciło nas na plażę...
Łódź szarpnęła i przewróciła się na bok. Wypadłyśmy z niej jak ziarnka groszku z puszki.
Słyszałam krzyk Cornelii, ale nie mogłam jej pomóc. Byłam zbyt zajęta chlapaniem,
wrzeszczeniem i krztuszeniem się, bo do buzi wlało mi się pełno wody morskiej. „Nie chcę utonąć”
— pomyślałam i zaraz zdałam sobie sprawę, że to niemożliwe. Nie w wodzie, która ma niecałe pół
metra głębokości...
Uklękłam, a potem stanęłam na nogi i poprawiłam okulary, które prawie mi spadły. Pozostałe
dziewczyny też się podnosiły, przestraszone, ale całe i zdrowe. Nawet łódź nie została zniszczona,
nie licząc kilku centymetrowych zadrapań na kadłubie, które wyglądały jak ślady pazurów
ogromnego kota.
Ruszyłam w stronę plaży, w kierunku tego czegoś, co widziałam wcześniej, na wpół wystającego
z wody. W gęstniejącym mroku połyskiwały wesołe, niebieskie i żółte pasy. Była to deska
windsurfingowa Petera. A raczej jeden jej koniec, poszarpany i odłamany.
*
Nienawidziłam tej wyspy. Każdego jej oślizgłego, skalistego, zapaskudzonego przez ptaki
skrawka. Słońce zachodziło i zapadała ciemność. Obeszłyśmy wyspę dookoła, pokonując zwaliska
głazów i płytkie rozlewiska morskiej wody. Wspinałyśmy się po skalnych zboczach, szorstkich od
zaschniętego guana albo tak śliskich od glonów i wodorostów, że prawie nie było za co złapać ręką
ani na czym oprzeć stopy. Wołałyśmy i wołałyśmy, aż wszystkie zachrypłyśmy. W końcu
wróciłyśmy na plażę, przemoczone, zmarznięte i wyczerpane, nie znalazłszy absolutnie niczego.
— Zrobiło się za ciemno — stwierdziła Hay Lin. — Mogłyśmy nawet przejść tuż obok niego i
niczego nie zauważyć. A na tych urwiskach i rozpadlinach któraś z nas może skręcić nogę. Albo
jeszcze gorzej.
Głos drżał jej z zimna.
— Rozpalmy ognisko — zaproponowałam.
Ale z czego? Na wyspie nie było drzew, tylko skały i trochę porostów. Dla mnie to nie był
problem. Ułożyłyśmy stos z wodorostów, a ja przywołałam ogień, by je rozpalił. Byłyśmy
zmęczone i głodne, ale mogłam się przynajmniej postarać, byśmy nie marzły.
Cornelia znalazła w kieszeni wiatrówki tabliczkę czekolady. Pokruszoną i oczywiście mokrą.
Każdej z nas przypadł tylko niewielki kawałek, ale mimo lekko słonawego posmaku było to lepsze
niż nic.
— Dzięki — powiedziałam.
Skinęła tylko głową. Siedziała na skale z podkulonymi nogami z boku i wyglądała jak syrenka.
Nie wiem, jak ona to robi. Wszystkie przypominałyśmy zmokłe kury, ona tymczasem sprawiała
wrażenie, jakby jej potargane włosy były dziełem fryzjera, który starannie ułożył każdy jedwabisty,
jasny kosmyk. Chyba to właśnie nazywa się klasą. Chciałabym mieć jej więcej.
Wpatrywałam się w płomienie. Znalazłyśmy deskę Petera, ale jego najwyraźniej na wyspie nie
było. Dokąd mógł stąd pójść? Chyba tylko wrócić do morza! Irma jednak powiedziała, że w wodzie
go nie ma. A Will stwierdziła, że nie znalazł się też poza życiem. Tego się trzymałam. Nie miałam
wielkiego wyboru.
Czułam się taka zmęczona. Wykończona wiosłowaniem, żeglugą i walką, by nie utonąć. Ale
jeszcze bardziej znużyły mnie strach, nadzieja i smutek odczuwane jednocześnie. Usiadłam na
piasku, opierając się plecami o kadłub łodzi. Odchyliłam głowę i oparłam ją o twardą burtę. Nawet
nie wiem, kiedy zmęczona usnęłam.
— Taranee! — To była Hay Lin. Potrząsała mną. — Obudź się! Spójrz!
Z trudem powróciłam ze świata snu, pełnego gnijących wodorostów i nagrobków z napisem
„Zaginął na morzu”. Na co miałam spojrzeć? Poprawiłam okulary i wtedy to zobaczyłam.
Niewyraźny zielonkawy blask, fluorescencyjny, jak te świecące w ciemności czaszki, które
można kupić na Halloween. Zdawał się dobywać z wnętrza wyspy.
— Co to takiego? — spytałam.
— Wygląda, jakby ktoś zapomniał zamknąć lodówkę — powiedziała Irma. — Tylko to duża
lodówka.
Irma niczego nie umie traktować poważnie, ale teraz nietrudno było zrozumieć, o co jej chodzi.
Istotnie, w tych ciemnościach przypominało to światło wydobywające się z niedomkniętych drzwi
lodówki. Tyle że była to szczelina długości przynajmniej dziesięciu metrów, mocno postrzępiona.
— Światło w naszej lodówce nie jest zielone — stwierdziła Hay Lin.
— Ale to akurat jest — odparła Will. —I chyba powinnyśmy sprawdzić, skąd się wydobywa.
Bez namysłu zaczęła wspinać się na skaliste zbocze.
— Nie wiem, czy mi się to podoba — powiedziała Ir— ma, która przynajmniej raz wydawała
się poważna i jakby przygaszona. — Coś jest nie tak z tym blaskiem.
Ale Will była już w połowie zbocza. Czułam, że obojętne, skąd jest to światło, ma ono coś
wspólnego z Peterem. Ruszyłam więc do góry, a Hay Lin wspinała się obok mnie. Robiła to bez
wysiłku, jakby w ogóle nic nie ważyła. Czarodziejka powietrza to ma dobrze. Niektóre dolegliwości
nękające zwykłych śmiertelników są jej obce — na przykład ból mięśni.
— Głęboko! — zawołała z góry Will. — To może być wejście do jakiejś jaskini.
Zdenerwowana i podekscytowana próbowałam szybciej piąć się w górę. Może Peter
rzeczywiście był pod ziemią, tak jak myślałam na początku. Błagam, błagam, niech będzie cały i
zdrowy. Odrzuciłam myśli o złamaniu nogi albo, co gorsza, kręgosłupa lub rozbiciu czaszki.
Może jaskinia była na tyle głęboka, że po prostu nie słyszał naszego nawoływania.
Twarz Will podświetlona od dołu ponurą, zieloną poświatą, wyglądała upiornie.
— Musimy jakoś tam zejść — powiedziała. — Dobrze by było, gdyby udało nam się nie
połamać przy tym żadnych kości. Ściana opada dosyć ostro i nie widzę, gdzie się kończy.
— Przydałaby nam się lina — powiedziała Hay Lin. — Ja mogłabym poprosić powietrze, żeby
nas podtrzymało.
— Możesz to zrobić? — spytałam. — Całą naszą czwórkę?
— Tak mi się wydaje. Albo będziemy schodzić po dwie, tak będzie bezpieczniej.
— Ale nie mamy liny — stwierdziła Will.
Hay Lin uśmiechnęła się.
— Może i nie. Ale mam jakieś sznurki.
To prawda. Hay Lin ma bzika na ich punkcie. Nieważne, w co się ubiera, zawsze ma na sobie
przynajmniej trzy czy cztery kolorowe sznurki albo tasiemki.
— Będzie prościej, jeśli ja to zrobię — powiedziała Cornelia i podniosła ręce.
Ziemia zaczęła się przesuwać i rozległo się dudnienie i stukot spadających kamieni.
— Uważaj! — krzyknęłam. — Na dole może być Peter!
Cornelia natychmiast przestała.
— Przepraszam — powiedziała. — Nie pomyślałam o tym. — Zajrzała do szczeliny. —
Jeszcze nie skończyłam — dodała — ale chyba możemy już zejść, pod warunkiem, że będziemy
uważać.
W zielonej poświacie unosił się pył, gęsty jak dym. Minęła dłuższa chwila, nim opadł na tyle,
bym mogła zobaczyć, czego dokonała Cornelia.
Chciała prawdopodobnie zrobić schody, ale przeszkodziłam jej i teraz miałyśmy przed sobą rząd
nierównych skalnych wypukłości, przypominających kolce na grzbiecie smoka. Miała rację. Można
było po nich zejść, należało tylko zachować ostrożność.
— No — powiedziała Will. — Chyba nie ma sensu czekać. Idziemy.
Powoli zaczęłyśmy schodzić.
*
W powietrzu unosił się dziwny zapach, woń gorąca i starego kamienia. Zielone światło otaczało
nas ze wszystkich stron.
— Czuję się jak sałata w kanapce — mruknęła Irma, idąca tuż za mną. — W kanapce zrobionej
z bardzo twardego chleba!
Przestrzeni było rzeczywiście niewiele. Miejscami wąskie przejście opadało niemal pionowo w
dół i palce mnie rozbolały od chwytania szorstkich skalnych występów. Gdzie indziej robiło się
prawie poziome, ale za to jeszcze węższe, aż musiałyśmy iść na czworaka, a w jednym, szczególnie
nieprzyjemnym miejscu, nawet się czołgać.
— Ile jeszcze? — wysapałam do Will, która była przede mną.
— Nie widzę — mruknęła.
Miałam wrażenie, że już pół nocy przesuwamy się w tym niesamowitym, zielonkawym
półmroku. Czy taki korytarz może schodzić poniżej poziomu morza i nie zostać zalany? Nie
wiedziałam. No i oczywiście poziom morza zależał od takich czynników, jak przypływy i odpływy.
Żałowałam, że pomyślałam o przypływie. Co będzie, jeśli nagle zacznie się tu wlewać woda? Czy
zdołamy uciec?
„Nie utoniesz!” — upomniałam się surowo w myślach. — „Tuż za sobą masz czarodziejkę
wody. Tunel wcale się nie zwęża, a powietrza jest pod dostatkiem, nawet jeśli ma dziwny zapach.
Weź się w garść”.
Nagle wpadłam na Will, która nieoczekiwanie się zatrzymała.
— Spójrz — szepnęła. — Chyba jesteśmy na miejscu.
Nieco z przodu tunel gwałtownie się rozszerzał i widać było wyrzeźbione w skale schody, które
zupełnie nie przypominały niedokończonych smoczych kolców Cornelii.
Ostrożnie zaczęłyśmy przeciskać się naprzód. Zauważyłam, że Will zacisnęła jedną dłoń na
Sercu Kondrakaru. Nie wiedziałam, czy chciała dodać sobie odwagi, czy przygotować się na
ewentualny atak.
Schody kończyły się w dużej grocie, która częściowo powstała w sposób naturalny, a częściowo
została wykuta. I choć w środku nie zauważyłam nikogo, miałam uczucie, że wcale nie jest pusta.
Znajdowało się w niej coś, co nie oddychało i nie poruszało się tak jak my, a jednak było w jakiś
sposób żywe. W bardzo szerokiej, dziwacznie rzeźbionej kamiennej misie coś wirowało i migotało,
rozsiewając złowróżbny, gęsty, fosforyzujący blask. Wir, taki jak w moim śnie.
Dno groty pokrywał drobniutki piasek, na którym ktoś nabazgrał wiadomość:
„Wejdź, mała czarodziejko, jeśli się ośmielisz".
Obok leżał zegarek Petera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz