niedziela, 15 grudnia 2013

Rozdział 5:Oddech Sfinksa

-Tam są! - krzyknął dyrektor firmy Starlet Music. Jak mógł nas zobaczyć w tym półmroku przez
swoje ciemne okulary? Może miał rentgenowski wzrok. - Usuńcie je z terenu farmy!
-Przegapiłaś jedną z kamer - syknęłam do Will.
-Nie sądzę. - Na sekundę zamknęła oczy, po czym znów je otworzyła. - A niech to - powiedziała,
wskazując niewielką skrzynkę przy drzwiach. - Przegapiłam mikrofon.
Jeden z goryli, prężąc imponujące muskuły pod obcisłą, czarną koszulką z napisem „Krzemienie
- ochrona” przyjął groźną postawę i postąpił naprzód.
-Proszę panie ze mną - zagrzmiał. - Ten facet nie żartuje.
-Z chęcią opuścimy to miejsce - odparłam. - Pod warunkiem, że Ked pójdzie z nami.
-Nie ma mowy, panienko...
-Ale ja chcę iść z nimi - powiedział cicho Ked.
-Co? - Al Gator aż zapiszczał ze zdumienia. - Co powiedziałeś? Co one ci nagadały?
-Po prostu chcę stąd iść - powtórzył spokojnie Ked. - Już mam dość bycia gwiazdą.
Twarz Gatora zrobiła się biała, a potem aż purpurowa z wściekłości. Widok był dość ciekawy.
-Nie myśl, że ty... Nie myśl, że ja... Nie zdajesz sobie sprawy, ile pieniędzy... - Tak bardzo kipiał
gniewem, że nie mógł dokończyć żadnego zdania. Po chwili nadludzkim wysiłkiem opanował się. -
Dobra, posłuchaj mnie, mały. Posłuchaj uważnie. Czy nie dbałem o ciebie? Nie dawałem ci
wszystkiego, o co poprosiłeś? Miły z ciebie dzieciak i niezły muzyk, ale chyba żyjesz w innym
świecie...
-Może - odparł Ked. - I nie wiem, gdzie będę żył w przyszłości, ale na pewno nie tutaj.
Z tymi słowami ruszył do wyjścia.
-Zatrzymać go - rzucił Gator do ochroniarzy. - Zaprowadźcie go do pokoju. Zamknijcie drzwi na
klucz. To załamanie nerwowe. Potrzebne mu środki uspokajające i absolutna cisza Nie może się z
nikim spotykać... Zresztą, wiecie, co robić. Niedługo odzyska zdrowe zmysły.
Dwóch goryli podeszło do Keda. Trzeci wraz ze swoim szefem ruszył w naszą stronę.
-A jeśli chodzi o was - powiedział Gator z groźbą w głosie - oduczę was takich numerów...
-Dobra - odparła Will. - Dosyć tych ceregieli, dziewczyny!
Hay Lin i ja rzuciłyśmy się w jedną stronę, a Will i Taranee - w drugą. Cornelia niedbale
machnęła dłonią i nagle część rusztowań zachwiała się i runęła na goryli, którzy podchodzili do
Keda. Hay Lin podniosła ręce i wokół zerwał się raptowny wiatr. Płachty folii załopotały, po czym
opadły, owijając leżącego na podłodze ochroniarza i jego kolegę, który próbował zrzucić z siebie
fragmenty rusztowania. Obaj chcieli się wydostać i spod folii dobiegały stłumione przekleństwa.
Teraz moja kolej.
Podniosłam puszkę farby, zdjęłam wieczko i skierowałam zawartość na goryla, wyciągającego
łapy w kierunku Will. Farba zawierała na tyle dużo wody, że bez kłopotu trafiłam w cel - strumień
uderzył go prosto w nos. Zawył, zatrzymał się, poślizgnął na farbie i usiadł gwałtownie. Jego twarz
i tors miały teraz gustowny, lawendowy odcień.
Stałam tam o ułamek chwili za długo, napawając się tym widokiem. Wilgotne dłonie chwyciły
mnie od tyłu za rękę, próbując wykręcić mi ją za plecy.
-Puszczaj! - jęknęłam. - Puszczaj, ropucho!
I nagle puścił.
-Irma! - powiedziała ze złością Will. - Obiecałaś, że więcej tego nie zrobisz!
Odwróciłam się. Na ziemi siedziała duża ropucha. Wyglądała na bardzo zaskoczoną. Miała na
sobie miniaturowe okulary przeciwsłoneczne.
-Jeśli chcesz mu przywrócić jego prawdziwą, wstrętną postać, możesz go pocałować - syknęłam.
- Słyszałaś, co chciał zrobić Kedowi!
-Weź go i zbierajmy się stąd - zaproponowała Cornelia. - Tylko go nie wypuść. Pamiętasz, ile
kłopotów miałyśmy ostatnim razem?
-To był przecież wypadek - odparłam, mocno się czerwieniąc.
Co robić, jeśli chłopak niemal zmusza cię do pocałunku, kiedy wcale nie chcesz go całować. Nie
powinien był zadzierać z Czarodziejką! Poza tym przecież zmieniłyśmy go z powrotem. Kiedy już
go znalazłyśmy. Ale dobrze pamiętałam, ile czasu spędziłyśmy na moczarach, szukając jednej
konkretnej żaby wśród setek innych. Złapałam więc teraz ropuchę, zanim zdążyła uciec, wrzuciłam
ją do pustej puszki, którą owinęłam swoim swetrem.
-Teraz nie ucieknie.
Umazany farbą ochroniarz już wstał i niepewnym krokiem zmierzał w naszą stronę. Pewnie
niewiele widział, ale nie chciałam znaleźć się w zasięgu jego rąk. Wyglądały jak łopaty, tyle że
trochę większe. Jeden z jego uwięzionych koleżków zdołał zepchnąć z siebie rusztowanie i niemal
uwolnił się z folii. Najwyższa pora wziąć nogi za pas. Pobiegliśmy do drzwi, cała nasza piątka i
Ked, i zatrzasnęliśmy je za sobą.
-Zarygluj zamek - powiedziała Will do Cornelii. - I postaraj się, żeby pozostał zamknięty.
Cornelia przyłożyła dłoń do zamka i przybrała skupiony wyraz twarzy. Z mechanizmu dobiegły
zgrzyty.
-Nie znajdą klucza zbyt szybko - powiedziała z zadowoleniem.
Popędziliśmy do furtki.
Był w niej zamek - fraszka dla Cornelii - ale żadnego strażnika, tylko domofon, którego użył
kierowca furgonetki. Wkrótce szliśmy już na wzgórze, do zagrody dla owiec, w której
zostawiłyśmy rowery.
-Będą nas gonić? - odezwała się Taranee z lekkim niepokojem w głosie.
-Wątpię - wydyszałam, tracąc oddech od tej wspinaczki. - Mamy Gatora. Nie ma im kto
rozkazywać, więc kompletnie zgłupieją.
-Może. - Will odrzuciła włosy z czoła zdecydowanym ruchem, który dobrze znałam. - Ale i tak
lepiej się tu nie kręćmy. - Popatrzyła na Keda, który trząsł się na chłodnym wietrze. Wnętrze
stodoły było ciepłe, więc miał na sobie tylko cienką, białą koszulkę. - Chcesz wrócić do domu?
-Mówiłem wam, że nie mogę.
-Ale gdybyś mógł... gdybyśmy ci pomogły... chciałbyś? No powiedz!
Nie śpieszył się z odpowiedzią, ale kiedy wreszcie się odezwał, jego zapał nie budził
wątpliwości.
-Tak - westchnął. - Najbardziej na świecie. Najbardziej na wszystkich światach.
-W takim razie - powiedziała Will - powinnyśmy się chyba spotkać z Wyrocznią.
*
Pośrodku Nieskończoności wznosi się twierdza Kondrakar. Bardzo daleko od starej zagrody dla
owiec na wzgórzu. A jednak... kiedy Will wyciągnie Serce Kondrakaru, możemy się tam znaleźć w
jednej chwili. Czasami znajdujemy się tam rzeczywiście, a innym razem wszystko odbywa się w
naszych umysłach..
Sala z wieloma kolumnami. Poczułyśmy łagodną obecność Wyroczni.
Przyprowadziłyście Wygnańca.
-Tak - potwierdziłam. - Miałyśmy nadzieję... Chcemy go zabrać do domu.
Złamał prawo swojego ludu. Złamał je świadomie.
-Ale tego żałuje! I chce wrócić do domu. Poza tym... nie może zostać w Heatherfield. Chociaż
tego nie chce, krzywdzi ludzi swoją muzyką.
A zatem chcecie mu pomóc, Strażniczki Wielkiej Sieci?
-Tak. Prosimy.
Odruch litości. Uczynków, płynących z litości, nie należy odrzucać. Wiedzcie jednak, że choć
możecie się udać na Bard, Bestia, postawiona na straży przez Starszych, zgodnie z prawem stawi
wam czoło. A przy próbie przejścia nie wolno wam użyć przeciwko niej Serca Kondrakaru.
-Ale... jak mamy tego dokonać?
Dobrze wiedziałam, że bez Serca nasza moc jest niewielka i nieprzewidywalna.
Tego same musicie się dowiedzieć. Wciąż chcecie podjąć próbę?
Nie widziałam dobrze pozostałych, ale utrzymywałam z nimi kontakt za sprawą Serca. I
wyczuwałam ich zgodę.
-Tak - powiedziałam.
I świat zawirował mi przed oczami.
*
Wiatr wył bez ustanku. Pod stopami miałyśmy piach, który pachniał popiołem. Nad głowami -
puste, szare niebo, na którym nie świeciło ani słońce, ani księżyc.
-To - powiedziałam z niedowierzaniem - jest Bard?
Muzyka Keda tworzyła raczej obraz pól, lasów i strumieni, może nawet odległego grania
pasterskich piszczałek. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie takiego otoczenia!
Ked pokręcił głową.
-Nie - powiedział na tyle głośno, by przekrzyczeć wiatr. - To... miejsce, którego strzeże Bestia.
To nie jest prawdziwy świat, tylko coś w rodzaju... przestrzeni pomiędzy światami.
Ta wiadomość mnie ucieszyła. Wolałam nawet nie myśleć, jak by się tu mieszkało.
Piasek się poruszał. Zdałam sobie sprawę, że stanie w miejscu oznaczało powolne zapadanie się
w piach. Tkwiłam w nim już po kostki. Gdybym postała tak jeszcze trochę, po prostu bym... znikła?
Miałam potworne przeczucie, że by się właśnie stało.
-Chyba musimy iść dalej - stwierdziła Will.
-Tonę - powiedziała Taranee.
-Wszystkie toniemy - dodałam. - Stanie w miejscu to chyba nie najlepszy pomysł.
-Nic tu nie jest stałe i twarde - zgodził się Ked. - Nic, z wyjątkiem Bestii.
Zaczęliśmy brnąć przez piasek. Wokół nas świstał ostry wiatr, a porywane przez niego ziarna
piasku raniły nam skórę.
-Gdzie jest Bestia? - spytała Taranee, rozglądając się z niepokojem. - Daleko?
-Nie wiem - odparł Ked. - Byłem tu już dwa razy, próbując... - Urwał, jakby wstydził się, że
próbował przeciwstawić się wyrokowi Starszych. - Za każdym razem pojawiała się nagle nie
wiadomo skąd.
Zamilkł i nikt go więcej nie pytał.
Szliśmy, bo nie mogliśmy się zatrzymać, a nie dlatego, że dokądś zmierzaliśmy. Przed nami
piasek i niebo miały taką samą barwę i ledwo można było dostrzec linię horyzontu. Nie wiedziałam,
czy się do czegoś zbliżamy. Niebo pozostawało takie same, ani nie ciemniało, ani nie jaśniało.
Po długim i mozolnym marszu w nieokreślonym kierunku, Will przystanęła na chwilę dla
złapania oddechu. Dyszała ciężko.
-Nie możemy tak łazić bez końca - powiedziała. - Nie przychodzi ci do głowy nic, co zrobiłeś
przed pojawieniem się Bestii?
-Próbowałem tylko dostać się do domu - wyjaśnił Ked zmęczonym głosem.
-Oczywiście, ale... jak?
-Kiedy Starsi mnie wygnali, stworzyli szczelinę w Taktach Istnienia. Coś w rodzaju muzycznej
dziury. Myślałem, że jeśli zrobię to samo, zdołam wrócić.
-Zagrałeś więc na Bratniej Duszy?
-Tak. Nie miałem innego instrumentu.
-Mhm. Możesz grać, idąc? Zobaczymy, czy coś się stanie...
Ked skinął głową i zdjął gitarę z pleców. Parę razy zacisnął palce, jakby mu zesztywniały, po
czym zaczął grać.
Z jakiegoś powodu muzyka nie brzmiała tak czarująco, jak w Heatherfield. Dźwięki wydawały
się dziwnie płaskie. Ked przerwał.
-Przepraszam - powiedział. - Nie wychodzi.
-Graj dalej - odparła Will. - Nie musi być ładnie. Po prostu graj.
Przez chwilę wydawał się wręcz obrażony. Prośba, by muzyk grał poniżej swoich możliwości,
była zapewne na Bardzie nie do pomyślenia. Ale nie byliśmy jeszcze na Bardzie - a w takim tempie
mogliśmy się tam nigdy nie znaleźć.
-Zagraj piosenkę o powrocie do domu - podsunęłam. - Graj tak, jakby to był twój zamiar, a nie
marzenie, które nigdy się nie spełni.
Rzucił mi dziwne spojrzenie. Mimo to zaczął wydobywać z gitary słodkie akordy, które
słyszałyśmy w stodole.
Oto miejsce, gdzie droga się kończy
Gdzie słońce prześwieca przez kurz...
Wiatr dmuchnął nagle silniej i poderwał więcej piasku. Trudno było coś zobaczyć. Ostrożnie
przetarłam oczy, ale tylko poczułam pieczenie powiek.
Z tym miejscem wiele nas łączy...
Potknęłam się. Tuż przede mną ciągnął się niski mur z piaskowca, którego nie zauważyłam,
dopóki na niego nie wpadłam. Jaki dziwny kształt. Prawie jak...
Prawie jak pazury.
Zamarłam. Powoli podniosłam wzrok. Patrzyłam coraz wyżej, aż tył mojej głowy dotknął
ramion.
Był naprawdę ogromny. To, czego dotknęłam, to, co wzięłam za mur z piaskowca, było tylko
częścią jednej łapy. Silny wiatr, pod którego podmuchami kuliliśmy się niczym staruszki... był jego
oddechem. A gdzieś z góry patrzyło na mnie spod ciężkich powiek dwoje oczu koloru brudnego
złota i wielkości ratuszowych zegarów.
Rozległ się rumor, który przypominał mi metro. A potem głos, tak potężny, jak sama Bestia.
DROGA ZOSTAŁA ZAMKNIĘTA.
-Co to jest? - spytała cichutko Hay Lin. - Jakiś lew? A może potwór?
-To sfinks - powiedziała Taranee, która zwykle wiedziała takie rzeczy. - Ma twarz człowieka,
ciało lwa i... eee... spore rozmiary.
DROGA ZOSTAŁA ZAMKNIĘTA.
-Tak, dobra, słyszeliśmy za pierwszym razem - mruknęłam.
Trudno było nie usłyszeć przy głośności porównywalnej z koncertem rockowym.
DROGA ZOSTAŁA ZAMKNIĘTA.
Coś takiego szybko męczy uszy.
-No, przynajmniej go znaleźliśmy - powiedziała Will. - I co teraz zrobimy?
Stanęłyśmy niezdecydowane. Wśród burzy piaskowej wobec wielkiego sfinksa czułyśmy się
zmęczone i zagubione.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz