niedziela, 22 grudnia 2013

Rozdział 6:Reb


W tym mieście bardzo szybko dostałabym chyba choroby morskiej. Prawie nic nie było tu stałe,
w takim sensie, w jakim stałe są rzeczy na lądzie. Wszystko kołysało się i huśtało, poruszając się w
rytm naszych kroków i morskich fal. I choć na tratwach umieszczono lampy i latarnie, większość
świateł znajdowała się w morzu. Nie mówię o refleksach na powierzchni, ale o światłach głęboko
pod powierzchnią, rozdygotanych i błyszczących, które sprawiały, że morze lśniło niczym
podświetlany basen w nocy.
Irma wpatrywała się w wodę z wyrazem całkowitej fascynacji na twarzy.
— Ciągnie się w dół kilometrami — powiedziała.
Nie miałam pewności, czy rzeczywiście kilometrami, ale bez wątpienia miasto przypominało
górę lodową - w dziewięciu dziesiątych znajdowało się pod powierzchnią wody. Budynki tu były
nie tyle wysokie, ile głębokie.
Iluzja, o którą zadbała Irma, najwyraźniej działała - nikt nie zwracał na nas szczególnej uwagi.
Mijał nas jednostajny strumień ludzi-żab. Niektórzy pędzili gdzieś niczym zapracowani biznesmeni,
inni szli lub płynęli bez pośpiechu.
Nagle woda się wzburzyła. Rozległy się pluski, krzyki i coś, co brzmiało niemal jak chrapliwy
śmiech. A potem ryk i kolejny plusk, po czym z wody, w towarzystwie dwóch bardzo brzydkich
gadopodobnych stworów, wyskoczyło lśniące, nakrapiane zielonymi plamkami cielsko. Z
plaśnięciem wylądowało na pomoście tuż przed naszymi nogami. Chciałam się cofnąć, ale
poślizgnęłam się i runęłam prosto na żabie ciało przed sobą.
— Aaaaa! — krzyknął stwór. Skoczył na równe nogi, by rzucić się do ucieczki.
I prawie mu się udało. Zabrakło ułamka sekundy, by wślizgnął się w wąski otwór na końcu
tratwy. W tym momencie zbrojna w pazury, pokryta łuskami łapa chwyciła go za kark. Żabowaty
chłopak zawył z przerażenia, a potem krzyknął z bólu, gdy jeden z gadów pchnął go na ścianę i
przygwoździł do niej łapą. Pozostali ludzie-żaby na tratwie zamarli, przerywając wykonywane
czynności. Potem nastąpiło ogólne poruszenie i w ciągu kilku minut tłum się po prostu rozpłynął,
znikając we wnętrzu budynków lub w wodzie i biedny chłopak, nie większy od ośmioletniego
ludzkiego dziecka, został sam ze swoimi oprawcami. I z nami. Największy z gadów ziewnął
szeroko, ukazując zęby, których pozazdrościłby mu każdy krokodyl, następnie cofnął łapę, szykując
się do zadania ciosu.
— Stój! — krzyknęłam.
Zwrócenie ich uwagi na siebie nie było może najmądrzejszą decyzją pod słońcem. Ale nie
mogłam przecież pozwolić im, by zrobili krzywdę biedakowi - zdawał się taki bezbronny.
— Puśćcie go!
Mniejszy stwór wciąż przyciskał wijącego się żabowatego chłopaka do ściany. Drugi powoli
odwrócił się i spojrzał na mnie. Zadrżałam. Te bladożółte oczy, ten uśmiech ukazujący ostre,
krokodyle zęby — ostatni raz widziałam coś podobnego w sennym koszmarze.
— Zzzzzłoodziej — zasyczał.
Podniósł łapę, odsłaniając fałdę na przypominającej rybacką sieć todze, którą miał na sobie, i
błysnął mi jakąś odznaką. Wyglądała jak złota korona na zielonym tle. Potem odwrócił się do mnie
plecami, jakby wszystko zostało wyjaśnione, i znów zamachnął się, by uderzyć chłopaka.
„O, nie, nic z tego” — pomyślałam. I sprawiłam, że jego toga zapłonęła.
Przez chwilę wpatrywał się po prostu w płomienie z wyrazem zdumienia na łuskowatym
obliczu. Potem zaryczał ze strachu i usiłował zgasić ogień, waląc na oślep krępymi łapami.
Wystarczyłoby wskoczyć do wody, ale to proste rozwiązanie nie przyszło mu najwyraźniej do
głowy. Mniejszy gad wydawał się równie ogłupiały. Potem jednak puścił swoją ofiarę i skulony
cofnął się przed ogniem. Chłopak natychmiast odskoczył na bok, złapał mnie za ramię i rzucił się
do otworu, w którym od początku zamierzał się ukryć. Byłam tak zaskoczona, że nawet nie
próbowałam się opierać. Krata blokująca odsunęła się pod jego dotknięciem i wpadliśmy do środka.
Głowami naprzód. Naprzód — i w dół. On pierwszy, potem ja. A za nami Irma i Will, która zdążyła
złapać mnie za nogę. Staczaliśmy się przez dłuższą chwilę, by w końcu znaleźć się pod wylotem
jakiejś rury.
Przypuszczam, że był to szyb wentylacyjny. Tu inne rury rozdzielały się w trzech różnych
kierunkach. Wszystkie opadały ukośnie w dół. jedyna droga — w górę — prowadziła przez rurę,
którą tu wpadliśmy. Powrót tą samą drogą wydawał się prawie niemożliwy. Poza tym na górze
czekały na nas dwa rozgniewane, gadopodobne stwory.
— Pięknie — mruknęła Irma. — I jak się teraz stąd wydostaniemy?
Posłała przeszywające spojrzenie żabowatemu chłopakowi, który bacznie nam się przyglądał.
Wydawało mi się, że szeroko otwiera przy tym oczy ze zdumienia. Nie miałam jednak pewności -
może jego oczy zawsze były takie wyłupiaste. Ostrożnie się zbliżył, a potem wyciągnął rękę i
delikatnie dotknął mojej dłoni, jego połączone błoną palce były oczywiście mokre, ale przy tym
miękkie i gładkie.
— Jesteście nimi! O, tak! — wykrzyknął. — Reb wie, że naprawdę nimi jesteście!
— Co? Kim jesteśmy?
— Królewskimi! I zrobiliście Prawdziwy Płomień! Niech no tylko królowa się o tym dowie,
nie będzie spokoju w Sztormowie, na pewno nie, ani trochę, o nie!
Królewskimi? Cokolwiek miał na myśli, najwyraźniej poznał, że nie jesteśmy stąd. Popatrzyłam
na Irmę.
— Myślałam, że się tym zajęłaś?
Wydawała się lekko zawstydzona.
— To prawda. Ale przez te wszystkie emocje... no, chyba trochę straciłam kontrolę.
Odwróciłam się do chłopaka. Jak się nazywał? Reb?
— Co to za królowa, o której mówiłeś? — Czyżby chodziło o jakąś potomkinię Czarodziejki?
Wydawał się do głębi wstrząśnięty.
— Co to za królowa? — powtórzył. — Co to za królowa? Oj, wielkie kłopoty, wielkie kłopoty.
Królewskie nie znają królowej. Czekajcie tylko. Czekajcie tylko, aż ona się dowie. O nie. Z
królewskich zostaną tylko kości w wodzie, czyste kości, o tak.
Zaczynał działać mi na nerwy.
— Zamierzasz na nas donieść? — spytałam. — Uratowałam ci skórę. Tak mi się chcesz
odwdzięczyć? Donosząc na mnie tej swojej królowej?
— Reb nie skrzywdzi, o nie, nie skrzywdzi tych, które mu pomogły. Ale królowa i tak wie.
Królowa wie wszystko, o tak. Ma kolczastych. Ma czysty ogień. Ona wie, o tak! I kolekcjonuje
królewskich.
Kolekcjonuje? To... nie brzmiało zbyt dobrze. Skojarzyło mi się z motylami o rozłożonych
skrzydłach, przebitymi szpilkami i starannie przechowywanymi w szklanych gablotach.
— Czy ostatnio dołączyła do kolekcji jakichś nowych? — Zmusiłam się do zadania tego
pytania.
Reb pokiwał energicznie głową. Prawie nie miał szyi, więc właściwie kiwał całą górną częścią
ciała.
— Akurat dziś rano. Pierwszego w tym długim roku. Świetna sztuka, o tak. Pół miasta poszło
go oglądać.
Nie wszystko rozumiałam. Co to był długi rok? Ale jedno było jasne. Dziś rano coś złapali. I
miałam straszne przeczucie, że na pewno chodzi o Petera.
— Gdzie on jest? — wypaliłam.
— Kto? — Reb wydawał się zdezorientowany.
— Mój... to znaczy... ten królewski. Ten, którego złapali u królowej?
— W Kryształowej Komnacie, oczywiście. A gdzie indziej mieli go zabrać?
— Zaprowadź mnie tam.
— O nie. Cofnął się zaniepokojony. — Niedobrze, wcale niedobrze, o nie. Czy ono chce, żeby
zostały z niego tylko kości?
Dopiero po chwili zrozumiałam, że ma na myśli mnie. Ono — to ja!
— Jestem dziewczyną, Reb. Nie mów o mnie „ono”.
Przerwał zdumiony, a następnie uprzejmie powtórzył:
— Czy dziewczyna chce, żeby zostały z niego tylko kości?
Odpuściłam sobie korepetycje z gramatyki.
— Nie. Ale muszę go zobaczyć. Muszę zobaczyć...
— Zła woda do pływania. Zła dla dziewczyny. O tak. Bardzo niebezpieczna.
— Taranee, może powinnyśmy pójść bez... — zaczęła Will, ale nie miałam czasu na
rozważania.
— Jeśli mnie tam nie zaprowadzisz, pójdę sama — powiedziałam Rębowi. — Wskaż mi tylko
właściwy kierunek, dobrze?
Znowu zapadła pełna zdumienia cisza. Później chłopak uniósł rękę i wskazał w dół. Rozległ się
chichot Irmy.
— No to świetnie, Taranee — powiedziała. — W drogę!
Posłałam jej zirytowane spojrzenie.
— To za mało — wyjaśniłam Rębowi cierpliwie. — Musisz mi powiedzieć, jak się tam dostać.
— Zła woda — powtórzył, gwałtownie kręcąc głową. Podobnie jak w wypadku przytakiwania,
w ruchu tym uczestniczyła cała górna część jego ciała.
*
— Więc dobrze. Jeśli mi nie powiesz, spytam kogoś innego.
Odpowiedział ponurym spojrzeniem. Jego oczy miały barwę ciemnego złota z plamkami czerni.
Były naprawdę ładne.
— Dziewczyna nie słucha — syknął. — Z dziewczyny zostaną kości. Może z Reba też.
Nic nie powiedziałam. Po prostu wytrzymałam jego spojrzenie. W końcu ciężko westchnął i
pochylił głowę.
— Kości — mruknął. — Kości i zła woda. Ale Reb zna drogę do Komnaty. Drogę przez
ciemną wodę. Prawie tajną. Kolczaści się tam nie zapuszczają, o nie.
— Zabierz mnie tam — powiedziałam.
Wzruszył ramionami. Następnie poczłapał do jednej z rur wychodzących z pomieszczenia, w
którym się znajdowaliśmy.
— Reb pokaże. Dziewczyna idzie za nim. — I wślizgnął się do rury.
— Czy możemy mu ufać? — szepnęła Irma. — Może wyznaczono nagrodę za łapanie
królewskich? A kolczasty nazwał go przecież złodziejem.
— A mamy kogoś innego? — spytałam.
— A ja go polubiłam — powiedziała Will.
— Lubisz wszystko, co przypomina żabę — odparła Irma z lekkim rozdrażnieniem.
To prawda — Will miała kapcie z żabami, plakaty, ręczniki, ołówki, budzik w kształcie żaby i
około miliona pluszowych żab różnych kształtów i wielkości. To prawdziwa żabomaniaczka.
W tym momencie z rury wyjrzała głowa Reba.
— Dziewczyna idzie? — spytał.
— Tak — odparłam. — Idziemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz