sobota, 14 grudnia 2013

Rozdział 7:Serce salamandry

-O, nie - powiedziałam zmęczonym głosem. - Musimy iść tędy. - Wskazałam na północne
odgałęzienie drogi.
-Na pewno? - spytała równie wyczerpana Irma. - To znaczy... jesteśmy już prawie na miejscu...
W oddali widziałyśmy już Gloomsbury, gdzie mogłybyśmy odpocząć. Ale tam nie było
Danny’ego - czułam to.
-Tędy - powtórzyłam.
-Skoro jesteście pewne, dziewczęta... - powiedział pan Tuliruno z powątpiewaniem. - Ale to
droga do Lillypond. Obawiam się, że od teraz musicie radzić sobie same. Jeśli z wami pójdę, nie
zdążę wrócić przed zmrokiem do pani Tuliruno.
-A jak daleko jest do Lillypond? - spytała ponuro Cornelia.
-O, przynajmniej następne pół dnia drogi, o ile dalej będziecie miały tak dobrą pogodę. Ale
wiecie co? Może pójdziecie do Salamandry z Gloomsbury, skoro już tu jesteście? Pewnie wie o tym
Dannym Novie więcej niż ja. Wydaje mi się, że też nazywa się Nova. Na imię ma Solana.
Perspektywa wydawała się o wiele bardziej atrakcyjna niż dalszy marsz przez ileś tam
kilometrów po kostki w błocie. Ale wiedziałam, że instynkt mnie nie myli. Musiałyśmy iść w
kierunku Lillypond.
-Zapytać nie zaszkodzi - powiedziała Hay Lin. - Skoro już tu jesteśmy, idźmy do tej Solany.
Pan Tuliruno poprowadził nas przez miasteczko. Wzdłuż ulicy ciągnęły się niemal wyłącznie
niskie, kryte darnią budynki, takie same jak jego dom. Zmierzaliśmy do wieży Salamandry,
wznoszącej się nieco na północ od miasta. „Przynajmniej idziemy mniej więcej w dobrym
kierunku" - pomyślałam, niecierpliwiąc się z powodu tego opóźnienia. Kiedy zaczęłyśmy piąć się
po zboczu w stronę wysokiej siedziby Salamandry z Gloomsbury, nad naszymi głowami znów
rozległ się potężny grzmot i trzaski ładunków elektrycznych.
Pan Tuliruno zatrzymał się wpół kroku.
-Ojojoj. W górę czy w dół, dziewczęta? Decydujcie się szybko, bo stanie w połowie drogi to nie
najlepszy pomysł.
-W górę - odparłam bez namysłu. - Jeśli zejdziemy, później znów trzeba się będzie wspinać.
-W takim razie miejmy nadzieję, że nasza Salamandra robi, co do niej należy - powiedział, z
niepokojem zerkając na niebo.
Przecięła je szkarłatna błyskawica. Powietrze było tak ciężkie od ładunków, że naelektryzowana
sierść naszego przewodnika skręcała się od nich. Cieszyłam się, że przynajmniej nie pada. I wtedy
dostrzegłam coś, co sprawiło, iż wstrzymałam oddech.
Ogromne. Białe. Piękne. Jak smok, tylko... nie takie robakowate. Długa szyja i wielkie,
rozłożyste skrzydła, które przypominały ciało płaszczki. Lśniło i błyszczało niczym gwiazda na tle
zaciągniętego ciężkimi, burzowymi chmurami nieba. Wzbijało się, pikowało, zawracało, bawiąc się
z prądami powietrznymi.
Ale... Boże. Piorun. Jeśli trafi w stworzenie? W mojej głowie kłębiły się mgliste wspomnienia
lekcji fizyki i historii o latawcu Benjamina Franklina. To stworzenie jest tak ogromne, lata tak
wysoko, jak może uniknąć trafienia? A może potrzebna była mu jakaś lina, jakieś połączenie z
ziemią?
Czerwone linie światła zawirowały wokół niego. Zdawało się, że jeszcze szerzej rozłożyło białe
skrzydła. A pioruny uderzały raz, drugi, przyciągane przez białego smoka, przecinając jego skrzydła
rubinowym ogniem.
Chyba krzyknęłam.
Pan Tuliruno wybuchnął dudniącym, przepełnionym ulgą śmiechem.
-A, jest - powiedział. - No, teraz już raczej nic nam nie grozi.
I po prostu dalej szedł pod górę.
Wciąż czekałam, aż to wspaniałe stworzenie zacznie płonąć, zwęgli się i runie na ziemię. Nic
takiego się nie stało. Wzbiło się jeszcze wyżej. I wtedy zrozumiałam, na co patrzę. Salamandra z
Gloomsbury, oczywiście. Robiła to, co do niej należało.
Dotarłyśmy do wieży na szczycie wzgórza. Była zdecydowanie najwyższą budowlą w okolicy.
Tak naprawdę jedyną wysoką budowlą. Pomyślałam, że to ma sens. Wysoka budowla prowokowała
uderzenia piorunów, a tego przecież chce Salamandra.
Pan Tuliruno zapukał niedbale do wrót wieży, po czym wszedł do środka. Salamandra wciąż
krążyła w górze, a w pobliżu najwyraźniej nie było nikogo innego. Wspięliśmy się po spiralnych
schodach do dużej, pustej komnaty na samej górze. Pośrodku, w szerokim, okrągłym, kamiennym
palenisku buzował ogień. Na półce biegnącej przez pół pomieszczenia zobaczyłam zbiór dziwnych
przedmiotów - szklane soczewki różnej wielkości, zabawkowy wiatraczek, jakiś amulet i coś, co
bez dwóch zdań wyglądało na bryłki węgla. Poza tym nie było tam nic. Pomimo ognia panowało tu
zimno, które ciągnęło z łukowatego przejścia, prowadzącego na balkon. Nie umieszczono w nim
żadnych drzwi.
-Trochę chłodno - powiedziała Hay Lin, szczękając zębami. - Kiedy ona wróci?
-Kiedy skończy - odparł pan Tuliruno. - Raczej niedługo, bo to tylko mały deszczyk.
Już jakiś czas temu zauważyłam, że nasz przewodnik używa słowa „mały” w nieco innym
znaczeniu niż my. Nie minął jednak kwadrans, gdy lśniące, białe stworzenie, które wcześniej
widziałam, oświetliło balkon, nieco się skurczyło, wylądowało i zniknęło pod krawędzią okna.
Chwilę później do komnaty wkroczył wielki, biały wilk.
-Och - odezwał się na nasz widok. - Przepraszam. Momencik.
Pojawiła się plama światła, tak oślepiająca, że musiałam zacisnąć powieki, a po chwili poczułam
falę ciepła.
Gdy znów otworzyłam oczy, w miejscu, gdzie przed momentem widziałam wilka, stała stateczna
Nimbusanka, mniej więcej wzrostu pani Tuliruno, ale znacznie bardziej elegancka.
-Nie wiedziałam, że mam gości - powiedziała Salamandra. - Rzadko ktoś tu zagląda.
Czy w tym głosie zabrzmiała nutka żalu? Było coś niesamowitego w istocie, która żywiła się
piorunami. A trzy transformacje w tak krótkim czasie powodowały osobliwą niepewność: z kim
właściwie rozmawiamy? Na zewnątrz, na tle ciemnego nieba, była taka piękna i wyczuwałam w
niej życie, czystą siłę witalną, która przypomniała mi o...
O Dannym. Oczywiście.
-Dzień dobry, jaśnie pani Solano - powiedział pan Tuliruno. - Te dziewczęta przybyły tu z
bardzo daleka, by zapytać o kogoś, kto może być twoim krewnym.
-O? - zdziwiła się, przyglądając się nam z uwagą. Zauważyłam, że nie zmieniła wyglądu swoich
oczu, zachowując żółte, drapieżne oczy wilka, bez skrawka bieli. - A kto to taki?
-Przedstawił się jako Danny - powiedziałam z wahaniem. - Ale nie wiem, czy naprawdę się tak
nazywa.
Znała go. Od razu to zauważyłam. Ale z początku nie chciała się z tym zdradzić.
-To nie jest imię Salamandry - stwierdziła, zupełnie jak wcześniej pani Tuliruno.
-Pani Solano, proszę. Zabrał coś, co należy do mnie. coś, co jest dla niego niebezpieczne.
Musimy to odzyskać. Dla jego i naszego dobra.
-A co to za niebezpieczna rzecz? - Utkwiła wzrok swoich wilczych oczu w mojej twarzy.
Nie mogłam jej powiedzieć. „Salamandra, która wyczuje Serce, pragnie je mieć”. Tak brzmiały
słowa Wyroczni. A ja nie chciałam zamieniać jednego złodzieja na innego. Nagle zastanowiły mnie
dziwne przedmioty na półce. Czy to były jej srocze skarby? Energia. Wiatraczek mógł ją
wytworzyć. Soczewki mogły ją skupić w postaci światła. Węgiel - cóż, też był chyba energią w litej
formie. Z kolei amulet mógł być związany z energią magiczną. Skarby wydawały się dość marne
jak na kogoś, kto potrafił fruwać między piorunami, ale z drugiej strony nie byłam Salamandrą.
-To po prostu... pamiątka - bąknęłam z trudem. - Ale dostałam ją od kogoś ważnego. Bardzo mi
na niej zależy.
-A teraz chcesz ją odzyskać.
-Tak.
-Od tego... Danny’ego, który ją zabrał.
Patrzyła na mnie i ta chwila ciągnęła się w nieskończoność. Nie mogłam niczego wyczytać z jej
żółtych oczu. W końcu pochyliła głowę.
-Nie mogę ci pomóc - powiedziała.
-Ale pani... - „Pani go zna", chciałam powiedzieć. Dłoń pana Tuliruno zacisnęła się jednak
mocno na moim łokciu.
-Pani Solana jest zmęczona pracą - powiedział z naciskiem. - Nie powinniśmy jej dłużej
niepokoić.
Kobiecy kształt zaczął migotać. Małe promyki światła odrywały się od wełny, wyglądającej tak
jak u pani Tuliruno. A żółte oczy lśniły złotym blaskiem.
-Nie mogę ci pomóc - powtórzyła jakby z wysiłkiem. - Odejdźcie, proszę.
-Natychmiast, pani. - Pan Tuliruno wypchnął nas na schody. - Biegiem - powiedział, ściszając
głos. - Uciekajcie ze wzgórza, już!
Jego ton był tak naglący, że nie zadawałyśmy żadnych pytań. Po prostu biegłyśmy. Gdy
znalazłyśmy się w połowie zbocza, za nami nastąpiła świetlna eksplozja, a ziemia się zatrzęsła.
Miałam wrażenie, że czaszka drży mi od gniewnego pisku. Przypominał odgłos wiertła
dentystycznego, ale dobiegający z dużej odległości. W tym dźwięku powtarzało się pewne słowo.
Imię.
-Halidan!
Czy to prawdziwe imię Danny’ego? Pomyślałam, że na pewno tak.
Nad nami rozległ się suchy łopot wielkich, białych skrzydeł. W ostatniej chwili pochyliłam
głowę, ale to nie my byłyśmy celem Salamandry. Wykorzystując wiatr, wznosiła się spiralnie, coraz
wyżej i wyżej. A potem odleciała w kierunku Lillypond.
-Ach - odezwał się pan Tuliruno, powoli podnosząc się z kolan. - Bardzo mi przykro,
dziewczęta. Udzieliłem wam złej rady.
Też tak uważałam. Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by odgadnąć, że pani Solana ściga
Danny’ego. A pisk, który słyszałam, oznaczał, że raczej nie miała przyjaznych zamiarów.
*
-To przeze mnie macie kłopoty - powiedział pan Tuliruno. - Więc mogę przynajmniej pomóc
wam je rozwiązać.
-Ale co z panią Tuliruno? Nie wróci pan przed zmrokiem, jak pan obiecał.
Westchnął.
-Pani Tuliruno to zrozumie. To jak, chcecie iść do Lillypond, czy nie?
-Chcemy - odparła Cornelia. - I to jak najszybciej. Zmarzłam na kość.
Miałyśmy, jak oznajmił pan Tuliruno, ogromne szczęście co do pogody. Oznaczało to, że przez
pół dnia drogi do Lillypond tylko dwa razy musiałyśmy kryć się przed deszczem. Ale i tak zimne
błoto chlupoczące nam pod stopami stawało się coraz zimniejsze, a nasze nogi zaczynały odmawiać
posłuszeństwa. Zazdrościłam pani Solanie skrzydeł. Mogła dotrzeć na miejsce na długo przed nami,
co budziło we mnie niepokój.
Gdy zbliżaliśmy się do miasteczka, zaczęliśmy spotykać opuszczających je mieszkańców. Pan
Tuliruno rozmawiał cicho z jedną z rodzin, która najwyraźniej załadowała cały swój dobytek na
niski, ciągnięty przez dwa woły wóz.
-Dom spalony - powiedział mężczyzna, pocierając rogi w geście rozpaczy. - Co mam robić? Nie
będę budować nowego w miejscu, gdzie Salamandra nie wywiązuje się ze swojej pracy. Strata
czasu, a w dodatku to niebezpieczne. Mamy rodzinę przy drodze do Smithwell. Pomyślałem, że tam
się przeniesiemy.
Jego żona próbowała uspokoić jedno z dzieci, małego chłopca o gęstej sierści, który pojękiwał
ze zmęczenia.
-Spokojnie, moje ty jagniątko - mówiła cicho. - Spokojnie.
Miała głos tak podobny do pani Tuliruno, że poczułam przypływ dziwnej tęsknoty za małym,
krytym darnią domem, w którym spędziłyśmy przecież zaledwie jedną noc.
Lillypond przedstawiało żałosny widok. Rosły tam tylko nieliczne drzewa, z kilku domów
zostały zgliszcza, a na dachach innych widniały czarne, wypalone plamy. Pan Tuliruno cmoknął z
dezaprobatą.
-No, jesteśmy na miejscu - powiedział. - Tak to wygląda. Wieża Salamandry powinna być gdzieś
tam. - Wskazał północ. - Chcecie najpierw coś zjeść? Z pustym żołądkiem lepiej nie walczyć... z
tym, z czym macie się spotkać.
Pokręciłam głową. Wyczuwałam teraz Serce Kondrakaru tak bardzo, że czułam ból w okolicach
mojego własnego serca. Nie mogłabym znieść dłuższego oczekiwania.
-No i co robimy? - spytała Irma. - Nie możemy po prostu wejść na górę, załomotać do drzwi i
zażądać zwrotu Serca. Czy możemy?
Jakaś część mnie pragnęła popędzić przed siebie i właśnie to zrobić. Wszystko, wszystko, byle
tylko odzyskać Serce. Ale pomyślałam o słowach Wyroczni: „Mam nadzieję, że zrobisz tylko to, co
konieczne i słuszne”. A potem przypomniałam sobie sposób, w jaki patrzyła na nas Solana. Bez
Serca czułam się słaba i bezradna. Nie miałam pewności, czy chcę stawać na drodze Salamandry.
Zimną i brudną dłonią pogładziłam się po obolałej klatce piersiowej.
-Chyba powinnyśmy się dokładnie przyjrzeć, w co się pakujemy - powiedziałam. - Przecież nie
jesteśmy w stanie posługiwać się magią.
-Nie możemy nawet dokonać transformacji - stwierdziła ponuro Cornelia. - Chciałabym zmienić
te mokre łachy.
-Co tam - powiedziała Irma z determinacją w głosie. - Całe szczęście, że mamy nie tylko magię i
wygląd. Pamiętajcie, że jesteśmy też całkiem inteligentne!
Wygląd. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Z wyjątkiem Cornelii, która potrafiła sprawić, że
prowizoryczny płaszcz wyglądał jak z żurnala, byłyśmy w dość opłakanym stanie. Zmarznięte,
przemoknięte, brudne, a także - jeśli reszta czuła się tak jak ja - mocno przestraszone.
-Świetnie - powiedziałam, pokazując ręką całą naszą gromadkę. - To wszystko i jeszcze
inteligencja. Jak mogłybyśmy przegrać?
Taranee uśmiechnęła się ponuro. Hay Lin, której zimno najbardziej doskwierało, bo była
zdecydowanie najszczuplejsza, wyszczerzyła szczękające zęby.
-To wspaniała historia... Będzie co wspominać.
-Tak - odparła Cornelia. - Szkoda, że nie będziemy mogły nikomu o tym opowiedzieć.
Wieża Salamandry wznosiła się wysoko ponad miasteczkiem Lillypond, na wzniesieniu
wyglądającym niemal jak łańcuch górski. Prowadziła do niej dróżka, a raczej ślad wozu: dwie
błotniste bruzdy, które wydawały się raczej korytami spływających po stoku strumyków niż drogą.
Stał tam wóz z przekrzywionym kołem niczym wierny pies, czekający na powrót właściciela.
Zaczęłyśmy się wspinać, ślizgając się w błocie w najbardziej stromych miejscach. Pan Tuliruno
wciąż z obawą lustrował niebo, które było wyjątkowo czyste i niemal wiosenne.
-Jesteśmy prawie na miejscu - oznajmił. - Chcecie...
Nie dokończył pytania.
Rozbłysło oślepiające światło i rozległ się głośny łoskot. Przewróciło nas wszystkich na plecy.
Przez chwilę nie mogłam nic zrobić, tylko leżałam plackiem w błocie. Dzwoniło mi w uszach i
brakowało mi tchu. Potem rozległ się kolejny łoskot, a później seria suchych trzasków,
przypominających wystrzały. Przez chwilę widziałam surową, kanciastą wieżę, odcinającą się od
nieba, zabarwioną na czerwono od licznych błyskawic. I wtedy silna ręka pana Tuliruno poderwała
mnie na nogi.
-Biegiem, dziewczyno - powiedział. - Uciekaj, jeśli ci życie miłe. To Burza Salamandry. - Jego
rozszerzone nozdrza lśniły jaskrawą czerwienią, a wokół jednolicie czarnego oka pojawiła się
świadcząca o panice, biała otoczka. Nie miałam wątpliwości - jego zdaniem istnieją tylko dwie
możliwości: uciec albo zginąć.
Stałam jak wryta, pragnąc tylko jednego: wejść pod górę i wydrzeć Serce temu, kto mi je zabrał.
Pan Tuliruno nic sobie z tego nie robił. Opuścił głowę. Przez chwilę myślałam, że zamierza
uderzyć mnie rogami, ale zamiast tego przycisnął ramię do mojej talii, złapał mnie za nogi i uniósł
do góry.
-U podnóża szlaku jest schronienie! - krzyknął. - Biegnijcie, dziewczęta. Musicie się tam dostać!
Rosnący przy dróżce świerk stanął nagle w płomieniach. W powietrzu fruwały iskry i płonące
igły. Ryczący wicher powiał w dół zbocza i pan Tuliruno potknął się, opadając na kolana, ale wciąż
mnie trzymał.
-Niech mnie pan puści! - krzyknęłam. - Pobiegnę!
Spowalniałam jego marsz. Ani on nie miał szans zdążyć, ani ja, chyba że oboje wykrzesalibyśmy
z siebie wszystkie siły... Najwyraźniej prawie mnie nie słyszał. Gorączkowo okładałam go
pięściami po plecach. Wtem poczuliśmy następny podmuch, jeszcze silniejszy od poprzedniego.
Znowu się potknął, krzyknął z bólu i tym razem musiał mnie puścić. Poleciałam do przodu,
wpadając twarzą w błoto, które parowało gorącem. Nie było czasu na liczenie siniaków.
Przeturlałam się, zerwałam na nogi i zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu naszego przewodnika.
Leżał, podpierając się grzęznącymi w błocie rękami i nogami. Oddychał ciężko.
-Uciekaj - wydyszał. - Dziewczyno, zaczniesz wreszcie biec?
-Bez pana? Nie - odparłam, ciągnąc go do góry.
Irma stanęła przy moim boku, próbując oprzeć sobie jego drugą rękę na ramieniu.
-Proszę wstać, panie Tuliruno! - krzyknęła. - Proszę!
-Nie mogę, dziewczyno - powiedział pan Tuliruno. - Złamałem nogę. Trudno.
-Nie - odparłam. - Nie ma mowy! Taranee, musisz powstrzymać ogień!
Z ponurą miną skinęła głową i zwróciła się w stronę płomieni, unosząc ręce.
-Comelio, umiesz przemieszczać ciała stałe. Ciało pana Tuliruno też jest stałe, jak nie wiem co!
Cornelia pobladła.
-Ale on jest żywy - powiedziała. - Nie wiem. czy mogę przenieść żywą istotę. Nie mamy Serca!
-To przenieś coś innego - zaproponowała Hay Lin. - Ten porzucony wóz. Pomogę ci. Sprawię, że
stanie się lżejszy.
-Dobra - powiedziałam. - Zróbcie to. Byle szybko.
-Dziewczęta - przemówił pan Tuliruno głosem, w którym pobrzmiewały zarazem nerwowość i
rezygnacja. - Nie róbcie tego. Zostawcie mnie. Ratujcie własną skórę, i tak już po mnie.
-Drogi panie! - krzyknęłam, odwracając się do niego. - Co potem powiemy pani Tuliruno? Że
zostawiłyśmy pana pośrodku płonącego stoku... podczas Burzy Salamandry? Nigdy.
Popatrzył na mnie ze zdumieniem, jakby w życiu się nie spodziewał, że „jagniątko” może mówić
do niego w taki sposób. Otworzył usta, po czym zamknął je.
Zepsuty wóz podjechał do nas, dudniąc i trzeszcząc.
-Udało się! - zawołała Cornelia, zaskoczona i szczęśliwa. A potem się zatoczyła i usiadła
gwałtownie, przyciskając palce do skroni. - Auuu. Moja głowa!
Hay Lin wyglądała tylko trochę lepiej. Była blada i zdyszana. Ale nie miałam czasu przejmować
się takimi drobiazgami.
-Taranee! Jak ci idzie?
-Pośpieszcie się! - odparła przez zaciśnięte zęby, odpychając kolejną falę płomieni na drugą
stronę szlaku. Fot spływał jej po twarzy i kapał z warkoczyków, a okulary miała przekrzywione.
-Irma, pomóż mi wsadzić pana Tuliruno do wozu.
-A co z kołem?
Spróbowałam wcisnąć je mocniej na oś. Nie byłam pewna, czy to pomogło.
-Musimy po prostu mocno trzymać wóz. W końcu droga prowadzi z górki.
Postawiłyśmy pana Tuliruno na... no, nie na nogi, bo jedna z nich zwisała bezużytecznie i
wyglądała na poważnie złamaną. Ale na zdrową nogę. Podpierany przeze mnie i przez Irmę,
pokuśtykał do wozu.
-Jedziemy w dół - powiedziałam do Taranee. - Irma. pomożesz jej? Nie może jednocześnie
powstrzymywać ogień i patrzeć pod nogi.
-Jasne - odparła Irma. - Może i mnie uda się zgasić parę płomieni.
Znów zagrzmiało. Ziemia drżała pod stopami.
-Spadamy stąd. Hay Lin, Cornelia, wiem, że się zmęczyłyście, ale naprawdę musicie mi pomóc
z tym wozem.
Hay Lin kiwnęła głową i stanęła przy wozie. Cornelia wciąż siedziała na dróżce, trzymając się za
głowę.
-Cornelio?
-Odejdź - mruknęła. - Głowa mnie boli.
Dała z siebie wszystko, ściągając do nas wóz. Nie zostało w niej ani odrobiny siły i energii...
Energia. W końcu to moja działka, prawda?
-Cornelio... Mam dla ciebie prezent.
Zaskoczona podniosła wzrok. Przyłożyłam ręce do jej policzków, podobnie jak kiedyś Danny. I
przekazałam jej swą siłę.
Dotknęłam zmęczonej twarzy Hay Lin. Potem Irmy. Potem Taranee. Ramiona mi opadły. W
skroniach poczułam słaby, pulsujący ból. Tymczasem Cornelia podniosła się z ziemi.
-Po co to zrobiłaś? - spytała. - Teraz obie jesteśmy zmęczone.
-Tak - przytaknęłam. - Ale dwa razy mniej.
*
Wicher wył. Pioruny waliły wokół nas. Ogień pełzał po zboczu. Ale zeszłyśmy na dół.
Wszystkie.
To schronienie też było zaledwie dziurą w stoku, ale osłaniało przed gradem i szkarłatnymi
błyskawicami. W dodatku prawie wyschłam. A ogień nie mógł się rozprzestrzenić na wilgotnym
gruncie.
Nie miałyśmy jedzenia. Została nam tylko jedna butelka letniej wody do podziału. Czekałyśmy.
-Jak noga? - spytałam pana Tuliruno.
-Nadal złamana - burknął. - Ale zrośnie się. Dałyście jej szansę. Dziękuję, dziewczęta.
Uśmiechnęłam się.
-Zawsze do usług. - Niespodziewanie dopadła mnie senność. Ziewnęłam. - Zawsze, ale nie
teraz...
Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz ogarnęło mnie aż takie zmęczenie. Czułam ból w klatce
piersiowej. Już nie słaby, lecz głęboki i silny. Jeśli ta burza wkrótce nie ustanie, będę musiała... albo
ruszyć naprzód, albo poprosić pozostałe dziewczyny, żeby powstrzymały mnie siłą. Chciałam
odzyskać Serce. Nie mogłam myśleć o niczym innym.
-Co to jest Burza Salamandry? - spytała Irma, w której ciekawość przezwyciężyła zmęczenie.
-Burza wywołana przez Salamandrę - powiedział po prostu pan Tuliruno. - Zazwyczaj występuje
wtedy, gdy Salamandry walczą między sobą.
Słuchałam wycia wichru i wstrząsów wzgórza.
-Często się to zdarza?
Uśmiechnął się słabo.
-Nie. Prawie nigdy. Gdyby zdarzało się częściej, Nimbus zmieniłby się w pustynię.
Danny walczył z Solaną. Chciałam wiedzieć, kto wygrywa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz