— Wapno? — spytała Mara. — Po co wam całe wiadro wapna?
— Albo jakaś farba. Przydałyby się dwa kolory, a jeszcze lepiej — trzy, ale nie jest to zupełnie
konieczne.
— Mam swoje barwniki do garnków. Ale trudno je sporządzić. Nie chciałabym ich marnować
na jakąś nieważną bzdurę.
Spojrzałam jej prosto w oczy.
— Czy pokonanie Caroca jest wystarczająco ważne? Roześmiała się tym swoim gorzkim
śmiechem, ale po chwili przestała.
— Mówisz poważnie?
— Bardzo poważnie.
— Bierzcie, co chcecie. Tylko... — zawahała się.
— Tak? — ponagliłam.
— Widziałam, jak stwarzasz tę brzoskwinię. Wiem, że jesteście kimś więcej, niż się wydaje.
Ale Caroc to straszliwy wróg. Uważajcie!
Z powagą skinęłam głową.
— Będziemy uważać.
Kiedy szłyśmy już ulicą, nagle nas dogoniła.
— Poczekajcie! — krzyknęła, owijając swoje ramiona szalem. — Idę z wami.
— Ale Maro... to...
— Niezależnie od tego, co zamierzacie zrobić, ktoś powinien to zobaczyć. Ktoś powinien
wiedzieć, jak bym się czuła, gdybyście po prostu wyszły z mojego domu i nigdy nie wróciły?
— Wrócimy — powiedziałam z naciskiem.
— Muszę wiedzieć.
— A co z Taddym?
— Zostawiłam go u sąsiada.
— Nie o tym mówię... — Nie potrafiłam wydusić z siebie słów: „A jeśli ty nie wrócisz",
chociaż dokładnie to myślałam. — Potrzebuje matki.
— Będzie ją miał — odparła po prostu. — Nie zamierzam w żaden sposób ryzykować. Ale ktoś
z Głodu powinien przy tym być.
Na placu handlarze o mrocznych spojrzeniach wydawali się nagle mniej otępiali.
— Co słychać, Maro? — zagadnął ten, który wcześniej próbował mi sprzedać skrzynkę. —
Znów idziesz zobaczyć Robaka?
— Możliwe — powiedziała krótko Mara.
— W takim razie powodzenia.
Kilka praczek przyłączyło się do życzeń, ale jedna popatrzyła na nas ponuro.
— Tylko go znów nie prowokujcie.
— Co masz na myśli, Ino? — spytała Mara ostrym tonem.
— Albo jakaś farba. Przydałyby się dwa kolory, a jeszcze lepiej — trzy, ale nie jest to zupełnie
konieczne.
— Mam swoje barwniki do garnków. Ale trudno je sporządzić. Nie chciałabym ich marnować
na jakąś nieważną bzdurę.
Spojrzałam jej prosto w oczy.
— Czy pokonanie Caroca jest wystarczająco ważne? Roześmiała się tym swoim gorzkim
śmiechem, ale po chwili przestała.
— Mówisz poważnie?
— Bardzo poważnie.
— Bierzcie, co chcecie. Tylko... — zawahała się.
— Tak? — ponagliłam.
— Widziałam, jak stwarzasz tę brzoskwinię. Wiem, że jesteście kimś więcej, niż się wydaje.
Ale Caroc to straszliwy wróg. Uważajcie!
Z powagą skinęłam głową.
— Będziemy uważać.
Kiedy szłyśmy już ulicą, nagle nas dogoniła.
— Poczekajcie! — krzyknęła, owijając swoje ramiona szalem. — Idę z wami.
— Ale Maro... to...
— Niezależnie od tego, co zamierzacie zrobić, ktoś powinien to zobaczyć. Ktoś powinien
wiedzieć, jak bym się czuła, gdybyście po prostu wyszły z mojego domu i nigdy nie wróciły?
— Wrócimy — powiedziałam z naciskiem.
— Muszę wiedzieć.
— A co z Taddym?
— Zostawiłam go u sąsiada.
— Nie o tym mówię... — Nie potrafiłam wydusić z siebie słów: „A jeśli ty nie wrócisz",
chociaż dokładnie to myślałam. — Potrzebuje matki.
— Będzie ją miał — odparła po prostu. — Nie zamierzam w żaden sposób ryzykować. Ale ktoś
z Głodu powinien przy tym być.
Na placu handlarze o mrocznych spojrzeniach wydawali się nagle mniej otępiali.
— Co słychać, Maro? — zagadnął ten, który wcześniej próbował mi sprzedać skrzynkę. —
Znów idziesz zobaczyć Robaka?
— Możliwe — powiedziała krótko Mara.
— W takim razie powodzenia.
Kilka praczek przyłączyło się do życzeń, ale jedna popatrzyła na nas ponuro.
— Tylko go znów nie prowokujcie.
— Co masz na myśli, Ino? — spytała Mara ostrym tonem.
— To, że gdyby ludzie zostawili potwora w spokoju, może on też by nas nie nękał. Niektórzy
niepotrzebnie za dużo robią.
— Przecież on nas niszczy! Żeby odszedł, nie wystarczy zamknąć oczy i udawać, że go nie ma.
— Aha. Mówię tylko, żebyście go nie denerwowały.
Co będzie, jeśli postanowi zostawić zamek i przypełznąć do miasta?
Jedna z kobiet wyprostowała się gwałtownie.
— Nie bądź takim tchórzem, Ino — odezwała się. — Jeśli Mara i jej przyjaciółki chcą coś
zrobić z Robakiem, idę z nimi. — Zaczęła zdejmować fartuch.
— Ale... — Popatrzyłam na nią. Podobnie jak wszyscy mieszkańcy Głodu była niewiarygodnie
chuda. Nie była stara, ale wątpiłam, by dysponowała jakąś magiczną mocą. Jak chciała się
przeciwstawić Robakowi, gdyby ją zaatakował?
— Ja też pójdę — oznajmił sprzedawca skrzynek, zamykając stragan. — Interesy i tak mi nie
idą.
— Ale... — zająknęłam się.
— Nieważne — powiedziała cicho Irma. — Mogą popatrzeć, nie? A najodważniejszy może
pomóc Will odwrócić uwagę bestii.
Kiedy opuszczałyśmy miasto, szło za nami czterdziestu czy pięćdziesięciu jego mieszkańców —
prawie jak regularna armia. Oczywiście, taką armię Robak mógłby połknąć jednym kłapnięciem
szczęk.
— Musi się udać — mruknęłam pod nosem. — Po prostu musi...
Siedzący na moim ramieniu Promyk dodawał mi otuchy — mały, ciepły blask odwagi i zaufania.
*
Z racji obecności tylu ludzi musiałyśmy trochę zmienić swój plan.
— Nie mogę być w dwóch miejscach na raz — powiedziała Hay Lin. — Spróbuję rozwiać
wszystkie wyziewy jednym silnym podmuchem, by przez jakiś czas łatwo nam się oddychało.
Trzymajcie czapki!
Miejscowi mieli zdziwione miny.
— To Czarodziejka powietrza — wyjaśniłam. — I jeśli nie chcecie stracić czapek, radzę jej
posłuchać.
Ledwie skończyłam, gdy poczuliśmy pierwszy ostry powiew, a zaraz po nim następny, silniejszy.
W ciągu minuty zerwała się wichura i kilku mieszkańców miasta zwaliła z nóg. Wiatr z wyciem dął
w dół stoku w stronę Caroca, wbijając się w trujące opary jak wiosło w wodę i odpychając je na
bok.
— Już — powiedziała Hay Lin, sprawiając, że wiatr zelżał i stał się zaledwie bryzą. — Teraz
możemy oddychać.
Oczywiście, przy okazji powiadomiłyśmy zapewne Caroca o swoim nadejściu. Ale to też było
zamierzone.
— Dobra — odezwała się Irma. — Moja kolej. Pora na wiosenne porządki.
I parę sekund później po zboczu z hukiem popłynęła woda, zmywając żrący, szary śluz.
— Można już bezpiecznie przejść — oznajmiła Irma, dumna z siebie.
Ludzie z Głodu wybałuszyli oczy, a Mara zaczęła się puszyć jak paw.
niepotrzebnie za dużo robią.
— Przecież on nas niszczy! Żeby odszedł, nie wystarczy zamknąć oczy i udawać, że go nie ma.
— Aha. Mówię tylko, żebyście go nie denerwowały.
Co będzie, jeśli postanowi zostawić zamek i przypełznąć do miasta?
Jedna z kobiet wyprostowała się gwałtownie.
— Nie bądź takim tchórzem, Ino — odezwała się. — Jeśli Mara i jej przyjaciółki chcą coś
zrobić z Robakiem, idę z nimi. — Zaczęła zdejmować fartuch.
— Ale... — Popatrzyłam na nią. Podobnie jak wszyscy mieszkańcy Głodu była niewiarygodnie
chuda. Nie była stara, ale wątpiłam, by dysponowała jakąś magiczną mocą. Jak chciała się
przeciwstawić Robakowi, gdyby ją zaatakował?
— Ja też pójdę — oznajmił sprzedawca skrzynek, zamykając stragan. — Interesy i tak mi nie
idą.
— Ale... — zająknęłam się.
— Nieważne — powiedziała cicho Irma. — Mogą popatrzeć, nie? A najodważniejszy może
pomóc Will odwrócić uwagę bestii.
Kiedy opuszczałyśmy miasto, szło za nami czterdziestu czy pięćdziesięciu jego mieszkańców —
prawie jak regularna armia. Oczywiście, taką armię Robak mógłby połknąć jednym kłapnięciem
szczęk.
— Musi się udać — mruknęłam pod nosem. — Po prostu musi...
Siedzący na moim ramieniu Promyk dodawał mi otuchy — mały, ciepły blask odwagi i zaufania.
*
Z racji obecności tylu ludzi musiałyśmy trochę zmienić swój plan.
— Nie mogę być w dwóch miejscach na raz — powiedziała Hay Lin. — Spróbuję rozwiać
wszystkie wyziewy jednym silnym podmuchem, by przez jakiś czas łatwo nam się oddychało.
Trzymajcie czapki!
Miejscowi mieli zdziwione miny.
— To Czarodziejka powietrza — wyjaśniłam. — I jeśli nie chcecie stracić czapek, radzę jej
posłuchać.
Ledwie skończyłam, gdy poczuliśmy pierwszy ostry powiew, a zaraz po nim następny, silniejszy.
W ciągu minuty zerwała się wichura i kilku mieszkańców miasta zwaliła z nóg. Wiatr z wyciem dął
w dół stoku w stronę Caroca, wbijając się w trujące opary jak wiosło w wodę i odpychając je na
bok.
— Już — powiedziała Hay Lin, sprawiając, że wiatr zelżał i stał się zaledwie bryzą. — Teraz
możemy oddychać.
Oczywiście, przy okazji powiadomiłyśmy zapewne Caroca o swoim nadejściu. Ale to też było
zamierzone.
— Dobra — odezwała się Irma. — Moja kolej. Pora na wiosenne porządki.
I parę sekund później po zboczu z hukiem popłynęła woda, zmywając żrący, szary śluz.
— Można już bezpiecznie przejść — oznajmiła Irma, dumna z siebie.
Ludzie z Głodu wybałuszyli oczy, a Mara zaczęła się puszyć jak paw.
— Mówiłam wam, że to nie tylko zwykłe cudzoziemki — tłumaczyła, starając się ukryć własne
zdumienie.
— Pora na akcję dywersyjną — wtrąciła Will. — Każdy, kto czuje się na siłach, może iść ze
mną.
— Pamiętaj, że macie tylko odwrócić jego uwagę — pouczyłam Marę. — Nie ryzykujcie. Nie
podchodźcie do niego za blisko.
Posępnie skinęła głową. Will zaczęła schodzić ze wzgórza, a większość miejscowych poszła za
nią. Zauważyłam, że Mara idzie ramię w ramię z Will.
— Też powinnyśmy iść — powiedziała Taranee. — Mamy niewiele czasu. Im szybciej
zrobimy, co do nas należy, tym bezpieczniejsi będą ci ludzie.
Ruszyłyśmy w przeciwną stronę niż Will i jej mała armia. Oni kierowali się na głowę Caroca, a
naszym celem był ogon.
Czy się uda? Błagam, niech się uda...
Głowa Caroca obróciła się powoli i majestatycznie, by śledzić większą grupę ludzi. Miałam
szczerą nadzieję, że przynajmniej przez chwilę w ogóle nie zauważy Taranee, Irmy, Hay Lin i mnie,
przekradających się do jego ogromnego ogona.
— Najpierw biały — powiedziałam, podając Hay Lin słój z białym barwnikiem. — Dobry
podkład to podstawa.
— Cornelia Hale, stylistka gwiazd — mruknęła Irma. — I pięciokilometrowych robali.
Ziuuu! Will cisnęła pierwszy grom, a mieszkańcy Głodu zaczęli wyć, tańczyć i krzyczeć ze
wszystkich sił, obrzucając Caroca kamieniami, które podnosili z ziemi.
— Teraz — powiedziałam z napięciem w głosie. — Dwa duże białe koła...
— Wiem — odparła Hay Lin i wyskoczyła w powietrze, ściskając słój z barwnikiem. — Dwa
białe koła, już się robi.
Ogon leżał akurat bez ruchu, co ułatwiało nam zadanie. A barwnik okazał się znacznie lepszy niż
wapno, o którym myślałam na początku. Był gęstszy i lepiej trzymał się chropowatych, szarych
łusek. Od strony głowy Caroca rozległo się głośne syczenie. „Oj, ostrożnie, ostrożnie” —
pomyślałam. — „Jest wielki i szybszy, niż się wydaje...”.
Olbrzymi ogon uniósł się i zafalował, ale Hay Lin odsunęła się i nic jej się nie stało. Miałam
nadzieję, że Will i jej mała armia zachowują taką samą ostrożność.
— Teraz niebieski — powiedziałam, podając Irmie barwnik.
— Cofnij się! — Usłyszałam krzyk Irmy. — Cofnij!
Przez długie cielsko węża przebiegło drżenie, niczym niewielkie trzęsienie ziemi. Czyżby
szykował się do ataku?
— Pośpiesz się, pośpiesz — syknęłam.
— Śpieszę się! — mruknęła Irma pod nosem. Hay Lin poszybowała w dół, wzięła ode mnie
czerwony barwnik i zabrała się za ostatnie poprawki.
— Uciekajcie! Uciekajcie!
Teraz krzyczała już nie tylko Will. Mara i kilkoro innych ludzi minęło nas biegiem i przez krótką
chwilę czułam wdzięczność, że nie potracili głów i biegną we właściwą stronę, wabiąc za sobą
Caroca... ale czy była wśród nich Will?
A potem pojawiła się potężna głowa, kołysząca się na boki, z rozwartymi szczękami, między
którymi zmieściłabym się w pozycji wyprostowanej. Zbliżała się. W naszą stronę. I chociaż
zdumienie.
— Pora na akcję dywersyjną — wtrąciła Will. — Każdy, kto czuje się na siłach, może iść ze
mną.
— Pamiętaj, że macie tylko odwrócić jego uwagę — pouczyłam Marę. — Nie ryzykujcie. Nie
podchodźcie do niego za blisko.
Posępnie skinęła głową. Will zaczęła schodzić ze wzgórza, a większość miejscowych poszła za
nią. Zauważyłam, że Mara idzie ramię w ramię z Will.
— Też powinnyśmy iść — powiedziała Taranee. — Mamy niewiele czasu. Im szybciej
zrobimy, co do nas należy, tym bezpieczniejsi będą ci ludzie.
Ruszyłyśmy w przeciwną stronę niż Will i jej mała armia. Oni kierowali się na głowę Caroca, a
naszym celem był ogon.
Czy się uda? Błagam, niech się uda...
Głowa Caroca obróciła się powoli i majestatycznie, by śledzić większą grupę ludzi. Miałam
szczerą nadzieję, że przynajmniej przez chwilę w ogóle nie zauważy Taranee, Irmy, Hay Lin i mnie,
przekradających się do jego ogromnego ogona.
— Najpierw biały — powiedziałam, podając Hay Lin słój z białym barwnikiem. — Dobry
podkład to podstawa.
— Cornelia Hale, stylistka gwiazd — mruknęła Irma. — I pięciokilometrowych robali.
Ziuuu! Will cisnęła pierwszy grom, a mieszkańcy Głodu zaczęli wyć, tańczyć i krzyczeć ze
wszystkich sił, obrzucając Caroca kamieniami, które podnosili z ziemi.
— Teraz — powiedziałam z napięciem w głosie. — Dwa duże białe koła...
— Wiem — odparła Hay Lin i wyskoczyła w powietrze, ściskając słój z barwnikiem. — Dwa
białe koła, już się robi.
Ogon leżał akurat bez ruchu, co ułatwiało nam zadanie. A barwnik okazał się znacznie lepszy niż
wapno, o którym myślałam na początku. Był gęstszy i lepiej trzymał się chropowatych, szarych
łusek. Od strony głowy Caroca rozległo się głośne syczenie. „Oj, ostrożnie, ostrożnie” —
pomyślałam. — „Jest wielki i szybszy, niż się wydaje...”.
Olbrzymi ogon uniósł się i zafalował, ale Hay Lin odsunęła się i nic jej się nie stało. Miałam
nadzieję, że Will i jej mała armia zachowują taką samą ostrożność.
— Teraz niebieski — powiedziałam, podając Irmie barwnik.
— Cofnij się! — Usłyszałam krzyk Irmy. — Cofnij!
Przez długie cielsko węża przebiegło drżenie, niczym niewielkie trzęsienie ziemi. Czyżby
szykował się do ataku?
— Pośpiesz się, pośpiesz — syknęłam.
— Śpieszę się! — mruknęła Irma pod nosem. Hay Lin poszybowała w dół, wzięła ode mnie
czerwony barwnik i zabrała się za ostatnie poprawki.
— Uciekajcie! Uciekajcie!
Teraz krzyczała już nie tylko Will. Mara i kilkoro innych ludzi minęło nas biegiem i przez krótką
chwilę czułam wdzięczność, że nie potracili głów i biegną we właściwą stronę, wabiąc za sobą
Caroca... ale czy była wśród nich Will?
A potem pojawiła się potężna głowa, kołysząca się na boki, z rozwartymi szczękami, między
którymi zmieściłabym się w pozycji wyprostowanej. Zbliżała się. W naszą stronę. I chociaż
dokładnie na to liczyłam, czułam paraliżujący strach, drętwiałam, patrząc na te wielkie, płonące
oczy, tak blisko...
— Taranee. — Musiałam ją szturchnąć łokciem.
— Tak — powiedziała. — Tak.
Przyłożyłam dłoń do ziemi i popchnęłam. Obok mnie w powietrze uniósł się ogon, wypchnięty
moją siłą. I nagle Caroc ujrzał przed sobą błyszczące oczy, wielki, czerwony pysk, strugę ognia, jak
z paszczy smoka. Zatrzymał się tylko na sekundę. Potem cofnął się, otworzył szczęki jeszcze
szerzej i ukąsił.
— Jak myślisz, kiedy się zorientuje? — spytała stojąca obok mnie Irma takim tonem, jakby
nawiązywała zupełnie normalną rozmowę.
— Lada chwila.
I wcale się nie pomyliłam.
Robak wydał z siebie głośny, zduszony kaszel. Ziemia zadrżała. Łuski wybrzuszały się i
kurczyły, gdy próbował się cofnąć. Ale najwyraźniej Mara miała rację — kiedy coś złapie, nie
potrafi puścić. Nawet kiedy się okaże, że połyka własny ogon.
*
Minęła dłuższa chwila, nim drżenie Robaka ustało.
— Gdzie Will? — zwróciłam się zaniepokojonym głosem do Mary. Will powinna być przy niej,
gdy wabiły Caroca w naszą stronę.
— Nie wiem.
Chyba nic jej się nie stało, prawda? Nic... Na pewno bym wiedziała, gdyby spotkało ją coś złego.
— Will! — krzyknęłam. — Will, gdzie jesteś?
Ziemia zatrzęsła się znowu. No tak, Robak dostał torsji, bezskutecznie próbując wypluć swój
ogon. Potknęłam się, po czym ruszyłam naprzód, gorączkowo szukając przyjaciółki.
Leżała skulona na ziemi. Serce niemal przestało mi bić, ale po chwili zauważyłam, że się
porusza.
— Will!
— Tak — wypowiedziała to prawie bez tchu. Czy Caroc zrobił jej krzywdę?
— Nic ci nie jest?
— Nie. Muszę tylko... złapać... oddech.
— Co się stało?
Skrzywiła się.
— Przewróciła mnie... własna armia. Przypadkiem, oczywiście...
Podparła się rękami i siedziała przez chwilę, patrząc na zmagania Caroca.
— Ze mną... wszystko w porządku — powiedziała. — Nie powinnaś raczej... zająć się... resztą?
— Ja?
— To przecież... magia ziemi. Twoje zadanie, Czarodziejko ziemi.
Miała rację. Chciwość Caroca zatruła i wymęczyła głównie ziemię. Ale oczyszczenie i
uzdrowienie tej krainy było nie lada zadaniem, a biorąc pod uwagę, ile wysiłku kosztowało
wyhodowanie jednej małej brzoskwini... nie wiedziałam, czy dam radę. Skąd miałam czerpać siłę?
oczy, tak blisko...
— Taranee. — Musiałam ją szturchnąć łokciem.
— Tak — powiedziała. — Tak.
Przyłożyłam dłoń do ziemi i popchnęłam. Obok mnie w powietrze uniósł się ogon, wypchnięty
moją siłą. I nagle Caroc ujrzał przed sobą błyszczące oczy, wielki, czerwony pysk, strugę ognia, jak
z paszczy smoka. Zatrzymał się tylko na sekundę. Potem cofnął się, otworzył szczęki jeszcze
szerzej i ukąsił.
— Jak myślisz, kiedy się zorientuje? — spytała stojąca obok mnie Irma takim tonem, jakby
nawiązywała zupełnie normalną rozmowę.
— Lada chwila.
I wcale się nie pomyliłam.
Robak wydał z siebie głośny, zduszony kaszel. Ziemia zadrżała. Łuski wybrzuszały się i
kurczyły, gdy próbował się cofnąć. Ale najwyraźniej Mara miała rację — kiedy coś złapie, nie
potrafi puścić. Nawet kiedy się okaże, że połyka własny ogon.
*
Minęła dłuższa chwila, nim drżenie Robaka ustało.
— Gdzie Will? — zwróciłam się zaniepokojonym głosem do Mary. Will powinna być przy niej,
gdy wabiły Caroca w naszą stronę.
— Nie wiem.
Chyba nic jej się nie stało, prawda? Nic... Na pewno bym wiedziała, gdyby spotkało ją coś złego.
— Will! — krzyknęłam. — Will, gdzie jesteś?
Ziemia zatrzęsła się znowu. No tak, Robak dostał torsji, bezskutecznie próbując wypluć swój
ogon. Potknęłam się, po czym ruszyłam naprzód, gorączkowo szukając przyjaciółki.
Leżała skulona na ziemi. Serce niemal przestało mi bić, ale po chwili zauważyłam, że się
porusza.
— Will!
— Tak — wypowiedziała to prawie bez tchu. Czy Caroc zrobił jej krzywdę?
— Nic ci nie jest?
— Nie. Muszę tylko... złapać... oddech.
— Co się stało?
Skrzywiła się.
— Przewróciła mnie... własna armia. Przypadkiem, oczywiście...
Podparła się rękami i siedziała przez chwilę, patrząc na zmagania Caroca.
— Ze mną... wszystko w porządku — powiedziała. — Nie powinnaś raczej... zająć się... resztą?
— Ja?
— To przecież... magia ziemi. Twoje zadanie, Czarodziejko ziemi.
Miała rację. Chciwość Caroca zatruła i wymęczyła głównie ziemię. Ale oczyszczenie i
uzdrowienie tej krainy było nie lada zadaniem, a biorąc pod uwagę, ile wysiłku kosztowało
wyhodowanie jednej małej brzoskwini... nie wiedziałam, czy dam radę. Skąd miałam czerpać siłę?
Pomóc.
Uśmiechnęłam się.
— Dziękuję, Promyku. Wiem, że mi pomożesz.
Jego niezachwiana lojalność dawała tylko trochę ciepła, ale w końcu był zaledwie małą zieloną
iskierką...
Bardzo pomóc. Daleko i blisko.
Daleko? Może chodziło o iskierki, które uciekły do Heatherfield. Ale blisko? Nie widziałam tu
żadnego zielonego błysku, jeśli nie liczyć samego Promyka.
Ciemność. Lęk. Strach przed byciem połkniętym, pożartym i na zawsze uwięzionym w tym
gęstym mroku, bez światła, bez powietrza, bez radości i zieleni... jeszcze raz uderzył we mnie jeden
z koszmarów, które najwyraźniej dzieliłam z iskierkami. I po chwili wiedziałam, gdzie blisko
szukać pobratymców Promyka.
Wewnątrz Robaka.
Przez chwilę chciałam wziąć coś ostrego i rozciąć jego twardą skórę. Ale potem zrozumiałam, że
nie tego tu trzeba. Promyk nie miał ciała - był światłem, ciepłem i nastrojem. A tych, których
połknął Caroc, należy szukać nie w jego przepastnym brzuchu, tylko w mroku jego wypchanej,
żarłocznej duszy.
Zadrżałam na tę myśl.
— Will — powiedziałam cicho. — Chyba przyda mi się pomoc.
Nie musiałam mówić nic więcej — zrozumiała i wyjęła Serce. Długo patrzyłam na jego łagodny
blask, poddając mu się. Bałam się, że tam, dokąd idę, trudno będzie nawet o wspomnienie światła.
Ruszyłam przez pobrużdżoną ziemię, wciąż drżącą, gdy Caroc podskakiwał i nadymał się,
próbując wypluć swój ogon. Kiedy znalazłam się dość blisko, by popatrzeć w jego wielkie oczy
barwy błota, zatrzymałam się. Momentalnie zamarł w bezruchu. Patrzył na mnie z zimną
wściekłością i nie miałam wątpliwości, że rzuciłby się na mnie, gdyby tylko mógł.
Powstrzymując drżenie, wyciągnęłam rękę i przyłożyłam ją do jego pokrytego łuskami pyska.
Łuski nie były gładkie, jak mi się przez chwilę wydawało, lecz szorstkie niczym skóra rekina.
Strach i ciemność. Ciemność i chciwość.
Chciwość bez dna.
Nie chciałam tam iść.
Nie miałam wyboru.
Zamknęłam oczy i pozwoliłam, by ogarnął mnie koszmar.
*
Istnieje wiele rodzajów ciemności.
Piękna ciemność zmierzchu z wczesnymi gwiazdami, śpiewem spóźnionego ptaka i zapachem
lilii, który można poczuć latem na kempingu.
Ciemność przytulna, gdy deszcz uderza o okna iktoś przy zapalonych świecach, herbacie i
ciastkach opowiada jakąś historię.
Ciemność spokojna, kiedy po męczącym dniu, w miękkim i ciepłym łóżku człowiek chce tylko
zamknąć oczy i zasnąć.
Ciemność napawająca lękiem, w pełnej pajęczyn piwnicy, gdy światło nie działa, a każdy dźwięk
wydaje się straszny i tajemniczy.
Uśmiechnęłam się.
— Dziękuję, Promyku. Wiem, że mi pomożesz.
Jego niezachwiana lojalność dawała tylko trochę ciepła, ale w końcu był zaledwie małą zieloną
iskierką...
Bardzo pomóc. Daleko i blisko.
Daleko? Może chodziło o iskierki, które uciekły do Heatherfield. Ale blisko? Nie widziałam tu
żadnego zielonego błysku, jeśli nie liczyć samego Promyka.
Ciemność. Lęk. Strach przed byciem połkniętym, pożartym i na zawsze uwięzionym w tym
gęstym mroku, bez światła, bez powietrza, bez radości i zieleni... jeszcze raz uderzył we mnie jeden
z koszmarów, które najwyraźniej dzieliłam z iskierkami. I po chwili wiedziałam, gdzie blisko
szukać pobratymców Promyka.
Wewnątrz Robaka.
Przez chwilę chciałam wziąć coś ostrego i rozciąć jego twardą skórę. Ale potem zrozumiałam, że
nie tego tu trzeba. Promyk nie miał ciała - był światłem, ciepłem i nastrojem. A tych, których
połknął Caroc, należy szukać nie w jego przepastnym brzuchu, tylko w mroku jego wypchanej,
żarłocznej duszy.
Zadrżałam na tę myśl.
— Will — powiedziałam cicho. — Chyba przyda mi się pomoc.
Nie musiałam mówić nic więcej — zrozumiała i wyjęła Serce. Długo patrzyłam na jego łagodny
blask, poddając mu się. Bałam się, że tam, dokąd idę, trudno będzie nawet o wspomnienie światła.
Ruszyłam przez pobrużdżoną ziemię, wciąż drżącą, gdy Caroc podskakiwał i nadymał się,
próbując wypluć swój ogon. Kiedy znalazłam się dość blisko, by popatrzeć w jego wielkie oczy
barwy błota, zatrzymałam się. Momentalnie zamarł w bezruchu. Patrzył na mnie z zimną
wściekłością i nie miałam wątpliwości, że rzuciłby się na mnie, gdyby tylko mógł.
Powstrzymując drżenie, wyciągnęłam rękę i przyłożyłam ją do jego pokrytego łuskami pyska.
Łuski nie były gładkie, jak mi się przez chwilę wydawało, lecz szorstkie niczym skóra rekina.
Strach i ciemność. Ciemność i chciwość.
Chciwość bez dna.
Nie chciałam tam iść.
Nie miałam wyboru.
Zamknęłam oczy i pozwoliłam, by ogarnął mnie koszmar.
*
Istnieje wiele rodzajów ciemności.
Piękna ciemność zmierzchu z wczesnymi gwiazdami, śpiewem spóźnionego ptaka i zapachem
lilii, który można poczuć latem na kempingu.
Ciemność przytulna, gdy deszcz uderza o okna iktoś przy zapalonych świecach, herbacie i
ciastkach opowiada jakąś historię.
Ciemność spokojna, kiedy po męczącym dniu, w miękkim i ciepłym łóżku człowiek chce tylko
zamknąć oczy i zasnąć.
Ciemność napawająca lękiem, w pełnej pajęczyn piwnicy, gdy światło nie działa, a każdy dźwięk
wydaje się straszny i tajemniczy.
Istnieje wiele rodzajów ciemności. Ale żadna nie przypomina ciemności Robaka.
Dotyka cię. Wypełnia. To ciemność bez nadziei na świt, nieskończone, dławiące nieszczęście,
które pochłania całą radość, całą siłę, całe życie. Pozbawiona serca pustka.
A ja byłam w niej uwięziona.
Szukałam... szukałam czegoś, ale prawie nie pamiętałam, czego, jakie to zresztą miało
znaczenie? Tutaj nie można było znaleźć żadnej zguby. Jak można szukać czegoś w miejscu tak
ciemnym? Ogarnęło mnie poczucie beznadziejności. Czułam ciemność, która mnie zjadała,
pozbawiała sił.
— Nie wytrzymasz długo.
Donośny, chłodny głos w ciemności. Głos Caroca.
— Niby dlaczego? — odparłam szybko z odruchową przekorą.
Moje serce jednak mówiło co innego. Wiedziałam, że Robak ma rację.
— Ładna dziewczynka. Nawykła do słońca, pochwał iłatwych zwycięstw. Ale nie tym razem,
dziewczynko. Tym razem ja wygrywam.
Wezbrał we mnie słaby gniew.
— Jesteś tylko dużym robalem. A w tej chwili właśnie połykasz własny ogon. Gdzie tu
zwycięstwo?
Uderzyła we mnie zimna, łapczywa wściekłość, pragnąca zamknąć mi usta, zdeptać mnie i
zniszczyć.
— Mam cię. Sama tu przyszłaś. Tutaj nie potrzebuję paszczy, żeby cię połknąć. Mam cię w
swojej mocy i nie zamierzam puścić. Nie wytrzymasz długo.
Mój słaby gniew zgasł. Uwięziona w tym zimnym mroku, dlaczego miałabym walczyć o
przetrwanie? Tutaj nie było nadziei. Żadnej nadziei. Dlaczego w ogóle tu przyszłam?
Szukałam. Czegoś szukałam...
I wtedy niespodziewanie w rozległej, nieskończonej ciemności pojawił się błysk. Słaby, zielony
błysk.
Promyk.
Promyk podążył za mną, nawet w ciemności Robaka. Jego światełko drżało z wyczerpania i
strachu i obawiałam się, że przetrwa jeszcze krócej niż ja. Ale był tutaj. A w jego blasku było
odbicie większego światła i większej siły. Nagle przypomniałam sobie Serce.
— Pomóż mi — szepnęłam. — Pomóż mi teraz.
Nagle wiedziałam już, że nie jestem sama. I wiedziałam, że nie jestem słaba. Wiedziałam, że
gdzieś wciąż istnieją słońce, przyjaźń i nadzieja.
— Przykro mi, Robaku — powiedziałam cicho. — Chyba przegrałeś bitwę.
Wspominając blask słońca, wspominając zieleń i jej bujny wzrost, otworzyłam szeroko ramiona
i zawołałam je. Wyłoniły się z ciemności - najpierw dwie, trzy, potem dziesiątki, a potem cała
radosna chmara, wielki taniec zielonych iskierek, niezliczonych niczym gwiazdy.
Z cienkim, wściekłym krzykiem ciemność cofnęła się, kurcząc. Otworzyłam oczy. Stałam
pośrodku wirującej, skrzącej się, zielonej zamieci. Było w niej tyle zieleni, że przez chwilę nie
widziałam nic innego. Ogarnęła mnie dzika radość. Wokół mnie też się ją wyczuwało - radość z
uwolnienia od mroku.
Fala wdzięczności, choć bez słów, powiedziała mi, jak bardzo cieszą się iskierki.
Dotyka cię. Wypełnia. To ciemność bez nadziei na świt, nieskończone, dławiące nieszczęście,
które pochłania całą radość, całą siłę, całe życie. Pozbawiona serca pustka.
A ja byłam w niej uwięziona.
Szukałam... szukałam czegoś, ale prawie nie pamiętałam, czego, jakie to zresztą miało
znaczenie? Tutaj nie można było znaleźć żadnej zguby. Jak można szukać czegoś w miejscu tak
ciemnym? Ogarnęło mnie poczucie beznadziejności. Czułam ciemność, która mnie zjadała,
pozbawiała sił.
— Nie wytrzymasz długo.
Donośny, chłodny głos w ciemności. Głos Caroca.
— Niby dlaczego? — odparłam szybko z odruchową przekorą.
Moje serce jednak mówiło co innego. Wiedziałam, że Robak ma rację.
— Ładna dziewczynka. Nawykła do słońca, pochwał iłatwych zwycięstw. Ale nie tym razem,
dziewczynko. Tym razem ja wygrywam.
Wezbrał we mnie słaby gniew.
— Jesteś tylko dużym robalem. A w tej chwili właśnie połykasz własny ogon. Gdzie tu
zwycięstwo?
Uderzyła we mnie zimna, łapczywa wściekłość, pragnąca zamknąć mi usta, zdeptać mnie i
zniszczyć.
— Mam cię. Sama tu przyszłaś. Tutaj nie potrzebuję paszczy, żeby cię połknąć. Mam cię w
swojej mocy i nie zamierzam puścić. Nie wytrzymasz długo.
Mój słaby gniew zgasł. Uwięziona w tym zimnym mroku, dlaczego miałabym walczyć o
przetrwanie? Tutaj nie było nadziei. Żadnej nadziei. Dlaczego w ogóle tu przyszłam?
Szukałam. Czegoś szukałam...
I wtedy niespodziewanie w rozległej, nieskończonej ciemności pojawił się błysk. Słaby, zielony
błysk.
Promyk.
Promyk podążył za mną, nawet w ciemności Robaka. Jego światełko drżało z wyczerpania i
strachu i obawiałam się, że przetrwa jeszcze krócej niż ja. Ale był tutaj. A w jego blasku było
odbicie większego światła i większej siły. Nagle przypomniałam sobie Serce.
— Pomóż mi — szepnęłam. — Pomóż mi teraz.
Nagle wiedziałam już, że nie jestem sama. I wiedziałam, że nie jestem słaba. Wiedziałam, że
gdzieś wciąż istnieją słońce, przyjaźń i nadzieja.
— Przykro mi, Robaku — powiedziałam cicho. — Chyba przegrałeś bitwę.
Wspominając blask słońca, wspominając zieleń i jej bujny wzrost, otworzyłam szeroko ramiona
i zawołałam je. Wyłoniły się z ciemności - najpierw dwie, trzy, potem dziesiątki, a potem cała
radosna chmara, wielki taniec zielonych iskierek, niezliczonych niczym gwiazdy.
Z cienkim, wściekłym krzykiem ciemność cofnęła się, kurcząc. Otworzyłam oczy. Stałam
pośrodku wirującej, skrzącej się, zielonej zamieci. Było w niej tyle zieleni, że przez chwilę nie
widziałam nic innego. Ogarnęła mnie dzika radość. Wokół mnie też się ją wyczuwało - radość z
uwolnienia od mroku.
Fala wdzięczności, choć bez słów, powiedziała mi, jak bardzo cieszą się iskierki.
— Ruszajcie — przemówiłam do nich łagodnie. — Uleczcie tę krainę.
A one wzbiły się w powietrze.
To był dopiero spektakl. Młoda trawa zaczęła porastać jałowe wzgórza, jakby ktoś rozwijał
ogromny dywan. Uschłe konary pokryły się zielonymi liśćmi. Na zwiędłych krzewach jagodowych
wyrosły liście i kwiaty, z których na naszych oczach rozwinęły się borówki.
— Och — westchnęła cicho Mara, szeroko otwierając usta. — Och.
Po jej szczupłej twarzy pociekły łzy. Łzy radości i zaskoczenia. Minęła dłuższa chwila, nim
pozbierała się na tyle, by powiedzieć coś więcej.
— Chyba znów musimy zmienić nazwę miasta — odezwała się w końcu. — Zdaje się, że
znowu zamieszkamy w Dostatku.
*
Z Caroca niewiele zostało. Wokół murów zamku, gdzie leżał, ciągnęła się teraz ciemna,
odpychająca fosa, na której dnie leżał bardzo chudy Robak, nadal usiłujący zapewne zjeść własny
ogon.
Ze zgrzytem dawno nieużywanych mechanizmów zamkowy most zwodzony wreszcie się
opuścił. Jako pierwszy przeszedł po nim sam książę Florian.
Wyglądał dokładnie tak jak książę z baśni - miał połyskujące, jasne włosy, opadające w lokach
do ramion, błyszczące błękitne oczy i ujmującą twarz. Wychudzoną wprawdzie, ale bardzo
przystojną. No i piękny, niebieski, aksamitny królewski strój.
Niejedna księżniczka straciłaby dla niego głowę.
— Radosny dzień — powiedział. — Bardzo radosny. Komu mam dziękować za swoje
uwolnienie?
Nagle oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Wszystkich, łącznie z przystojnym księciem
Florianem.
A one wzbiły się w powietrze.
To był dopiero spektakl. Młoda trawa zaczęła porastać jałowe wzgórza, jakby ktoś rozwijał
ogromny dywan. Uschłe konary pokryły się zielonymi liśćmi. Na zwiędłych krzewach jagodowych
wyrosły liście i kwiaty, z których na naszych oczach rozwinęły się borówki.
— Och — westchnęła cicho Mara, szeroko otwierając usta. — Och.
Po jej szczupłej twarzy pociekły łzy. Łzy radości i zaskoczenia. Minęła dłuższa chwila, nim
pozbierała się na tyle, by powiedzieć coś więcej.
— Chyba znów musimy zmienić nazwę miasta — odezwała się w końcu. — Zdaje się, że
znowu zamieszkamy w Dostatku.
*
Z Caroca niewiele zostało. Wokół murów zamku, gdzie leżał, ciągnęła się teraz ciemna,
odpychająca fosa, na której dnie leżał bardzo chudy Robak, nadal usiłujący zapewne zjeść własny
ogon.
Ze zgrzytem dawno nieużywanych mechanizmów zamkowy most zwodzony wreszcie się
opuścił. Jako pierwszy przeszedł po nim sam książę Florian.
Wyglądał dokładnie tak jak książę z baśni - miał połyskujące, jasne włosy, opadające w lokach
do ramion, błyszczące błękitne oczy i ujmującą twarz. Wychudzoną wprawdzie, ale bardzo
przystojną. No i piękny, niebieski, aksamitny królewski strój.
Niejedna księżniczka straciłaby dla niego głowę.
— Radosny dzień — powiedział. — Bardzo radosny. Komu mam dziękować za swoje
uwolnienie?
Nagle oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Wszystkich, łącznie z przystojnym księciem
Florianem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz