Ziemia była szara jak brudna kreda. Wiatr szeleścił wśród martwych źdźbeł. A z oddali dobiegał
przenikliwy dźwięk - rozpaczliwy płacz głodnego dziecka. Skąd wiedziałam, że dziecko płacze
właśnie z powodu głodu? Po prostu wiedziałam.
— Ponure miejsce — powiedziała Will i lekko zadrżała.
Wzdłuż drogi wciąż stały drzewa, z uporem wczepione korzeniami głęboko w ziemię. Nie widać
jednak było ani jednego liścia. Na polach po obu stronach drogi uschło zboże, pszenica i jęczmień,
pozostawiając tylko cienkie i blade łodygi, niemal zbielałe od wiatru i słońca. Na szarej glebie nie
utrzymała się nawet najwytrzymalsza trawa.
— Dlaczego mam wrażenie, że trzeba było wziąć drugie śniadanie? — odezwała się Irma.
Miało to zabrzmieć lekko, jak żart. Wyszło jednak głucho i ponuro i nikt się nawet nie
uśmiechnął.
— Znajdźmy to dziecko — powiedziała Will. — Nie wiem, jak wy, ale ja dłużej nie zniosę tego
płaczu.
*
Dawno temu musiało to być piękne i bogate miasto. Wciąż widać było ślady dawnej świetności -
okiennice, kiedyś kolorowe, teraz połamane i z odłażącą farbą, opuszczone stragany na tętniącym
dawniej życiem targu, drzewa, które, kiedy miały jeszcze liście, zapewniały cień strudzonym
wędrowcom.
Wciąż jednak kręcili się tu ludzie. Pracowali, ciągnęli wozy, handlowali towarami, takimi jak
drewniane misy czy gliniane garnki, których najwyraźniej nikt nie chciał kupić. Byli tak szarzy jak
ziemia i tak pobladli jak wysuszone źdźbła w polu. Zdawało się, że życie ledwie się w nich tli.
Niemal nic nie było słychać, jeśli nie liczyć trzaskających na wietrze połamanych okiennic. Na
placu przy fontannie jakieś kobiety robiły pranie, ale przy tej pracy nie rozmawiały, nie śpiewały i
nie śmiały się, co byłoby naturalne. Byłyśmy tu obce i dziwnie ubrane, a ledwie na nas zerkały,
jakby pozbawiono je całej ciekawości. jeden z handlarzy, który sprzedawał drewniane misy i
skrzynki, co jakiś czas podnosił głos i wołał:
— Piękne misy, najlepsza jakość, dwie za pensa!
Ale w jego głosie brakowało wigoru, a także nadziei. Wiedział, że nic nie sprzeda. Po prostu
powtarzał wyuczone słowa.
W tej całej dziwnej ciszy wciąż słyszałyśmy zawodzenie głodnego dziecka.
Przeszłam przez plac, do miejsca, w którym sprzedawca mis ustawił swój mały stragan. Gdy się
zbliżałam, z trudem podniósł głowę i nagle spojrzał na mnie, a w jego oczach pojawiła się nadzieja.
— Ładna dziewczyna w ładnej sukience — powiedział, zdobywając się na zmęczony uśmiech.
— Taka ładna dziewczyna na pewno potrzebuje ładnej skrzyni, by trzymać w niej swoje ładne
rzeczy!
Było mi przykro, że muszę go rozczarować. Ale zakup jednej z jego skrzynek nie wyleczyłby
trawiącej to miasto choroby. A zresztą nie miałam czegoś, co przyjąłby jako zapłatę.
— Czyje to dziecko? — spytałam.
W jego oczach znów pojawiło się zniechęcenie. Pochylił głowę.
— Mary Garncarki — odpowiedział apatycznie. — Płacze tak od południa. Ale nic się na to nie
poradzi.
przenikliwy dźwięk - rozpaczliwy płacz głodnego dziecka. Skąd wiedziałam, że dziecko płacze
właśnie z powodu głodu? Po prostu wiedziałam.
— Ponure miejsce — powiedziała Will i lekko zadrżała.
Wzdłuż drogi wciąż stały drzewa, z uporem wczepione korzeniami głęboko w ziemię. Nie widać
jednak było ani jednego liścia. Na polach po obu stronach drogi uschło zboże, pszenica i jęczmień,
pozostawiając tylko cienkie i blade łodygi, niemal zbielałe od wiatru i słońca. Na szarej glebie nie
utrzymała się nawet najwytrzymalsza trawa.
— Dlaczego mam wrażenie, że trzeba było wziąć drugie śniadanie? — odezwała się Irma.
Miało to zabrzmieć lekko, jak żart. Wyszło jednak głucho i ponuro i nikt się nawet nie
uśmiechnął.
— Znajdźmy to dziecko — powiedziała Will. — Nie wiem, jak wy, ale ja dłużej nie zniosę tego
płaczu.
*
Dawno temu musiało to być piękne i bogate miasto. Wciąż widać było ślady dawnej świetności -
okiennice, kiedyś kolorowe, teraz połamane i z odłażącą farbą, opuszczone stragany na tętniącym
dawniej życiem targu, drzewa, które, kiedy miały jeszcze liście, zapewniały cień strudzonym
wędrowcom.
Wciąż jednak kręcili się tu ludzie. Pracowali, ciągnęli wozy, handlowali towarami, takimi jak
drewniane misy czy gliniane garnki, których najwyraźniej nikt nie chciał kupić. Byli tak szarzy jak
ziemia i tak pobladli jak wysuszone źdźbła w polu. Zdawało się, że życie ledwie się w nich tli.
Niemal nic nie było słychać, jeśli nie liczyć trzaskających na wietrze połamanych okiennic. Na
placu przy fontannie jakieś kobiety robiły pranie, ale przy tej pracy nie rozmawiały, nie śpiewały i
nie śmiały się, co byłoby naturalne. Byłyśmy tu obce i dziwnie ubrane, a ledwie na nas zerkały,
jakby pozbawiono je całej ciekawości. jeden z handlarzy, który sprzedawał drewniane misy i
skrzynki, co jakiś czas podnosił głos i wołał:
— Piękne misy, najlepsza jakość, dwie za pensa!
Ale w jego głosie brakowało wigoru, a także nadziei. Wiedział, że nic nie sprzeda. Po prostu
powtarzał wyuczone słowa.
W tej całej dziwnej ciszy wciąż słyszałyśmy zawodzenie głodnego dziecka.
Przeszłam przez plac, do miejsca, w którym sprzedawca mis ustawił swój mały stragan. Gdy się
zbliżałam, z trudem podniósł głowę i nagle spojrzał na mnie, a w jego oczach pojawiła się nadzieja.
— Ładna dziewczyna w ładnej sukience — powiedział, zdobywając się na zmęczony uśmiech.
— Taka ładna dziewczyna na pewno potrzebuje ładnej skrzyni, by trzymać w niej swoje ładne
rzeczy!
Było mi przykro, że muszę go rozczarować. Ale zakup jednej z jego skrzynek nie wyleczyłby
trawiącej to miasto choroby. A zresztą nie miałam czegoś, co przyjąłby jako zapłatę.
— Czyje to dziecko? — spytałam.
W jego oczach znów pojawiło się zniechęcenie. Pochylił głowę.
— Mary Garncarki — odpowiedział apatycznie. — Płacze tak od południa. Ale nic się na to nie
poradzi.
— Gdzie mieszka Mara?
— A bo co?
A bo to, że tak jak Will, nie zniosę dłużej tego płaczu. Ale nie powiedziałam tego.
— Proszę. Niech mi pan powie.
— W tamtą stronę. Dom z niebieskimi drzwiami i kominem z białej cegły.
— Dziękuję.
*
— Śpij, moje maleństwo, nie płacz. — Zza otwartego okna dobiegł nas zmęczony, monotonny
głos. — Mamusia zaśpiewa ci kołysankę...
Zapukałyśmy w niebieskie drzwi. Śpiew ustał.
— Proszę.
Irma pchnęła drzwi. Przy kole garncarskim siedziała ciemnowłosa kobieta. Gdy weszłyśmy,
podniosła głowę.
— Coście za jedne? — spytała, zapewne zbyt zmęczona, by potraktować nas grzeczniej.
— Przyjezdne — odparłam, nie wdając się w bardziej szczegółowe wyjaśnienia. —
Usłyszałyśmy dziecko i pomyślałyśmy... pomyślałyśmy, że może zdołamy pomóc.
Dziecko siedziało skulone w łóżeczku ustawionym obok koła. Mały chłopiec, ciemnowłosy jak
matka, blady i wyczerpany płaczem.
— Aha — powiedziała kobieta. — Jasne, że tak. Wystarczy, że przyniesiecie owsiankę, chleb i
miód, a ja poczęstuję was swoim najlepszym jabłecznikiem. — Roześmiała się, ale był to podszyty
gniewem, gorzki śmiech. — Płacze, bo jest głodny, biedactwo, i nic nie można na to poradzić. Aż
do wieczora, do Rozdziału. Ale nawet wtedy dostanie tylko nędzne resztki.
Gdy mówiła, jej dłonie wciąż obrabiały glinę. Nie mogłam oderwać oczu od rosnącego w nich
garnka, smukłego i pięknego.
— To znaczy, że w tym domu nie macie nic do jedzenia?
Posłała mi wściekłe spojrzenie.
— Myślisz, że gdybyśmy mieli, moje dziecko płakałoby z głodu?
— Nie... Nie to chciałam powiedzieć. Tylko...
Pomyślałam o domu, o łatwych do przygotowania posiłkach, o starannie poustawianych
puszkach i pudełkach w kredensie, o zawsze dobrze zaopatrzonej lodówce. Nie znałam uczucia
głodu. Bo trudno tak powiedzieć o tej krótkiej chwili tuż przed zrobieniem sobie kanapki czy
przełknięciem pierwszej łyżki zupy.
— Tam, skąd pochodzę, jedzenia jest zwykle pod dostatkiem — powiedziałam w końcu.
— Musisz więc pochodzić z bardzo daleka — odparła Mara Garncarka, której trochę przeszła
złość. — I pożałujesz, że kiedykolwiek przybyłaś w to okropne miejsce. — Podniosła rękę, by
odgarnąć kosmyk ciemnych włosów. Na jej czole została czerwonawa, gliniasta smuga. — Wiesz,
kiedyś to miasto nazywało się Dostatek. Ale już się tak nie nazywa. — Na jej twarzy znów pojawił
się ten mroczny i gorzki uśmiech. — Teraz nazywamy je Głodem.
*
Wszystkie przeszukałyśmy kieszenie, ale znalazłyśmy jedynie dwa zapakowane w sreberko listki
gumy do żucia.
— A bo co?
A bo to, że tak jak Will, nie zniosę dłużej tego płaczu. Ale nie powiedziałam tego.
— Proszę. Niech mi pan powie.
— W tamtą stronę. Dom z niebieskimi drzwiami i kominem z białej cegły.
— Dziękuję.
*
— Śpij, moje maleństwo, nie płacz. — Zza otwartego okna dobiegł nas zmęczony, monotonny
głos. — Mamusia zaśpiewa ci kołysankę...
Zapukałyśmy w niebieskie drzwi. Śpiew ustał.
— Proszę.
Irma pchnęła drzwi. Przy kole garncarskim siedziała ciemnowłosa kobieta. Gdy weszłyśmy,
podniosła głowę.
— Coście za jedne? — spytała, zapewne zbyt zmęczona, by potraktować nas grzeczniej.
— Przyjezdne — odparłam, nie wdając się w bardziej szczegółowe wyjaśnienia. —
Usłyszałyśmy dziecko i pomyślałyśmy... pomyślałyśmy, że może zdołamy pomóc.
Dziecko siedziało skulone w łóżeczku ustawionym obok koła. Mały chłopiec, ciemnowłosy jak
matka, blady i wyczerpany płaczem.
— Aha — powiedziała kobieta. — Jasne, że tak. Wystarczy, że przyniesiecie owsiankę, chleb i
miód, a ja poczęstuję was swoim najlepszym jabłecznikiem. — Roześmiała się, ale był to podszyty
gniewem, gorzki śmiech. — Płacze, bo jest głodny, biedactwo, i nic nie można na to poradzić. Aż
do wieczora, do Rozdziału. Ale nawet wtedy dostanie tylko nędzne resztki.
Gdy mówiła, jej dłonie wciąż obrabiały glinę. Nie mogłam oderwać oczu od rosnącego w nich
garnka, smukłego i pięknego.
— To znaczy, że w tym domu nie macie nic do jedzenia?
Posłała mi wściekłe spojrzenie.
— Myślisz, że gdybyśmy mieli, moje dziecko płakałoby z głodu?
— Nie... Nie to chciałam powiedzieć. Tylko...
Pomyślałam o domu, o łatwych do przygotowania posiłkach, o starannie poustawianych
puszkach i pudełkach w kredensie, o zawsze dobrze zaopatrzonej lodówce. Nie znałam uczucia
głodu. Bo trudno tak powiedzieć o tej krótkiej chwili tuż przed zrobieniem sobie kanapki czy
przełknięciem pierwszej łyżki zupy.
— Tam, skąd pochodzę, jedzenia jest zwykle pod dostatkiem — powiedziałam w końcu.
— Musisz więc pochodzić z bardzo daleka — odparła Mara Garncarka, której trochę przeszła
złość. — I pożałujesz, że kiedykolwiek przybyłaś w to okropne miejsce. — Podniosła rękę, by
odgarnąć kosmyk ciemnych włosów. Na jej czole została czerwonawa, gliniasta smuga. — Wiesz,
kiedyś to miasto nazywało się Dostatek. Ale już się tak nie nazywa. — Na jej twarzy znów pojawił
się ten mroczny i gorzki uśmiech. — Teraz nazywamy je Głodem.
*
Wszystkie przeszukałyśmy kieszenie, ale znalazłyśmy jedynie dwa zapakowane w sreberko listki
gumy do żucia.
— Nie zda się na wiele — westchnęła Will. — Tylko by się nią udławił.
Dziecko Mary przestało wreszcie łkać, by popatrzeć na nas i na płaskie, połyskujące srebrem
papierki od gum do żucia.
— Posłuchajcie, co z nas za czarodziejki, jeśli nie możemy wyczarować odrobiny jedzenia? —
powiedziałam, a mój głos brzmiał niemal tak gniewnie jak głos
— Mary. — Masz jakieś warzywa? — spytałam ją. — Groch, fasolę, cokolwiek? Nieważne,
czy dojrzałe, czy nie.
— Nic, co wciąż by żyło — odparła. — Dawna grządka warzywna jest za domem. — Ruchem
głowy wskazała tylne drzwi.
— Dobrze — powiedziałam. — To potrwa tylko chwilę.
Za domem znajdował się otoczony murem ogródek, w którym rosło drzewo. Wyglądało na to, że
dawniej była to dorodna jabłoń, obok dostrzegłam drugie, bez wątpienia brzoskwinia. Był tam też
szary płachetek ziemi, pełen uschniętych pędów fasoli i grochu. Podeszłam prosto do drzewa
brzoskwini i przyłożyłam dłonie do cienkiego pnia. Pomyślałam, że jeszcze chwila, a zobaczymy,
do czego zdolna jest magia ziemi. Zamknęłam oczy i przyzwałam swój żywioł. Przyzwałam całą
moc wzrostu, którą w sobie skrywał, pragnąc ożywić to obumarłe drzewo, by znów zaczęło rosnąć i
rodzić owoce.
Okazało się to nadspodziewanie trudne. Przywykłam do łatwego przepływu mocy szybkiej,
chętnej i posłusznej. A tu nie było nic prócz suchego pyłu... i jakiejś strasznej, ciężkiej choroby, od
której dostałam torsji i takiego ataku kaszlu, że musiałam na chwilę oderwać ręce od drzewa.
Hay Lin przyszła za mną do ogrodu.
— Coś nie tak? — spytała.
— Wszystko — odparłam, próbując nabrać tchu i wziąć się w garść przed następną próbą. —
Ziemia... to straszne. Tak jakby w ogóle jej nie było. Tak jakby nic w niej nie zostało!
— Nie ma ziemi? — Wydawała się przerażona. — Niemożliwe. To jeden z żywiołów!
— No... może tak zupełnie nie zniknęła. Ale jest strasznie daleko.
Znowu przyłożyłam ręce do drzewa. Tym razem byłam nieco lepiej przygotowana na falę
mdłości, która mnie ogarnęła. Zgrzytnęłam zębami, zamknęłam oczy i mimo przeciwności
przywoływałam moc żywiołu. Po dłuższej chwili poczułam wreszcie słaby ciąg. Reakcję ledwie
wyczuwalną, pomimo ciężkiego wysiłku, od którego po mojej twarzy spływały strużki potu.
Otworzyłam oczy. Na zwiędłej, jak się zdawało, gałęzi, pojawił się maleńki pąk, ale czekało mnie
jeszcze wiele pracy, jeśli miał choć w najmniejszym stopniu przypominać brzoskwinię.
— Teraz na pewno przydałaby się pomoc Promyka i jego przyjaciół — powiedziałam. Kolana
trzęsły mi się ze zmęczenia.
— Według Wyroczni raczej nie odważą się tu wrócić.
— Wiem. — Westchnęłam z rezygnacją. — To było tylko takie życzenie.
Ale gdy miałam znów zamknąć oczy, na mojej dłoni rozbłysła mała, zielona iskierka. Tylko
jedna. Pojedynczy skrawek zieleni w jałowym ogrodzie.
— Promyk! — Uśmiechnęłam się, czując nagły przypływ sił i nadziei. — Jednak się zjawiłeś!
Fala ciepła, radości i przywiązania. I leciutkie drżenie niepokoju. Promyk cieszył się z naszego
spotkania, ale jednocześnie był przerażony.
— Nie martw się — próbowałam go uspokoić. — Będę na ciebie uważała. Nie pozwolę, by
spotkała cię krzywda. Zaufaj mi.
Dziecko Mary przestało wreszcie łkać, by popatrzeć na nas i na płaskie, połyskujące srebrem
papierki od gum do żucia.
— Posłuchajcie, co z nas za czarodziejki, jeśli nie możemy wyczarować odrobiny jedzenia? —
powiedziałam, a mój głos brzmiał niemal tak gniewnie jak głos
— Mary. — Masz jakieś warzywa? — spytałam ją. — Groch, fasolę, cokolwiek? Nieważne,
czy dojrzałe, czy nie.
— Nic, co wciąż by żyło — odparła. — Dawna grządka warzywna jest za domem. — Ruchem
głowy wskazała tylne drzwi.
— Dobrze — powiedziałam. — To potrwa tylko chwilę.
Za domem znajdował się otoczony murem ogródek, w którym rosło drzewo. Wyglądało na to, że
dawniej była to dorodna jabłoń, obok dostrzegłam drugie, bez wątpienia brzoskwinia. Był tam też
szary płachetek ziemi, pełen uschniętych pędów fasoli i grochu. Podeszłam prosto do drzewa
brzoskwini i przyłożyłam dłonie do cienkiego pnia. Pomyślałam, że jeszcze chwila, a zobaczymy,
do czego zdolna jest magia ziemi. Zamknęłam oczy i przyzwałam swój żywioł. Przyzwałam całą
moc wzrostu, którą w sobie skrywał, pragnąc ożywić to obumarłe drzewo, by znów zaczęło rosnąć i
rodzić owoce.
Okazało się to nadspodziewanie trudne. Przywykłam do łatwego przepływu mocy szybkiej,
chętnej i posłusznej. A tu nie było nic prócz suchego pyłu... i jakiejś strasznej, ciężkiej choroby, od
której dostałam torsji i takiego ataku kaszlu, że musiałam na chwilę oderwać ręce od drzewa.
Hay Lin przyszła za mną do ogrodu.
— Coś nie tak? — spytała.
— Wszystko — odparłam, próbując nabrać tchu i wziąć się w garść przed następną próbą. —
Ziemia... to straszne. Tak jakby w ogóle jej nie było. Tak jakby nic w niej nie zostało!
— Nie ma ziemi? — Wydawała się przerażona. — Niemożliwe. To jeden z żywiołów!
— No... może tak zupełnie nie zniknęła. Ale jest strasznie daleko.
Znowu przyłożyłam ręce do drzewa. Tym razem byłam nieco lepiej przygotowana na falę
mdłości, która mnie ogarnęła. Zgrzytnęłam zębami, zamknęłam oczy i mimo przeciwności
przywoływałam moc żywiołu. Po dłuższej chwili poczułam wreszcie słaby ciąg. Reakcję ledwie
wyczuwalną, pomimo ciężkiego wysiłku, od którego po mojej twarzy spływały strużki potu.
Otworzyłam oczy. Na zwiędłej, jak się zdawało, gałęzi, pojawił się maleńki pąk, ale czekało mnie
jeszcze wiele pracy, jeśli miał choć w najmniejszym stopniu przypominać brzoskwinię.
— Teraz na pewno przydałaby się pomoc Promyka i jego przyjaciół — powiedziałam. Kolana
trzęsły mi się ze zmęczenia.
— Według Wyroczni raczej nie odważą się tu wrócić.
— Wiem. — Westchnęłam z rezygnacją. — To było tylko takie życzenie.
Ale gdy miałam znów zamknąć oczy, na mojej dłoni rozbłysła mała, zielona iskierka. Tylko
jedna. Pojedynczy skrawek zieleni w jałowym ogrodzie.
— Promyk! — Uśmiechnęłam się, czując nagły przypływ sił i nadziei. — Jednak się zjawiłeś!
Fala ciepła, radości i przywiązania. I leciutkie drżenie niepokoju. Promyk cieszył się z naszego
spotkania, ale jednocześnie był przerażony.
— Nie martw się — próbowałam go uspokoić. — Będę na ciebie uważała. Nie pozwolę, by
spotkała cię krzywda. Zaufaj mi.
Drżenie stało się słabsze i Promyk zaświecił wyraźniej.
Muszę nakarmić głodne dziecko. Możesz mi w tym pomóc?
Pomóc drzewu. Pomóc dziecku.
— Tak, o to chodzi, ogólnie rzecz biorąc.
Promyk zawirował w powietrzu nad drzewem, a potem zdawało się, że wnika w pień.
Teraz. Pomóc drzewu.
Jeszcze raz zamknęłam oczy i przywołałam wszystkie siły, jakie miałam w sobie.
— Działa! — krzyknęła Hay Lin. — Tylko tak dalej...
Łatwo powiedzieć. To nie ona musiała walczyć z mdłościami, przyciągać tę tępą, oporną moc,
która nie chciała mieć nic wspólnego z tym miejscem, z miastem Głód i z trawiącą je chorobą.
— Udało ci się!
Zakaszlałam, chwyciłam się drzewa, a potem znów zakaszlałam. Powoli otworzyłam oczy. Pąk
zmienił się w brzoskwinię. Bardzo małą brzoskwinię, co prawda, za to dojrzałą i pachnącą
słodyczą.
— Zerwij ją — powiedziałam ochryple — i daj Marze.
— Dobrze się czujesz? — Hay Lin patrzyła na mnie z niepokojem.
„Oczywiście” — chciałam odpowiedzieć. — „Świetnie.” — Ale tak nie było.
— Eee... niezupełnie — odparłam.
I wtedy drżące kolana załamały się pode mną i upadłam na korzenie drzewa.
— Will! — krzyknęła głośno Hay Lin. — Will, proszę, chodź tutaj!
*
Will wyjęła Serce Kondrakaru i ostrożnie położyła je na mojej piersi.
— Leż nieruchomo — nakazała. — Pozwól, by Serce przez chwilę się tobą zajęło. Jesteś
wykończona, to wszystko.
Wykończona, po pięciu minutach, z powodu małej brzoskwini.
— Marna ze mnie czarodziejka ziemi — mruknęłam.
— Nieprawda — powiedziała z naciskiem Taranee. — po prostu z ziemią jest tu coś nie w
porządku. Każdy to widzi. Powiedziałabym, że to wyczerpanie.
— Rzeczywiście.
Czułam się tak, jakbym już nigdy nie była w stanie się poruszyć.
— Miałam na myśli wyczerpanie gleby.
— Wiem. — Nagle poczułam ukłucie strachu. — Promyk? Promyk, nic ci się nie stało? Gdzie
on się podział, czy ktoś go widzi?
— Leż — powiedziała Will, popychając mnie. — Jest tutaj. Widzisz?
Teraz zobaczyłam, był na szczycie Serca. Nie świecił jednak tak jasno, jak zazwyczaj.
— Biedny Promyk — szepnęłam. — Dokonałeś trudnego wyboru, gdy postanowiłeś zostać
czymś więcej niż jedną z zielonych iskierek.
Drzewo lepiej. Teraz pomóc dziecku.
— Tak. Wróćmy tam i pomóżmy dziecku.
Muszę nakarmić głodne dziecko. Możesz mi w tym pomóc?
Pomóc drzewu. Pomóc dziecku.
— Tak, o to chodzi, ogólnie rzecz biorąc.
Promyk zawirował w powietrzu nad drzewem, a potem zdawało się, że wnika w pień.
Teraz. Pomóc drzewu.
Jeszcze raz zamknęłam oczy i przywołałam wszystkie siły, jakie miałam w sobie.
— Działa! — krzyknęła Hay Lin. — Tylko tak dalej...
Łatwo powiedzieć. To nie ona musiała walczyć z mdłościami, przyciągać tę tępą, oporną moc,
która nie chciała mieć nic wspólnego z tym miejscem, z miastem Głód i z trawiącą je chorobą.
— Udało ci się!
Zakaszlałam, chwyciłam się drzewa, a potem znów zakaszlałam. Powoli otworzyłam oczy. Pąk
zmienił się w brzoskwinię. Bardzo małą brzoskwinię, co prawda, za to dojrzałą i pachnącą
słodyczą.
— Zerwij ją — powiedziałam ochryple — i daj Marze.
— Dobrze się czujesz? — Hay Lin patrzyła na mnie z niepokojem.
„Oczywiście” — chciałam odpowiedzieć. — „Świetnie.” — Ale tak nie było.
— Eee... niezupełnie — odparłam.
I wtedy drżące kolana załamały się pode mną i upadłam na korzenie drzewa.
— Will! — krzyknęła głośno Hay Lin. — Will, proszę, chodź tutaj!
*
Will wyjęła Serce Kondrakaru i ostrożnie położyła je na mojej piersi.
— Leż nieruchomo — nakazała. — Pozwól, by Serce przez chwilę się tobą zajęło. Jesteś
wykończona, to wszystko.
Wykończona, po pięciu minutach, z powodu małej brzoskwini.
— Marna ze mnie czarodziejka ziemi — mruknęłam.
— Nieprawda — powiedziała z naciskiem Taranee. — po prostu z ziemią jest tu coś nie w
porządku. Każdy to widzi. Powiedziałabym, że to wyczerpanie.
— Rzeczywiście.
Czułam się tak, jakbym już nigdy nie była w stanie się poruszyć.
— Miałam na myśli wyczerpanie gleby.
— Wiem. — Nagle poczułam ukłucie strachu. — Promyk? Promyk, nic ci się nie stało? Gdzie
on się podział, czy ktoś go widzi?
— Leż — powiedziała Will, popychając mnie. — Jest tutaj. Widzisz?
Teraz zobaczyłam, był na szczycie Serca. Nie świecił jednak tak jasno, jak zazwyczaj.
— Biedny Promyk — szepnęłam. — Dokonałeś trudnego wyboru, gdy postanowiłeś zostać
czymś więcej niż jedną z zielonych iskierek.
Drzewo lepiej. Teraz pomóc dziecku.
— Tak. Wróćmy tam i pomóżmy dziecku.
Dzięki Sercu czułam się nieco silniejsza, zdołałam więc podnieść się na nogi i przejść niewielką
odległość dzielącą nas od domu Garncarki.
— Znalazłyśmy dla ciebie brzoskwinię — oznajmiłam.
Popatrzyła na nas, a potem na owoc, jakby nie wierzyła własnym oczom. Bez słowa wzięła
brzoskwinię. Potem zbliżyła ją do twarzy i powąchała, bojąc się chyba, że nie jest prawdziwa. Z
łóżeczka za owocem wodziły szeroko otwarte oczy dziecka. Chłopczyk wyciągnął rękę, ale nie
powiedział ani słowa.
Mara popatrzyła na mnie błagalnym wzrokiem.
— Pewnie nie uda wam się... znaleźć... jeszcze jednej? — wyszeptała.
— Nie — powiedziałam. — Nie ma mowy. Przynajmniej do jutra.
— Szkoda. Ale dziękuję. Dziękuję bardzo.
Przy pompie umyła ubrudzone gliną ręce, po czym z szuflady wyjęła nóż. Ostrożnie przecięła
owoc na pół.
— Masz, Taddy — powiedziała do syna. — Możesz zjeść połowę, bo jesteś taki duży. Resztę
zaniesiemy wieczorem na Rozdział.
— Ale... Chciałam dać ci całą — powiedziałam, myśląc, że pół brzoskwini to za mało dla
głodnego dziecka, nawet małego.
Mara skinęła głową.
— Wiem. I dziękuję ci. Ale dzielimy się tym, co mamy. Inaczej połowa z nas już by nie żyła, a
tak większość żyje, choć trudno nazwać to życiem.
W ostatnich słowach kryła się gorzka ironia. Trudno było nie podziwiać siły Mary. Musiała
przecież odczuwać potworny głód, ale pozwoliła sobie tylko na oblizanie palców, w których
trzymała owoc.
— Powiedz, czyja to sprawka? — spytałam. — Dlaczego do tego doszło?
— Pytasz, co za tym stoi? — Popatrzyła na mnie, jakby nie mogła uwierzyć w taką niewiedzę.
— Caroc, oczywiście. Robak Caroc.
odległość dzielącą nas od domu Garncarki.
— Znalazłyśmy dla ciebie brzoskwinię — oznajmiłam.
Popatrzyła na nas, a potem na owoc, jakby nie wierzyła własnym oczom. Bez słowa wzięła
brzoskwinię. Potem zbliżyła ją do twarzy i powąchała, bojąc się chyba, że nie jest prawdziwa. Z
łóżeczka za owocem wodziły szeroko otwarte oczy dziecka. Chłopczyk wyciągnął rękę, ale nie
powiedział ani słowa.
Mara popatrzyła na mnie błagalnym wzrokiem.
— Pewnie nie uda wam się... znaleźć... jeszcze jednej? — wyszeptała.
— Nie — powiedziałam. — Nie ma mowy. Przynajmniej do jutra.
— Szkoda. Ale dziękuję. Dziękuję bardzo.
Przy pompie umyła ubrudzone gliną ręce, po czym z szuflady wyjęła nóż. Ostrożnie przecięła
owoc na pół.
— Masz, Taddy — powiedziała do syna. — Możesz zjeść połowę, bo jesteś taki duży. Resztę
zaniesiemy wieczorem na Rozdział.
— Ale... Chciałam dać ci całą — powiedziałam, myśląc, że pół brzoskwini to za mało dla
głodnego dziecka, nawet małego.
Mara skinęła głową.
— Wiem. I dziękuję ci. Ale dzielimy się tym, co mamy. Inaczej połowa z nas już by nie żyła, a
tak większość żyje, choć trudno nazwać to życiem.
W ostatnich słowach kryła się gorzka ironia. Trudno było nie podziwiać siły Mary. Musiała
przecież odczuwać potworny głód, ale pozwoliła sobie tylko na oblizanie palców, w których
trzymała owoc.
— Powiedz, czyja to sprawka? — spytałam. — Dlaczego do tego doszło?
— Pytasz, co za tym stoi? — Popatrzyła na mnie, jakby nie mogła uwierzyć w taką niewiedzę.
— Caroc, oczywiście. Robak Caroc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz