wtorek, 31 grudnia 2013

Rozdział 5:Pałac ptasich klatek

Całe to zdarzenie z robalami spowodowało, że coś się we mnie przełamało. Poczułam gniew.
Prawdziwy gniew.
— Chcę się spotkać z tą cesarzową — oznajmiłam tak surowym tonem, że przyjaciółki
popatrzyły na mnie zdumione. — Nauczę ją, że nie robi się takich rzeczy!
— Cóż — powiedziała Mama Liu z nikłym uśmiechem. — Tej lekcji sama chętnie bym jej
udzieliła. Ale o wiele łatwiej powiedzieć, niż zrobić, moje dziecko.
— Gdzie ona mieszka?
— W Pałacu Ptasich Klatek. Trzeba stąd iść w górę rzeki na Polanę Słońca.
— W takim razie pójdę tam.
— Ostrożnie, czcigodna Lin. Ty jesteś bardzo młoda, a ona wiekowa i doświadczona. To
bardzo groźny przeciwnik.
— Też potrafię być groźna, kiedy chcę. Podobnie jak moje przyjaciółki, o ile pójdą ze mną.
— Oczywiście, że pójdziemy — zapewniła natychmiast Will.
— Ale może najpierw przygotowałybyśmy plan — dodała Cornelia z miną kogoś, kto za często
musi powtarzać to samo zdanie.
— Wierzę, że wam się uda — powiedziała Mama Liu. — A ty wydajesz się naprawdę bardzo
zdecydowana — zwróciła się do mnie.
— Bo jestem.
Właśnie po to tu przybyłam. Moja babcia obiecała, że w razie potrzeby wróci w to miejsce.
Uważałam, iż teraz muszę dotrzymać tej obietnicy za nią.
— Dobrze — powiedziała Mama Liu, podnosząc się z podłogi. Nadal była przestraszona, ale
nasza obecność dodawała jej odwagi. — Pójdziemy odwiedzić Jej Wysokość.
— My? Pani na pewno nie. Jest pani... — Omal nie powiedziałam „za stara", ale powstrzymał
mnie przed tym żar w jej niewidzących oczach. — ...w niezbyt dobrej formie.
— W wystarczająco dobrej, by bronić przyszłości mojej wnuczki — odparta Mama Liu. — A
mój stan raczej się nie poprawi, jeśli będę siedziała w domu.
Długo próbowałyśmy odwieść ją od tego pomysłu. Ale bez skutku. Gdy w końcu ruszyłyśmy w
górę rzeki. Mama Liu szła z nami, trzymając szczupłą i pomarszczoną dłoń na moim ramieniu.
*
Nietrudno było zgadnąć, skąd się wzięła nazwa Pałacu Ptasich Klatek. Klatki widać było
wszędzie, gdzie się spojrzało. Tysiące klatek. Wisiały na drzewach w pałacowym ogrodzie i na
wąskich, srebrnych słupkach przypominających latarnie. Stały na marmurowych kolumnach i
niskich schodach. Najmniejsze klatki były tak maleńkie, że mogłabym zamknąć je w dłoniach.
Największe miały rozmiar domów. Niektóre zrobiono ze złotego i srebrnego drutu, inne z cienkiego
bambusa polakierowanego na biało lub na czarno. We wszystkich siedziały schwytane ptaki,
podśpiewując apatycznie.
Niektóre należały do rzadkich gatunków i miały kolorowe upierzenie. W większości były to
jednak najzupełniej zwyczajne ptaki, takie, od których powinno się roić w całej dolinie. Ale w
dolinie nie było ptaków.
— Tutaj wszystkie trafiły — szepnęłam. — Pamiętacie? Zaniepokoiło nas, że w dolinie nie
widać ptaków!
Irma skinęła głową.
— Dziwne — powiedziała.
Pałacowe ogrody były ogromne i oszałamiająco piękne. Kwitnące drzewa morelowe pochylały
się z gracją nad wijącymi się strumieniami. Dostojne cyprysy rosły wśród artystycznie
poukładanych głazów przypominających miniaturowy łańcuch górski. Tysiące niewielkich
krzewów i kwiatów napełniało powietrze zapachami i trzepotem motylich skrzydeł.
Ogrodów nie otaczał mur, nie było też strażników. Okrutna cesarzowa ich nie potrzebowała. Jej
słudzy byli wszędzie i mieli zmysły czulsze od każdego postawionego na straży człowieka.
Przy rzędzie różanych krzewów klęczał młody mężczyzna, starannie usuwając każdy kwiat,
który zaczynał już więdnąć, i każdą gałązkę, która rosła w niepożądaną stronę. Ciach-ciach,
pracowały małe nożyczki. Dłonie miał poznaczone zadrapaniami od ciernistych gałęzi, jakby
zaatakował go skory do zabawy kot.
— Przepraszam — odezwałam się.
Podniósł zdumiony wzrok. Po chwili szybko się pochylił i powrócił do przerwanej czynności.
Takiej reakcji się nie spodziewałam...
— Muszę pracować — powiedział. — Nie mam czasu na rozmowy.
— Ale gdyby mi pan tylko powiedział...
— Nie mam czasu na rozmowy — powtórzył i zaczął dalej przycinać krzew. Mama Liu
przechyliła lekko głowę.
— Młody Han? To ty?
Młodzieniec na chwilę przerwał pracę.
— Tak, Mamo Liu — potwierdził z ociąganiem.
— Co tu robisz? Niszczysz sobie dłonie w ogrodzie, podczas gdy twój tusz wysycha? —
Staruszka oparła dłonie na biodrach i wyglądała jak matka strofująca swoje ukochane dziecko. —
Maluje najpiękniej ze wszystkich — powiedziała do nas. — Zachody słońca i sosny na górskim
stoku... Piękne. Czemu zaprzestałeś uprawiać swoją sztukę? — zapytała jeszcze raz.
— Wykonuję taką pracę, jakiej żąda cesarzowa — odparł sucho i wziął się za następny krzew.
— Idź do domu, mamo Liu.
— O tak, pójdę — odparła. — Kiedy skończę to, po co przyszłam.
Posłał jej pełne lęku spojrzenie.
— Proszę, Mamo Liu... po prostu idź do domu.
Staruszka westchnęła ciężko. Ale nie zamierzała ustąpić.
— Powiedz mi przynajmniej, gdzie znajdę swoją wnuczkę Płatka.
— W brzoskwiniowym sadzie — powiedział. — Na południe od Mostu Śnieżnych Zasp.
Zostawiłyśmy go z jego nożyczkami i kwiatami i ruszyłyśmy do południowej części ogrodów.
Wszędzie wokół nas rozlegało się bez ustanku ćwierkanie, gwizdy i trele uwięzionych ptaków.
Wszystkie te ptasie śpiewy powinny brzmieć wesoło, ale słuchając ich, czułam przejmujący
smutek.
W dalszej części ścieżki zobaczyłyśmy chłopca z koszykiem pełnym ziarna, który karmił
mieszkańców jednej z klatek. Ćwierkał i stukał paznokciem w pręty, ale jaskółka wewnątrz klatki
patrzyła obojętnie na ziarno, które jej dawał.
— No, jedz — namawiał ją chłopiec. — Jedz albo się rozchorujesz.
Jaskółka już wyglądała na chorą. Siedziała ze złożonymi skrzydłami i opuszczoną głową. Nie
było w niej tej naturalnej radości wolnych ptaków, które widywałam z okna swego pokoju.
— Nie lubi ziarna — powiedziała łagodnie Will. — Żywi się komarami, muchami i innymi
robakami. Kiedyś opiekowałam się takim ptaszkiem...
Chłopak gwałtownie odwrócił głowę. Na nasz widok otworzył szeroko usta ze zdziwienia, a
potem rozejrzał się dookoła.
— Wiem — odparł. — Ale nie wolno jej tego robić. Zjadanie sług Jej Wysokości jest złe. Jest
zabronione. — Trochę mocniej postukał w pręty. — Zły ptak — powiedział. — Zły, zły ptak. —
Wyglądało jednak na to, że uwielbia tego „złego" ptaka.
— Po co te wszystkie klatki? — spytała Irma. — Nie rozumiem, po co ktoś miałby trzymać
tyle ptaków. Kto chciałby bez przerwy słuchać ich śpiewu?
— Już mówiłem. — Chłopiec przestał stukać w klatkę i próbował przyciągnąć uwagę jaskółki
za pomocą ziaren słonecznika. Ale bez rezultatu. — Muszą być zamknięte, bo inaczej zabijałyby i
zjadały małych poddanych cesarzowej.
Chodziło mu o owady. Zdałam sobie sprawę, że wszystkie schwytane ptaki są owadożerne. I
dlatego tyle robactwa pleniło się w dolinie.
— Jeśli będziesz je karmił tylko ziarnem, umrą z głodu — wyjaśniła Will. — Nie wiesz o tym?
Twarz chłopca przybrała nieszczęśliwy wyraz. Aż mi się go zrobiło żal. Naprawdę lubił te ptaki.
— Muszą się nauczyć — powiedział cicho. — Może jeśli wszystkie przekonam do jedzenia
ziarna, to Jej Wysokość je wypuści, bo nie będą już złe, prawda?
Tak bardzo chciał w to wierzyć. Ale zadanie, które przed sobą postawił, było skazane na
niepowodzenie.
— Może masz rację — powiedziałam, wiedząc, że jej nie ma. Przecież nie mogłam odbierać
mu nadziei.
*
Most Śnieżnych Zasp otaczało tak wiele tulipanowców i wiśni, że spadające białe płatki
nadawały mu iście zimowy wygląd.
— Ładny — mruknęła Irma, kiedy przez niego przechodziłyśmy.
Za nim rozciągał się brzoskwiniowy sad, do którego zmierzałyśmy. Wielkie, wściekłe żółtoczarne
osy bzyczały wokół poukładanych w sterty owoców. Spora grupa ludzi pracowała bez
wytchnienia, wyrywając chwasty i wykładając na tacach kolejne owoce dla żarłocznych owadów.
Wśród pracujących dostrzegłam Płatka.
— Jest pani wnuczka — powiedziałam do Mamy Liu.
— A wraz z nią, ile jeszcze osób?
— Ze trzydzieści. Mniej więcej.
— Mhm. Raczej za mało. Ale może inni przyłączą się do nas w drodze do pałacu.
— Chce pani zabrać wszystkich tych ludzi z nami?
Skinęła głową.
— Będziemy ich potrzebować. Musimy się zbliżyć do samej władczyni i przypuścić szturm na
komnaty pałacu, a do tego, moja mała, nie wystarczy pięć dziewcząt i jedna staruszka.
Uważnie przyjrzałam się osom. W tej chwili wydawały się zbyt pijane słodyczą brzoskwiń, zbyt
zajęte żerowaniem, by rzucać się wściekle na przechodniów.
— Ale czy inni z nami pójdą? — spytałam, obserwując posłusznych robotników ciężko
pracujących w sadzie. — Zdaje się, że cesarzowa dość skutecznie wszystkich zastraszyła.
— O, myślę, że zostało w nich jeszcze trochę ducha. Pytanie, czy zdołam go wykrzesać. —
Podniosła głos. — Płatku! Płatku, moje dziecko, podejdź tu i podeprzyj mnie ramieniem.
— Babcia! — ze zdumienia Płatek upuściła pełen chwastów kosz. — Co ty tutaj robisz?
— Czcigodna Lin uznała, że już pora udzielić cesarzowej zasłużonej lekcji. Przyszłam jej
pomóc.
— Babciu! Nie wolno ci tak mówić!
Płatek rzuciła nam pełne przerażenia spojrzenie. Na jej ślicznej twarzyczce o kształcie serca
malował się niepokój. A donośny głos Mamy Liu najwyraźniej obudził osy. Cała ich chmara uniosła
się znad owocowych hałd groźnie bzycząc. Posłałam w ich stronę szybką falę wiatru, rozpraszając
je. Niektóre pofrunęły w stronę pałacu - bez wątpienia donieść cesarzowej o małym zamieszaniu w
sadzie. Mama Liu błyskawicznie odwróciła się w stronę Will — no, mniej więcej. Mimo ślepoty
zdawała się dość dobrze orientować, gdzie się wszyscy znajdują.
— Czcigodna Will, czy możesz znów zasunąć swoje magiczne parawany? Chciałabym bez
przeszkód porozmawiać z sąsiadami.
— Jasne — powiedziała Will. — Chwileczkę.
Trwało to trochę dłużej, bo otoczenie sadu elektrycznym polem siłowym stanowiło nie lada
zadanie nawet dla kogoś, kto władał energią tak sprawnie jak Will. Zanim skończyła, musiałam
wiele razy odganiać tysiące rozwścieczonych os. Ale w końcu wokół nas zamknęła się kopuła
perłowego blasku. Płatek oraz jej towarzysze aż jęknęli z wrażenia. Oszołomione osy, które zostały
zamknięte wewnątrz pola, leciały prosto w światło, po czym ogłuszone spadały w trawę. Kilkoma
kroplami wody Irma okiełznała tę garstkę, która rzuciła się na ludzi.
Rozległy się ciche pomruki o „demonach z daleka" Ale tym razem nie byłyśmy zaskoczone ich
reakcją. Przecież ci ludzie rzadko spotykali się z przejawami magii. Nie licząc oczywiście
donoszących os. Mama Liu postanowiła uciąć te bezsensowne dywagacje o demonach.
— Przestań gadać bzdury, piekarzu — powiedziała do jednego ze zgromadzonych. — Te
dziewczęta pokonały długą drogę, żeby nam pomóc, i powinniśmy powitać je z wdzięcznością, a
nie obrażać bredniami o demonach! Nie chcesz wrócić do swoich pieców? Nie chcesz znowu robić
ciastek cytrynowych i chrupiącego chleba? A ty, stolarzu Wu... Czy nie pora znowu stanąć przy
warsztacie? Pomyśl o kredensach, które powinieneś robić, o pięknych szafkach i półkach, o
rzeźbionych framugach. W uprawianiu drzew owocowych nie ma nic złego. Ale hodowanie
owoców tylko po to, by karmić nimi wściekłe osy, to bezsensowne zajęcie dla ludzi z waszą wiedzą
i zdolnościami.
Słuchali jej. Powoli podchodzili do nas.
— Mówisz tak, jakby pokonanie cesarzowej było prostym zadaniem — odezwał się stolarz Wu,
potężny mężczyzna o łagodnych rysach. — Wszyscy wiemy, że to nieprawda. To bardzo trudne. A
nawet wydaje mi się niemożliwe.
— Mylisz się — powiedziała z naciskiem Mama Liu. — Niełatwe, o tak. Ale niemożliwe? Nie
wierzę. Popatrzcie na te parawany, które zatrzymały jej sługi. Czy to nie potężna magia? Już kiedyś
z pomocą równie silnych czarów pokonaliśmy jej okrutną wysokość. Nie potrafimy zrobić tego
znowu? Ja uważam, że możemy. Lepiej spróbować i nawet ponieść porażkę, niż do końca życia być
niewolnikami okrutnej władczyni. Tak się boicie żądeł, że nawet nie śmiecie marzyć o lepszym
życiu!
To był cudowny widok. Gdy Mama Liu przemawiała, jej obolałe plecy prostowały się, a z
twarzy znikał wyraz beznadziei i otępienia. Płatek z wahaniem wsunęła dłoń pod ramię babci. Jej
oczy lśniły dumą. Wiem, co czuła. Też często byłam dumna ze swej babci.
— Ale... jak mamy to zrobić? — spytała młoda kobieta, niewiele starsza od Płatka.
— Musimy za wszelką cenę dostać się do pałacu — powiedziała Mama Liu. — Przez Wielką
Bramę Ważki, aż do samej cesarzowej. Musimy ją schwytać. Tylko wtedy położymy kres jej
rządom.
— Ale ona... Jej słudzy. Wyśle ich przeciwko nam. Będą nas żądlić. Kąsać. Dusić. Jest ich całe
mrowie!
— Nie musimy ich pokonać, tylko się przedostać.
Stolarz Wu wybuchnął śmiechem.
— Musimy się tylko przedostać — powtórzył, po czym się roześmiał, jakby opowiedział dobry
kawał — To takie proste. Skoro Mama Liu żąda tylko takieog drobiazgu, nie ma sprawy. Zróbmy to
dla niej.
— A jeśli ją schwytamy... — odezwała się cicho młoda kobieta. Jej głos drżał. Strach mieszał
się w nim z nadzieją. — Jeśli ją naprawdę schwytamy, to wszystko się skończy? Nie będziemy
musieli dłużej dla niej pracować? Nie będziemy musieli udawać, że ją podziwiamy, i nie będziemy
nazywać Jej Niebiańską Wysokością ani Jej Pięknością? Nie będzie już kłujących komarów,
żarłocznych much i rojów os atakujących nas za byle przewinienie?
— Nigdy więcej — cicho, lecz stanowczo obiecała Mama Liu. — Jeśli ją schwytamy,
będziemy wolni.
— Pójdę z tobą — powiedziała kobieta i ujęła staruszkę za ramię.
*
Przez krótki czas rozmawialiśmy o tym, jak można uchronić się przed kąsaniem owadów, gdy
pole siłowe Will zniknie.
— Możesz sprawić, by kopuła przesuwała się z nami przez całą drogę aż do samego pałacu? —
spytała Cornelia.
Will pokręciła głową.
— To zbyt trudne. A nawet, gdybym potrafiła to zrobić, nie widziałybyśmy, dokąd idziemy.
— Potrzebujemy więc jakiejś ruchomej ochrony. — Cornelia zmarszczyła brwi. — Hmm. To
może pomóc.
Na chwilę przyłożyła dłoń do ziemi. Wiedziałam, że przyzywa moce ziemi na pomoc, ale nie
miałam pojęcia. co zamierza. Nagle coś wybuchło. Miałam wrażenie, że całe podłoże
eksplodowało. Spod ziemi wytrysnęły niczym fontanna jakieś dziwne rośliny. Wyglądało to jak
wiciokrzew, ale zapach nie miał w sobie nic z tej znajomej słodyczy. Szczerze mówiąc, wynalazek
Cornelii mocno cuchnął czosnkiem.
— Uff — prychnęła Irma, zatykając nos. — Te roślinki są ciut przejrzałe. Pachną niezbyt
apetycznie.
— Miejmy nadzieję, że chmary owadów podzielą twoje zdanie — odgryzła się Cornelia. —
Taranee, mogłabyś tu na chwilę podejść?
— Eee... po co?
— Chyba powinnam najpierw wypróbować to na którejś z nas. Na wszelki wypadek.
Taranee wzdrygnęła się, słysząc słowa „na wszelki wypadek". Ale śmiało wystąpiła naprzód, by
stawić czoło temu śmierdzącemu zielsku. A ono wciąż rosło. Pojawiały się kolejne metry zielonych,
pełzających pnączy, szukających czegoś, po czym mogłyby się wspiąć. Na komendę Cornelii
większość pędów uczepiła się ciała Taranee, a w końcu dziewczynę od stóp do głów otaczało coś w
rodzaju luźnej roślinnej sieci.
— Chyba nie boli, co?
— Nie. — Z wnętrza siatki dobiegi nas głos Taranee. — Ale trochę łaskocze. A zapach jest
obezwładniający.
— No, myślę, że tylko bardzo uparty owad zechce dostać się do środka, by cię ukąsić —
stwierdziła Cornelia. — Jak wam się wydaje?
— Zbroja przeciwko owadom! — krzyknęła Irma, która w końcu zrozumiała, o co chodzi —
Ekstrapatent!
Cornelia uśmiechnęła się z wyraźnym zadowoleniem. Nie tak często udaje jej się zasłużyć na
jakiś komplement od Irmy.
— Ktoś jeszcze życzy sobie taką zbroję? — spytała.
— Myślę, że wszyscy powinniśmy je mieć — powiedziała powoli Will. — Dasz radę,
Cornelio? Dla każdego z miejscowych... i dla każdej z nas?
— Żaden kłopot — powiedziała Cornelia z pewnością w głosie i zabrała się do pracy.
— Tak... — westchnęła filozoficznie lrma. — Przynajmniej wszyscy będziemy śmierdzieć
równie okropnie.
Will uśmiechnęła się. A przynajmniej tak mi się zdawało, bo trudno było wyraźnie zobaczyć jej
twarz przez tę siatkę z cuchnącego zielska.
— Chodźmy — powiedziała. — Pora wypróbować nasze zbroje na osach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz