niedziela, 22 grudnia 2013

Rozdział 7:Kryształowa komnata


Nie wiem, na jaką głębokość się zanurzyliśmy. Po drodze mijaliśmy wypełnione powietrzem
komory i korytarze, w których mogliśmy nabrać oddechu. Reb traktował je tak, jak my traktujemy
ławki w parku — jako miejsca krótkiego odpoczynku. Przez resztę czasu magia Irmy wytwarzała
dla nas bańki powietrza, podobne do hełmów, które noszą nurkowie. Bez niej na pewno byśmy nie
przeżyły tej długiej wędrówki w dół. W pewnej chwili zatrzymaliśmy się w dzwonie do nurkowania
umocowanym nad zardzewiałą liną. Pod nami sunęli udzie—żaby i kolczaści, zawieszeni na czymś,
co przypominało prymitywny wyciąg narciarski. Powietrze w dzwonie było stęchłe i cuchnące, a na
podłodze walały się śmieci i muszle. Szklane ściany były niemal nieprzejrzyste z powodu brudu.
— Patrzcie — powiedział Reb, pokazując w dół. — Kryształowa Komnata.
Chyba spodziewałam się jakiegoś podwodnego zamku, w końcu Reb mówił o „królewskim
miejscu”, ale to wcale nie wyglądało jak zamek. Raczej jak wielki, dryfujący flipper z salonu gier,
pełen kolorowych świateł i otworów, przez które nieustannie przelewał się tłum, zarówno
żabokształtnych, jak i kolczastych. Wyciąg, nad którym się znajdowaliśmy, prowadził prosto do
jednego z tych wejść. Rury jaśniały fosforyzującym blaskiem, który nieprzyjemnie przypominał mi
wir.
— Reb — odezwałam się. — Co to za zielone światło?
Posłał mi jedno z tych swoich spojrzeń, które oznaczały: „Czy ci głupi ludzie w ogóle coś
wiedzą?”. Przez ostatnią godzinę często tak na mnie patrzył.
— Hydropłomień — odparł. — Mówiłem, że to królewskie miejsce. Tam go robią.
Coś w rodzaju elektrowni? Ale w takim razie skąd ci wszyscy ludzie i kolorowe światła?
— Dlaczego trzymają tam... królewskich?
Kolejne spojrzenie, tym razem nieco mniej pewne.
— Królowa ich nie lubi. Zwłaszcza królewskich, którzy umieją zrobić Prawdziwy Płomień!
Rozejrzał się, jakby chciał się upewnić, że nikt nie podsłuchuje. Stał się nerwowy.
— No, czyli ciebie z pewnością polubi, nie? — powiedziała do mnie Irma. — Chcesz wpaść do
jej wysokości i przywitać się, kiedy będziemy na dole?
Skóra Reba zmieniła barwę na popielatą.
— Nie! — syknął, po czym wydał z siebie serię mlaśnięć i pisków, które już słyszałyśmy, gdy
złapali go kolczaści.
— Nie wolno! Nie wolno! O nie, kości w wodzie! Dziewczyna nie może, o nie, o nie.
— Ona żartowała — próbowałam go uspokoić.
— Bardzo źle! Po co tak robić? Zły żart. Bardzo zły.
— To naprawdę był żart — powiedziała Irma.
— Zgadzam się z Rebem — stwierdziła Will.
— Jesteś równie zabawna, jak mokry koc w chłodny dzień — powiedziała Irma, wydymając
wargi, a Reb ze zdziwienia aż zrobił zeza.
— Mokry koc? — mruknął. — Mokry koc też zły żart?
— W pewnym sensie — odparłam. — Dlaczego królowa nie lubi Prawdziwego Płomienia?
— Nie wiem, nie wiem. — Zawahał się, a potem powiedział niepewnie: — Może z powodu
piosenki. O tak, może... — Wykrzywił usta w grymas, który z pewnością miał być uśmiechem i
zaczął śpiewać:
Prawdziwy Płomień
Wszystko się pali
Kolczaści z miasta pouciekali
Prawdziwy Płomień
To porządki nowe
Nie będzie kolczastych ani królowej.
Kiedy skończył, popatrzył na mnie przeciągle.
— Przybyłaś spalić kolczastych, dziewczyno z Prawdziwym Płomieniem?
Nadzieja, która malowała się w jego oczach, była niemal nie do zniesienia. Zrozumiałam, jak
bardzo jego ziomkowie boją się kolczastych i jak bardzo są przez nich terroryzowani. Ale nie
mogłam go okłamać.
— Przybyłam po swojego brata — powiedziałam. — Cała reszta to... przypadek.
Powoli zamknął swoje złote oczy i wyglądał tak smutno, że chciałam go przytulić.
— Musimy ruszyć drogą przez ciemną wodę. — W jego głosie pobrzmiewały zmęczenie i lęk.
— Dziewczyna niech się trzyma blisko. Niezbyt przyjemna droga, o nie.
*
Reb miał rację. Droga przez ciemną wodę wcale nie była przyjemna. W końcu dotarliśmy do
zardzewiałej, powyginanej kraty. Całe szczęście, bo miałam już dość zapachu stęchlizny i labiryntu
rur.
— Głęboki wdech — powiedział Reb. — Długo bez powietrza. Płyńcie do światła.
Zanurkował w wąski otwór, przeciskając szczupłe ciało przez kratę. Podejrzliwie popatrzyłam na
to przejście. Czy w ogóle damy radę?
— Wygnij pręty — zaproponowała Will — dziewczyno z Prawdziwym Płomieniem.
Miała rację. Jeśli rozgrzeję pręty... Skupiłam się i woda zaczęła wrzeć wokół kraty. Używanie
ognia w wodzie to niełatwe zadanie, zdołałam jednak złapać pręty i wygiąć je, gdy żelazo było
jeszcze gorące i miękkie.
— Dobra robota — pochwaliła mnie Irma.
— Dzięki — powiedziałam. — Teraz znów twoja kolej, czarodziejko wody.
— Umożliwię nam oddychanie — obiecała.
— Chodźmy — powiedziała Will. — Miejmy to już za sobą. To miejsce mi się nie podoba.
Jej twarz zrobiła się blada, ale ja też pewnie wyglądałam podobnie. W przeciwieństwie do Irmy,
która w wodzie może spędzić dowolną ilość czasu i jej skóra nie wygląda jak śliwka. Moja twarz z
pewnością wykazywała już wyraźne objawy „śliwkowatości”.
Wzięłam głęboki wdech i zanurkowałam.
*
Nigdy więcej nie chciałabym tego przeżyć. Było ciemno. Było paskudnie. I tak wąsko, że co
parę metrów ocierałam się o zardzewiałą, szorstką rurę. Światło, w którego stronę płynęłyśmy, było
ledwie punkcikiem, a gdyby Irma choć na chwilę straciła panowanie nad swoją magią, wszystkie
byśmy zginęły.
A jednak udało się. Kiedy dotarłyśmy do końca rury, Reb wyrwał już kratę i odrzucił ją na bok.
Obrócił się zgrabnie, podciągnął i po chwili znalazł się w wypełnionym stęchłym powietrzem
pomieszczeniu powyżej. Wspięłam się tam za nim, nie dorównując mu jednak elegancją ruchów.
Było tak nisko, że nie mogłam się wyprostować. Wszędzie walały się beczki.
Odpoczęliśmy przez chwilę, a potem ruszyliśmy do klapy w suficie pod przeciwległą ścianą.
— Kryształowa Komnata. Teraz bardzo cicho — syknął Reb. — Bo nas kolczaści usłyszą.
Powolutku podniósł klapę, a następnie wylazł na górę. Poszłyśmy za jego przykładem.
Kolory. Światła. Tłum. Hałas. Zaskoczyło nas to po tak długim czasie spędzonym w mętnej
wodzie. Ogromna komnata pełna była ludzi-żab i potężnych kolczastych, niektórzy z nich nosili
odznaki z koroną, a inni byli najwyraźniej po prostu zwykłymi obywatelami Sztormowa.
Zauważyłam też dzieci. Wszystkie maluchy ściskały przedmioty, wyglądające jak połączenie
chińskiej latarni i balonika — kule hydropłomienia. Zadrżałam. W hydropłomieniu było coś
niepokojącego, złego...
— Jak mogą traktować to jako zabawkę? — szepnęłam zdenerwowana.
Nie zabawka — powiedział Reb. — Bez hydropłomienia nie ma światła, nie ma ciepła, nie ma
gotowania. Wszyscy przychodzą tu po niego co kwartał. A niesienie go do domu to zadanie dzieci.
— Dlaczego?
— Tak już jest. To dzień królowej — wzruszył lśniącymi ramionami.
— Dzień królowej?
Wydawał się zaskoczony.
— U was nie ma dnia królowej?
Pokręciłam głową.
— Przykro mi. Żal mi dziewczyny.
— Ale, Reb... — odezwała się Will. — W takim razie dlaczego ty tam nie jesteś?
— Nie chcę uczestniczyć w głupim dniu królowej — oznajmił buntowniczym tonem.
A jednak chyba chciał, pragnął zamienić się miejscami z jednym z tych dzieci. Po chwili dodał:
— Trzeba płacić głupi podatek. Mama Reba tego nie robi, o nie. Mama Reba ma swoją dumę!
Najwyraźniej podobnie jak jej synek. Will niepewnie poklepała go po ramieniu.
— Musimy iść — powiedział szorstko, strącając jej rękę. — Musimy zobaczyć Okaz.
Okaz. Miał na myśli mojego brata.
*
— Tym razem bądź ostrożniejsza — szepnęłam do Ir— my. — Mnóstwo tu kolczastych!
Będziemy miały spore kłopoty, jeśli się zorientują, że nie jesteśmy stąd!
— Zaufaj mi — mruknęła.
Na razie to działało. Niezauważone torowałyśmy sobie drogę przez tłum. Na ścianach wisiały
tabliczki ze strzałkami i z napisem: „SALA WYSTAWOWA’. Większość zgromadzonych tu osób
też zdążała w tamtą stronę i musiałyśmy stać w długiej kolejce, zanim nas przepuszczono.
Zamarłam. Pośrodku pokoju stało wielkie podświetlone akwarium pełne egzotycznych rybek.
Wewnątrz umieszczono szklany walec, a w nim leżał na boku Peter, ubrany tylko w niebieskie
kąpielówki. Miał zamknięte oczy i wyglądał, jakby spał. Wokół akwarium tłoczyli się kolczaści.
Jeden przeciągnął ostrym pazurem po ścianie akwarium. Rozległo się przeraźliwe skrzypienie. A
mój brat dalej spał, bezbronny i niczego nieświadomy...
— Taranee, nie! — syknęła Will, łapiąc moje ręce. Dopiero wtedy zauważyłam, że je
podniosłam. Chciałam coś podpalić. Cokolwiek. Właśnie teraz.
— Zabierz ją. Obejrzyjcie sobie coś — powiedziała Irma. A co tu było do oglądania? Z
wyjątkiem mojego brata zamkniętego w tej szklanej trumnie dla uciechy kolczastych, jakby był
jakimś homarem w restauracyjnym akwarium. Irma i Will wypchnęły mnie z komnaty, a Reb
popędził za nami, podskakując z niepokoju.
— Niech nie robi dymu! — zasyczał.
— Uspokój się, Taranee — powiedziała Will najpoważniejszym tonem, na jaki było ją stać. —
Teraz nic nie możemy zrobić. — Odwróciła się do Reba. — Czy zamykają ten przybytek o jakiejś
określonej porze?
— Niedługo. Za godzinę, może dwie.
— Dobra — powiedziała Will. — Wyciągniemy go
stamtąd, obiecuję!
— Przynajmniej śpi — stwierdziła Irma pocieszająco. — Przynajmniej nie wie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz