wtorek, 31 grudnia 2013

Rozdział 8:Bal Kopciuszka

Potem odbyt się bal.
Przygotowania byty gorączkowe.
— Przysyła je wam książę Florian — powiedziała elegancka, siwowłosa kobieta, która okazała
się matką księcia, królową Florą. Za nią przyszło pięć służących, a każda trzymała połyskującą
suknię. — Może pozwolisz, by moje służące zajęły się twoją fryzurą?
— Eee... tak — odparłam, marząc przede wszystkim ogorącym prysznicu. Na szczęście
okazało się, że kąpiel także przewidziano. Woda pachniała płatkami róż, które znowu porastały
zamkowe mury. A potem nastąpił ciąg przygotowań, przy których działania stylistów przed sesją
zdjęciową u pana Sacharino wydawały się czystą amatorszczyzną. Natarto nas kremem i pianką,
upudrowano, wyperfumowano i starannie umalowano.
Wszystkie pięć. Ale czy mi się zdawało, czy rzeczywiście przy mnie służące bardziej się starały?
Potem ubrano nas w suknie. Mocno różowa dla Will, wrzosowa dla Hay Lin, intensywnie
niebieska dla Irmy, a dla Taranee — ogniście czerwona.
Moja była biała. Z zielonymi akcentami — małymi szmaragdami, które przyszyto do rąbka i
dekoltu. Pomijając ten szczegół, moim zdaniem podejrzanie przypominała suknię panny młodej. Co
tu się działo?
— Przysłał ją książę Florian? — zwróciłam się do służącej, która pomagała mi ją włożyć.
— No, właściwie to jej wysokość królowa Flora, jego matka. Ale książę na pewno się zgodził.
Aha, zgodził się, tak?
Ale najwyraźniej równie ważne były pantofelki.
— One — zaczęłam, a w moim umyśle zaświtało straszne podejrzenie — są szklane!
— O, zapewniam, jaśnie pani Cornelio, że są dość wytrzymałe. Żaden kłopot dla damy o tak
delikatnej budowie.
Ale to nie pęknięć czy odłamków szkła się obawiałam. Chyba jednak nie było sposobu, by
uniknąć głupich sytuacji, a jednocześnie nikogo nie urazić. Pantofelki okazały się zaskakująco
wygodne. I niepokojąco dobrze dopasowane.
— Will — powiedziałam. — Czy tutaj działa jakaś magia? To znaczy, oprócz naszej.
— Nie sądzę. A co?
— No, nie wiem. Suknia, te głupie pantofelki...
— Wyglądasz pięknie — stwierdziła.
— Wiem — mruknęłam ponuro.
Później nastrój jeszcze mi się pogorszył, gdy zabrzmiała muzyka, a książę Florian podszedł do
mnie i zapytał, pamiętając wyraźnie o eleganckich manierach, czy zechcę razem z nim otworzyć
bal.
Nie istniał chyba grzeczny sposób odmowy. A gdy prowadził mnie po parkiecie - był świetnym
tancerzem - cały dwór patrzył z aprobatą, a wszędzie widać było wyczekujące uśmiechy. Bez
wątpienia myśleli, że właśnie tak powinna się skończyć ta historia.
Kiedy po kilku tańcach, przystojny książę wyprowadził swoją partnerkę w szklanych
pantofelkach z zatłoczonej sali balowej do kwitnącego ogrodu różanego, nikt się nie zdziwił.
— Eee... wszystko w porządku? — spytał, o dziwo bez tej eleganckiej pewności, którą
zademonstrował w tańcu. — Nie jest ci za zimno ani nic? Mogę przynieść szal.
— Nie trzeba — odparłam krótko.
Wiedziałam, że muszę mu powiedzieć. Powiedzieć prosto w twarz. Lepiej mieć to już za sobą...
— No bo... widzisz... — Potknął się i zająknął. — Muszę ci coś powiedzieć.
— Właściwie też mam coś do powiedzenia.
— O?
Wydawał się zaskoczony. Prawdopodobnie tradycyjny scenariusz takich sytuacji nie
przewidywał, że dziewczyna mówi cokolwiek oprócz „tak”.
Zapadło niezręczne milczenie.
— To bardzo krępujące — przemówił w końcu książę Florian. — Ale muszę ci powiedzieć, że
się w tobie nie zakochałem.
— To dobrze — powiedziałam, czując ogarniającą mnie niespodziewanie ulgę. — To znaczy,
nie powiem, byłoby to miłe, ale...
Uśmiechnął się.
— Właśnie. Ale.
— Zdaje się, że wszyscy tego oczekiwali. Suknia, szklane pantofelki...
— Wiem. Ale ty nie... naprawdę ani trochę się nie zakochałaś? — Patrzył na mnie z troską. —
Bo za nic nie chcę zranić twoich uczuć.
Roześmiałam się.
— Ani trochę — powiedziałam z naciskiem. „Nie w tobie” — dodałam w myślach i
przypomniałam sobie Caleba. Wystarczy mi jeden baśniowy bohater.
— To naprawdę dobrze. Tak się cieszę. Bo widzisz, ja kocham Annę.
— Annę? — Pomyślałam o wszystkich tych ślicznotkach, które widziałam w sali balowej, i nie
mogłam powstrzymać ciekawości. — Która to?
— Przygotowuje desery. A przynajmniej robiła to, dopóki było jeszcze z czego robić desery.
Potem stała się osobą, dla której żyłem.
„Proszę, proszę" — pomyślałam. Książę Florian okazał się pełen tajemnic. Pod królewskim
strojem bez wątpienia kryło się uparte i nietuzinkowe serce. Miałam niemal ochotę zostać dłużej, by
zobaczyć, co się stanie, kiedy ogłosi zaręczyny. Przypuszczałam, że jej wysokość królowa Flora nie
będzie zbyt szczęśliwa, a niektórzy dworzanie zesztywnieją z zaskoczenia i dezaprobaty. Ale
mieszkańcy Dostatku nie będą mieli nic przeciwko temu. Po tym, co przeżyliśmy, wiedziałam, że to
ludzie o wielkich sercach.
— Gratuluję — powiedziałam. — I powodzenia.
Cały promieniał.
— Dziękuję. Może kiedy będziemy mieli dzieci, zechcesz być mamą chrzestną?
Odpowiedziałam mu uśmiechem, wciąż czując przepełniającą mnie ulgę.
— Zastanowię się.
Gdzieś rozległo się bicie zamkowego zegara. Dwanaście uderzeń. Zrzuciłam z nóg szklane
pantofelki.
— Proszę — powiedziałam i podałam je księciu. — Na Annę na pewno będą pasowały jak ulał.
*
Znacznie trudniej było się pożegnać z Promykiem. Ale usłyszałam od Wyroczni kilka słów
pocieszenia, gdy poprosiłyśmy o odesłanie nas do Heatherfield.
Postanowił zostać twoim przyjacielem, Strażniczko. A prawdziwi przyjaciele nie rozstają się na
zawsze. Na pewno jeszcze go spotkasz.
— Mógłby... czasem mnie odwiedzać?
Całkiem możliwe. Istoty takie jak Promyk nie są ograniczone tymi samymi prawami czasu i
przestrzeni, co stworzenia cielesne. Właśnie dlatego mógł do ciebie przybyć, razem ze swoimi
pobratymcami. To bardzo odważna i uparta istota, prawda?
— Tak — powiedziałam, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. — Nie da się ukryć.
Ale pierwszym gościem, którego przyjęłam po powrocie do domu, wcale nie był Promyk. Gdy
otworzyłam drzwi, aż mnie zamurowało ze zdumienia. Przede mną stał Acey Jones, ściskając
teczkę.
— Cześć, Cornelio — przywitał mnie z promiennym uśmiechem. — Mogę wejść?
— Chyba tak — odparłam nieco kwaśnym tonem. Wiedziałam, że drugi raz nie dam się nabrać
na jego uśmiech. A może był to raczej trzeci raz?
— Przypuszczam, że to widziałaś — powiedział, wyciągając z teczki jakieś kolorowe
czasopismo. Wyglądało na Red Hot.
— Nie.
Byłam zbyt zajęta, a zresztą, ten numer nie trafił chyba jeszcze do kiosków.
Podał mi magazyn. Na okładce widniała moja twarz, zadziwiająco piękna, piękniejsza niż w
rzeczywistości, okolona kapturem płaszczyka Czerwonego Kapturka, jasnozielone smugi oświetlały
mi włosy. Pomyślałam, że jedna z nich to pewnie Promyk.
Był też tytuł. Wypisany wielkimi literami. „MAGICZNA DZIEWCZYNA".
Lillian złapała pismo.
— Pokaż, pokaż! — zawołała. — Też chcę zobaczyć!
Bez słowa podałam jej lśniący magazyn.
— Redakcja była zachwycona twoimi zdjęciami — powiedział Jones. — A pan Sacharino jest
bardzo zadowolony. Tak bardzo, że chce ci złożyć fantastyczną propozycję!
Stał uśmiechnięty, czekając, aż spytam, co to za fantastyczna propozycja. Nie zrobiłam tego.
Jego uśmiech nieco stężał.
— Nowa, jesienna kolekcja nazywa się „Kosmiczne Anioły”. Pan Sacharino chce, żebyś ją
promowała!
— O! Myślałam, że mnie pan zwolnił?
— Cornelio... Drobne nieporozumienie. Artystyczny temperament. Wiesz, jak to jest. Sama to
w sobie masz, wiesz, i ja to podziwiam. Byłabyś doskonałym Kosmicznym Aniołem!
Jego twarz znów pojaśniała i przez chwilę wyglądała niemal ciepło. Ale tylko z pozoru. Tak
naprawdę wcale mnie nie podziwiał, a zjawił się tu tylko dlatego, że wysłał go szef. Nie był
potworem, tylko zwykłym człowiekiem, pełnym zwykłych wad. Ale gdy patrzyłam na ten jego
promienny uśmiech, zdawało mi się, że widzę w jego oczach odrobinę — tylko odrobinę — zimnej
zachłanności Robaka. Brrr... Na samo wspo— mienie przeszły mi ciarki po plecach.
— Nie, dziękuję — powiedziałam. — Niestety mam inne plany.
Wydawał się głęboko wstrząśnięty. Na pewno nie przywykł do sytuacji, w której ktoś mu
odmawia.
— Aha... Ja... pan Sacharino będzie bardzo zawiedziony.
— Przykro mi.
— Tak. Rozumiem.
Nie zbiera! się do odejścia, więc wyciągnęłam rękę.
— Do widzenia, panie jones.
— Acey. Mów mi Acey. — Patrzył na mnie z niedowierzaniem. — Czy jesteś pewna...
— Raczej tak.
— Więc dobrze... Do widzenia, Cornelio.
I w końcu wyszedł.
Lillian spojrzała na mnie.
— Już nie chcesz być na zdjęciach?
— Nie, Lill.
— To dobrze, bo wyszłaś strasznie brzydko! Cała zielona!
Patrzyła na mnie wyczekująco, pewna, że ją złapię i połaskoczę, albo przynajmniej zacznę
przezywać. Tymczasem ja zmierzwiłam tylko jej jasne włosy.
— Przestań — powiedziała. — jakie masz plany?
— O czym ty mówisz, siostrzyczko?
— Powiedziałaś temu panu, że masz inne plany.
— Mam.
— Jakie?
— No... może chciałabyś w coś zagrać? Albo mogłybyśmy obejrzeć ten film, o którym
opowiadałaś. Jaki on miał tytuł...
Patrzyła na mnie przez chwilę, a w jej niebieskich oczach malował się niepokój. Potem
odwróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju.
— Mamo, mamo! — piszczała. — Ratunku! Cornelia jest dla mnie zbyt miła!
Młodsze siostry. Nie można z nimi wytrzymać, ale bez nich - też nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz