wtorek, 31 grudnia 2013

Rozdział 3:Baśniowe marzenia

Sweter liliowy czy ciemnozielony? Podniosłam pierwszy, potem drugi i krytycznie przyjrzałam
się sobie w lustrze. Zielony ładnie komponował się ze spódnicą, liliowy podkreślał kolor mojej
karnacji. Nie chciałam pojechać do Ladyhold ubrana jak jakieś bezguście. Może spódnicę też źle
wybrałam? Czy długie plisy wciąż były modne? Zazwyczaj byłam świetnie poinformowana o
wszystkich nowinkach, jakie się pojawiły w modzie. Ale ci ludzie nie podążali za modą, oni ją po
prostu tworzyli...
— Cornelio! Przyszła Hay Lin — zawołał tata. — Pośpiesz się! Przecież pan Jones nie mówił,
że macie tam być na dziewiątą?
Zielony czy liliowy?
Liliowy czy zielony?
— Chwileczkę! — odkrzyknęłam, po czym ściągnęłam jasnozieloną spódnicę i liliowy sweter,
by włożyć swoją długą, różową sukienkę i kurtkę, która była tylko o pół tonu ciemniejsza. Lepiej?
Nie wiedziałam. Po prostu nie wiedziałam.
— Cornelio!
— Już idę! — wrzasnęłam.
W salonie czekała Hay Lin ubrana w pasiaste rajstopy i spódniczkę mini. Na głowę miała
nasunięte ogromne, lotnicze gogle. Zazdrościłam jej. Nie musiała zaglądać do pism o modzie,
takich jak Red Hot, żeby wiedzieć, co na siebie włożyć - miała swój styl, i to szalenie oryginalny.
— Dobrze wyglądam? — spytałam nerwowo.
— Świetnie — odparł tata. — Doskonale...
jasne, ale co on tam wiedział? Był moim ojcem. Dla niego zawsze byłam najpiękniejsza.
— Hay Lin? Może być?
— Wyglądasz rewelacyjnie — powiedziała Hay Lin.
Może mówiła tak tylko dlatego, że byłyśmy przyjaciółkami. Bo czy mówi się przyjaciółce: -
„Wybacz, ale wyglądasz w tym obciachowo"?
Do pokoju weszła w podskokach Lillian, wcinająca jagodziankę. Na mój widok stanęła jak
wryta. Przez chwilę tylko patrzyła, a potem westchnęła:
— Ale jesteś różowa. Cała różowa.
O nie. Zbyt różowa? Może powinnam...
Szybko wzięłam się w garść. Co się ze mną działo? Jak mogłam upaść tak nisko, by liczyć się z
opinią i gustem młodszej siostry?
— Cornelio, śniadanie! — zawołała z kuchni mama.
Spojrzałam na zegarek.
— Nie mam czasu.
— Właśnie, że masz! Śniadanie to najważniejszy...
— Mamo, słowo daję, naprawdę nie mam czasu! — Tata miał nas podwieźć w drodze do
banku. — Napiję się tylko soku pomarańczowego.
— Możesz zjeść moją jagodziankę — powiedziała Lillian, wyciągając rękę z ciastkiem.
Oczywiście weszłam prosto na nie. Z przerażeniem popatrzyłam na niebieskawo czarne smugi na
swoim różowym ubraniu. Co za koszmar.
— Lillian, smarkulo! Spójrz na mnie!
Siostrzyczka zachichotała.
— Wyglądasz jak pies pani Gilberto — stwierdziła. — Wiesz, ten, który wabi się Spot. Tyle że
Spot ani trochę nie jest różowy.
Chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, jaka to katastrofa.
Straciłam cierpliwość.
— Musisz być taką małpą? Chyba można jeść śniadanie przy stole? Ale nie, panna Brudne
Paluchy musi je wytrzeć o moją sukienkę!
— Nie jestem małpą!
Naprawdę?! Jej dolna warga zaczęła drżeć. Zamierzała się rozpłakać? Zazwyczaj prawie nie
zwracała uwagi na różne obelgi, którymi ją obrzucałam...
— Głupia Cornelia — powiedziała i po jej policzkach popłynęły łzy. — Głupia Cornelia, głupia
sukienka i głupie zdjęcia.
Odwróciła się i wybiegła, a po paru sekundach usłyszałam trzask zamykanych drzwi do jej
pokoju. Do salonu weszła mama ze szklanką soku pomarańczowego w dłoni.
— Cornelio! Co jej zrobiłaś?
— Nic — mruknęłam, choć miałam wyrzuty sumienia. — Spójrz lepiej, co ona zrobiła z moją
sukienką!
— Tak — mama tylko westchnęła. — Chyba powinnaś się przebrać. I pośpiesz się, bo ojciec
musi dojechać do banku na wpół do dziesiątej.
*
— Opuść brodę, moja droga, i spójrz w obiektyw.
— Obróć głowę, jeszcze bardziej w lewo... dobrze!
— Podnieś rękę. Trochę wyżej.
— Nie ruszaj się, wytrzymaj, wytrzymaj...
— Wizażystka! Zrób coś z tym różem! Przypudruj też nos. Nie widzisz, jak się błyszczy?
— Powiedziałem, podnieś rękę!
— Nie, nie uśmiechaj się, to ma być zdecydowane spojrzenie.
— Skarbie, marszczenie brwi to nie jest zdecydowane spojrzenie!
Bolała mnie ręka. Bolały policzki. Bolały też stopy. A włosy posypali mi czymś, od czego
swędziała skóra na głowie.
— Nie drap się! Zaraz stracę cierpliwość! Katie, możesz jej znowu poprawić włosy?
— Proszę o trochę mocniejsze światło.
Nie było to takie fajne, jak sobie wyobrażałam. Miałam wrażenie, że wszyscy wokół wydają mi
polecenia i robią ze mną różne rzeczy - majstrują przy moim makijażu i fryzurze. Decydują o tym,
jak światło pada na moją twarz i o tym, jak trzymam rękę i... o milionie innych rzeczy, które
musiały odpowiednio wyglądać na doskonałych zdjęciach „cudownych kreacji” pana Toniego
Sacharino.
Kreacje oczywiście były cudowne i wynagradzały mi najróżniejsze niedogodności. Na przykład
czerwony, jedwabny płaszczyk i suknia, które miałam teraz na sobie - wyglądałam w nich, jakby
owinięto mnie w wielkie płatki róży. Było to nawiązanie do Czerwonego Kapturka, choć wątpię, by
dziewczynka zaszła daleko - zwłaszcza w lesie - w takim płaszczyku. Po kilku sekundach z
pewnością zaplątałby się w krzaki.
— Moja droga, udawaj teraz, że boisz się wilka.
— To będzie trudne — odparłam. — On po prostu... nie wygląda zbyt groźnie.
Wilka odgrywał Acey Jones, który pomimo grubego futra i maski nie przypominał groźnego
drapieżnika. Wyglądał raczej na młodego biznesmena, który nie chce się przeziębić. Sądząc jednak
po jego zirytowanej minie, nie powinnam tego mówić głośno.
— Acey, mógłbyś ją trochę bardziej, no wiesz... przestraszyć?
Acey westchnął, nasunął maskę na oczy i posłał mi ostre spojrzenie, od którego naprawdę się
wzdrygnęłam.
Ależ on ma zimne, błękitne oczy! Potem usłyszałam głos pana Sacharino:
— Dobrze, a teraz podejdź do niej trochę bliżej...
Acey zrobił krok i... runął jak długi u moich stóp. Nogi zaplątały mu się w pędy jeżyn, które
wyrosły nie wiadomo skąd.
„O, nie” — pomyślałam. — „Znowu to samo!”.
Przynajmniej cztery osoby rzuciły mu się na pomoc. Osobisty Asystent wielkiego pana
Sacharino to w końcu nie byle kto. Acey wstał sam, zdezorientowany i wściekły. Maska spadła, a
pęd jeżyny uczepił się futra.
— Dlaczego ktoś nie zetnie tego głupiego zielska — warknął. — To prawdziwa dżungla!
Część ekipy rozglądała się w zdumieniu — jeszcze przed chwilą to miejsce wcale nie
przypominało dżungli. I oczywiście była to prawda. Przez krótką chwilę, w której Acey Jones
zdawał się mi zagrażać, część roślin urosła o przynajmniej trzydzieści centymetrów, wyciągając
zielone pędy, by go pochwycić. „Przestańcie, przestańcie, przestańcie” — szepnęłam w myślach. —
„Zostawcie mnie w spokoju!”.
Robak. Robak nadchodzi. Cichy głosik w mojej głowie i fala znanego już strachu.
— Tak, dobrze, moja droga, tylko nie przesadzaj. Chodzi nam o emocje, ale nie o przerażenie...
Wizażystka! Dlaczego ona jest taka blada?
— Przepraszam — powiedziałam oszołomiona. — Chyba muszę na chwilę usiąść.
— Nie tam! — krzyknęła stylistka udręczonym głosen, ale było za późno.
Miałam tego wszystkiego serdecznie dość. Kolana się pode mną ugięły i opadłam prosto na
jeżyny.
— Nic ci nie jest, skarbie? — spytał fotograf, który ogólnie rzecz biorąc, traktował mnie dość
miło. — Nikt ci nie powiedział, żeby się nie opierać na piętach? Mózg jest wtedy niedokrwiony i
mdlejesz.
— Przepraszam — szepnęłam, wciąż czując się słabo. — Nie wiedziałam.
Ale to nie była kwestia osłabienia, tylko strachu — potężnej, obezwładniającej fali strachu, która
mnie ogarnęła. Zupełnie jak w moim śnie, tyle że tym razem nie spałam.
— Zrobimy przerwę obiadową — powiedział fotograf. — Zjedz porządny posiłek, to poczujesz
się lepiej.
Acey Jones zmiażdżył mnie spojrzeniem i odszedł, mrucząc pod nosem coś o „głupich
amatorkach". Promienny uśmiech, którym tak często mnie olśniewał, namawiając na sesję, zniknął
na dobre. Pomyślałam, że chyba szybko przestanę go lubić.
Poczułam się już trochę silniejsza i wstałam o własnych siłach.
— Poczekaj, ostrożnie...
Troska stylistki dotyczyła oczywiście mojej sukienki. Ale cierniste gałęzie, które tak mocno
uczepiły się wilczej sierści Aceya Jonesa, ode mnie odpadły od razu, jakby darcie jedwabiu było w
złym tonie.
— Nic jej się nie stało? — spytała stylistka.
Obejrzała sukienkę.
— No, najwyraźniej nie.
Przynajmniej tyle.
*
— No i... — powiedziała Taranee wyczekująco. — Jak to jest? Pewnie wspaniale, co?
Zazdroszczę ci. Chciałabym robić to, co ty.
— Hmmm — mruknęłam. — Chwilowo nic mi nie wychodzi.
Ponuro spojrzałam na kanapeczki z pastą rybną i orzeszkami pinii, które w tym miejscu
uchodziły za podwieczorek. Z mojego żołądka dobyło się niezadowolone burczenie.
Głodny. Głodny. Robak jest głodny.
— Cornelio! Ty drżysz! — Will złapała mnie za rękę.
Ona, Taranee i Irma przyjechały do Ladyhold po szkole, by przyłączyć się do - jak uważały -
wspaniałej przygody, czyli sesji zdjęciowej. Teraz wszystkie Przyglądały mi się z troską.
Niemal wybuchłam płaczem.
— Nie wiem, co się ze mną dzieje — wyszeptałam, nieświadomie zaciskając palce na
plastikowym kubku, który trzymałam.
Ciepława oranżada wyprysnęła i pociekła mi po dłoni. Odstawiłam kubek i wytarłam nadgarstek
papierową serwetką. Taranee uważnie mi się przyglądała.
— Denerwujesz się tymi zdjęciami? — spytała.
— Nie... Chyba tak... Ale nie w tym rzecz. — Zawahałam się, a potem stwierdziłam, że muszę
im powiedzieć. — Miałam sny... a właściwie koszmary...
Próbowałam opisać, jak wyglądały, ale nie wychodziło mi to najlepiej. Przecież to nie były
obrazy, a tylko uczucia, których nawet nie potrafiłam nazwać!
— Teraz wydaje mi się, iż śnią mi się także w dzień — zakończyłam. — Zaczynam wariować,
czy co?
— Możliwe — powiedziała Irma poważnym tonem. — Tak, pewnie w tym rzecz.
— Irma! — Will szturchnęła ją łokciem.
— Auć! Tylko się z nią droczę...
— Ona nie ma na to ochoty!
Ale w pewnym sensie miałam. Było w tym coś pocieszającego. Gdyby Irma uważała, że
naprawdę tracę rozum, nie podeszłaby do tego tak lekko.
— Jesteś najnormalniejszą i najrozsądniejszą osobą, jaką znam — zapewniła mnie Taranee.
— Dobra, ale skoro nie zwariowałam, to co jest grane? Moja magia płata mi figle?
— Dziwna sprawa — przyznała Irma.
— Sprawa, o której powinnyśmy porozmawiać z Wyrocznią? — spytała Will.
— Nie wiem — odparłam. — Nie możemy wzywać Wyroczni za każdym razem, kiedy dręczy
nas koszmar.
— To trochę więcej niż koszmar.
— Tak, ale jednak...
Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy, rozważając różne możliwości.
— Eeee, Cornelia? — Hay Lin przełknęła ślinę.
— Tak?
— Zostaw ten talerz. Orzeszki pinii zaczynają puszczać kiełki...
Cofnęłam rękę.
— To się musi skończyć! — powiedziałam głośno, niepewna, do kogo się zwracam.
Nagle na stole między nami wylądował stosik lśniących fotografii.
— Panno Hale — powiedział kwaśnym tonem Acey Jones, który nagle pojawił się obok nas. —
Może będziesz uprzejma wyjaśnić mi to?
Spojrzałam na zdjęcia. O co mu chodziło? Na pierwszy rzut oka nie było w nich nic dziwnego.
Zrobiono je rano. Na jednych stałam w długiej niebieskiej sukni księżniczki, inne przedstawiały
mnie w stroju Czerwono Kapturka, który wciąż miałam na sobie.
— Hej, wyglądają świetnie! — stwierdziła z entuzjazmem Taranee.
Acey Jones zgromił ją wzrokiem. Wyciągnął rękę i wyjął ze sterty wyraźne i ostre zdjęcie.
— Świetnie? Są zupełnie do niczego! Przyjrzyjcie się im uważnie! Widzicie to?
Wokół mojej sfotografowanej twarzy unosiły się zielone iskry. Acey Jones podniósł następne
zdjęcie.
— I to!
To samo.
— I to. I to! Wszystkie! Bez wyjątku!
Miał rację. Były na każdym zdjęciu, które mi zrobiono - małe zielone rozbłyski, szmaragdowe
refleksy w moich włosach, wokół mojej twarzy, tańczące przy skraju sukienek. Na wszystkich
fotografiach wyglądałam jak królowa elfów w otoczeniu swych poddanych. Podobały mi się - to
prawdziwe „Baśniowe Marzenia".
Ale Acey był wściekły.
— Sprawdziliśmy klisze, obiektywy, reflektory i aparaty — działają bez zarzutu. A ponieważ
żadna inna modelka nie ma takich problemów, jest tylko jedno wyjaśnienie. Coś z tobą musi być nie
tak!
— Przykro mi, ale naprawdę nie rozumiem...
— Cały dzień zdjęć zmarnowany. Zdajesz sobie sprawę, ile to kosztuje?
— Ale to nie...
— Nie wiem dokładnie, co się z tobą dzieje. I nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć. Ale wiem,
że popełniliśmy błąd, zatrudniając głupią amatorkę z wyłupiastymi oczami. Jesteś zwolniona, panno
Hale.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz