wtorek, 31 grudnia 2013

Rozdział 6:Rój

— Gotowi? — spytała Will pełnym napięcia głosem. — Otwieram osłonę... Teraz.
Perłowy blask zafalował, a potem zamigotał i zniknął. Do sadu runęła nagle chmara owadów:
much, komarów, os i pszczół dłuższych od mojego kciuka. Mimo że wszyscy się ich spodziewali,
ten widok był prawdziwym wstrząsem.
Zbroja Cornelii okazała się niezwykle przydatna. Napotkawszy ostrą woń czosnku, chmara
zafalowała, zatrzymała się i rozproszyła.
„Czy pszczoły mają nosy? Jeśli niczego nie poczują, marny nasz los!" — pomyślałam. Owady
przegrupowały się, by przypuścić drugi szturm. I ruszyły naprzód. W większości wciąż trzymały się
razem mimo dezorientującego odoru.
— Nie zatrzymujcie się! — zawołała Will. — Cały czas idźcie w stronę pałacu!
Chmara owadów była teraz tak gęsta, że wyglądała niemal jak wielka czarna pięść zamierzająca
się do ciosu. Stolarz Wu ryknął i uniósł obie ręce, jakby zamierzał oddać.
Poczułam, że pora zrobić to, co do mnie należy.
— Północny wietrze — szepnęłam. — Zatańcz ze mną. Wywiej te szkodniki precz!
Natychmiast z góry z szumem uderzył mnie zimny podmuch. Gałęzie drzew brzoskwiniowych
zatrzęsły się pod wpływem jego siły. a rój rozpadł się niczym dym rozwiany nagłym powiewem.
Niektóre mniejsze i bardziej wrażliwe na zimno owady spadły na ziemię, pokryte lśniącym
szronem. Miałam nadzieję, że minie sporo czasu, zanim znów ożyją.
Wyszliśmy już z brzoskwiniowego sadu i przechodziliśmy przez Most Śnieżnych Zasp.
Spoglądałam w niebo. Czekałam na pojawienie się kolejnego roju. Nagle poczułam ostre ukąszenie
w łydkę. Krzyknęłam i spojrzałam w dół. Ziemia dosłownie ożyła – pod moimi nogami roiło się od
mrówek. I chociaż fetor czosnku odstraszał część z nich, niektóre przedostawały się przez nasze
roślinne okrycia. Ukąszenia tych małych krwiopijców były zbyt bolesne, by nie zwracać na nie
uwagi. Zaczęłam mocno tupać, próbując strząsnąć ze swoich łydek czerwone i czarne mrówki.
Wokół mnie inne owinięte w zieleń postacie wykonywały ten sam dziwaczny taniec.
— Zabierz je! — poleciła Cornelia wysokim, rozkazującym tonem. — Ziemio, proszę, zabierz
je!
Grunt poruszył się pod moimi stopami. Grudki gliny i ziarnka piasku zasypały mrówki.
Wiedziałam, że z czasem się odkopią, ale wtedy my już będziemy daleko.
Wciąż czuliśmy nieliczne, palące ukąszenia, ale nie przerywaliśmy marszu. Jeszcze raz
spojrzałam w niebo i z wrażenia zaparło mi dech.
Niebo stało się czarne. Czarne od skrzydeł. W naszą stronę frunęły wszelkie latające owady.
Trzmiele, muchy, gzy, brunatne ćmy, pręgowane szerszenie, szarańcza koloru słomy, wszystko, co
kąsało, ssało i żądliło.
Było ich zbyt wiele.
Jak mieliśmy z nimi walczyć? Części mogłam się pozbyć za pomocą wiatru, ale co z tego, skoro
nadlatywałby kolejne fale owadów — tysiące, miliony, niezliczone skrzydła, odnóża i oczy.
Potrzebowaliśmy pomocy. I nagle przyszło mi do głowy, jak ją uzyskać.
— Klatki. Cornelio, otwórz klatki!
Wierzyłam, że da radę to zrobić. Oby! Potrafiła przecież otworzyć pojedynczy zamek, używając
siły woli. Otwarcie tysiąca zamków to chyba to samo, tylko na większą skalę?
— Prosisz o tak niewiele — mruknęła pod nosem.
Ale już ze wszystkich stron dały się słyszeć ciche, suche trzaski niczym dźwięk odległych
kastanietów. Drzwiczki klatek odskakiwały, a oszołomione ptaki patrzyły na nie z niedowierzaniem.
— Lećcie — powiedziałam im, dla zachęty posyłając lekki wietrzyk. — Lećcie!
I poleciały. Powietrze wypełniła narastająca, pierzasta fala, gdy tysiące uwolnionych ptaków
rozpostarło skrzydła. Po tylu dniach odżywiania się ziarnami musiały być bardzo głodne.
Rozpoczęła się prawdziwa uczta. Nad naszymi głowami ptaki wznosiły się i pikowały z
rozwartymi dziobami. Gdy zaspokoiły głód, niebo nie było już czarne, ale jedynie lekko szare od
niedobitków ogromnego, nienaturalnego roju. Wkrótce zaczął padać przyjemny, ciepły deszcz.
Wszyscy przemokliśmy, ale dla nas był, to tylko letni prysznic. Dla owadów natomiast duze krople
przypominały wodne bomby, które przemaczały skrzydła i przytępiały wzrok. Znikały dźwięki i
zapachy. Lot stawa! się niemożliwy.
— Ha! A macie! — krzyknęła Irma z zadowoleniem, gdy jej ulewa unieruchomiła ostatnie
niedobitki roju.
Minęliśmy już Irysowe Stawy i Cedrowe Wzgórza. W zasięgu wzroku pojawił się pałac, czarnobiały
na tle niebieskoszarego nieba, ze złoceniami lśniącymi w słońcu, które wyłoniło się zza
deszczowych chmur. Znaleźliśmy się blisko Bramy Ważki.
Ale coś stanęło nam na drodze.
Osiem włochatych nóg, grubych niczym drzewa. Ogromne ciało, większe od ciężarówki.
Poczułam na sobie spojrzenie wielu par oczu. Spojrzałam w górę i zdrętwiałam z przerażenia.
— O, nie — rozległ się obok mnie szept Taranee. — Nie cierpię pająków!
*
— Niech ktoś skoczy po spray owadobójczy — powiedziała Irma — bo ten koleżka jest za
duży, żebym potraktowała go deszczem.
Starała się mówić pogodnym, żartobliwym tonem, ale słyszałam, że głos jej jednak trochę drży.
Czy można jej się było dziwić, skoro stała przed nią monstrualni wielkości tarantula? Ten potwór
bez wątpienia, jednym kłapnięciem mógł ją przeciąć na pół.
— Co to jest? — usłyszałam pytanie Mamy Liu. — Co jest przed nami?
— Pa... pająk — wyjąkała Płatek. — Pająk wielkości smoka! Zastąpił nam drogę.
Niby jak miałyśmy ominąć coś takiego? Przelecieć nad tym. Przekopać tunel w ziemi?
Hmm. Może to jest pomysł.
— Cornelio? Co powiesz na trzęsienie ziemi? Bardzo małe, o lokalnym zasięgu. Mniej więcej
wielkości pająka. jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Cornelia uśmiechnęła się ponuro i przyklękła, by położyć dłoń płasko na ziemi. Rozległ się
rumor i odczuliśmy wstrząs. Ale chociaż w ziemi otworzyła się szczelina, potwór tylko się
przesunął i w jakiś sposób stał przed nami nadal.
— Spróbuj jeszcze raz.
Cornelia powtórzyła wszystkie czynności. Z takim samym skutkiem.
— To się nie uda — stwierdziła. — Chyba że wywołam silniejsze wstrząsy, ale wtedy cały
pałac mógłby się zawalić. Czy w środku są jacyś ludzie?
— Są — potwierdziła Mama Liu. — Okrutna cesarzowa pragnie podziwu. Otacza ją garść
nieszczęsnych dworzan. Do tego dochodzą służący, którzy harują, żeby wszystko działało bez
zarzutu, a władczyni była zadowolona.
— Żadnego trzęsienia — powiedziała z naciskiem Will. — Nie możemy ryzykować. Spróbuję
wykończyć to coś za pomocą energii.
Zyyng. Z jej dłoni wystrzeliły perłowo-błękitne promienie, niczym miniaturowe pioruny.
Spodziewałam się, że ciało potwora zaskwierczy, a on skuli się i padnie na ziemię. Ale miałam
wrażenie, iż promienie przechodzą przez niego, nie wywołując żadnych efektów. Nie, zaraz... a
może stał się trochę mniejszy? Nie miałam pewności.
Will stała nieco oszołomiona. Wyglądała jak ktoś, kto odpalił sztuczne ognie, które okazały się
niewypałami. Na jej twarzy odmalowało się rozczarowanie.
— Z jakiej to jest substancji? — spytała. — Może to jakiś robot?
— Proszę — powiedziała Płatek. — Musicie go jakoś przepędzić! To jedyne wejście do pałacu,
jeśli zostaniemy tu dłużej, zbierze się kolejny rój, a tym razem ptaki nam nie pomogą.
— Już ja go pogonię — zachrypiała Taranee z determinacją. Wokół głowy zatańczyły jej
ozdobione koralikami warkoczyki. — Zobaczymy, czy lubi żar pod togami!
Ziemia pod olbrzymim pająkiem zaczęła parować, a wokół jego ośmiu nóg zajaśniał żar. Potwór
podniósł jedną nogę, potem drugą. Chyba mu się to nie podobało. A potem się poruszył.
O tak, poruszył się. Zaczął iść prosto na nas.
*
Większość miejscowych odwróciła się i uciekła. Też miałam ochotę wiać. Ale Mama Liu nie
była w stanie biec wystarczająco szybko, by umknąć bestii.
Zamachałam skrzydełkami czarodziejki i wzbiłam się w powietrze. Unosząc się tuż nad
pająkiem, uderzyłam go krótkim, silnym podmuchem. Potwór odwrócił się, próbując się
zorientować, skąd nastąpił atak.
Uderzyłam drugi raz, w drugi bok bestii. Czy zdołam przewrócić pająka, jeśli podmuch będzie
naprawdę potężny? Wydawał się na to zbyt duży, mimo że nieco się skurczył pod wpływem
promieni Will.
Jedna z nóg poruszyła się z szybkością błyskawicy, i wystrzeliła jak pocisk w naszą stronę. Pazur
na końcu tej nogi trafił w jedno z moich skrzydeł, popychając mnie mocno. Runęłam w dół,
koziołkując. Miałam wrażenie, że moje spadanie trwa wieki!
Przeleciałam przez ciało pająka i grzmotnęłam o ziemię.
Jakby z oddali usłyszałam krzyk Taranee. Wokół mnie połyskiwały pioruny i wiedziałam, że
Will atakuje potwora całą swoją mocą.
A ja... przeniknęłam przez niego.
Na mojej skórze coś się poruszało. Coś mnie gryzło, ale nie były to potężne, rozrywające
ugryzienia, do jakich zdolne były ogromne pajęcze szczęki. Czułam ból, jak po ukąszeniach
mrówek. Najbardziej doskwierało mi łaskotanie tysięcy maleńkich, włochatych nóżek...
To wcale nie był pająk. To było tysiąc albo i więcej pająków, które z woli cesarzowej tworzyły
zbitą masę o kształcie olbrzymiej tarantuli. Jeden z nich próbował teraz wpełznąć mi do ucha.
Błeeeech. Nie mam fobii na punkcie pająków jak Taranee, ale tego było już za wiele!
Mocno zacisnęłam oczy i usta. Starałam się też płytko oddychać. Skupiłam się na swoim
żywiole.
"Dmuchaj — pomyślałam. — Zdmuchnij ze mnie te potworne pająki i całe robactwo!".
Wiatr zawył wokół mnie niczym mały taifun, rozrzucając pająki na cztery strony świata.
Zbawienny wiatr, zbawienne powietrze. Oczyszczało mnie, ratowało przed pożarciem i uduszeniem
przez małe pająki. —Proszę — pomyślałam. — Proszę, nigdy więcej nie chcę znaleźć się w takiej
sytuacji!".
Minęła dłuższa chwila, zanim odważyłam się otworzyć oczy.
— Hay Lin! — Irma dotykała mojej twarzy i dłoni, sprawdzając pewnie, czy coś mi się nie
stało. Jej dotyk był delikatny i ciepły — ludzki, jakże inny od łaskotania pajęczych nóg. — Nic ci
nie jest?
— Nie — odparłam, ostrożnie otwierając usta. — Bolą mnie tylko plecy, pewnie od ukąszeń
tych krwiopijców, nic więcej.
Rozejrzałam się dookoła. Dziewczyny wpatrywały się we mnie z niedowierzaniem i podziwem.
— Co mu zrobiłaś? — spytała Will. — Wyglądało to, jakby... rozpadł się na kawałki.
Uśmiechnęłam się słabo.
— Bo się rozpadł. Tak naprawdę to nie był jeden wielki pająk, tylko mnóstwo mniejszych... To
dlatego twoje pioruny przeszły przez jego środek. Ogłuszyłaś kilkaset z nich, więc potwór stał się
trochę mniejszy. Ale reszta działała dalej.
Taranee nadal była bardzo blada.
— Kiedy spadłaś... — zdjęła okulary i przetarła oczy. — Hay Lin, nigdy więcej tego nie rób!
Myślałam, że umrę!
— Wierz mi — powiedziałam, czując suchość w ustach — Nie zamierzam tego powtarzać.
Nigdy. A teraz lepiej przejdźmy przez tę bramę, zanim Jej Wysokość znowu wpadnie na jakiś
wspaniały pomysł i wyśle nam coś naprzeciw!
Z oddali zobaczyłam powracających uciekinierów. Znów otoczyła nas grupa mieszkańców
doliny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz