Jastrzębie grały mecz.
Tego piątkowego popołudnia nie byłam w stanie myśleć o niczym innym.
— Taranee?
— Mhmm?
— Już jestem.
— Świetnie.
To była Will. Wróciła z torbą z kostiumem na WF, której zapomniała zabrać. Tak. Miałam
nadzieję, że Seb Caine zagra. Powinien się już wyleczyć z kontuzji...
— Możesz już puścić.
Nieprzytomnie spojrzałam na rower, który cały czas trzymałam. Jasnoczerwony. Z pewnością
nie mój. Należał do Will. No, jasne. Przecież prosiła, żebym go przytrzymała przez chwilę.
Will delikatnie uwolniła kierownicę z mojego uścisku, obrzucając mnie zdziwionym
spojrzeniem.
— Taranee, dobrze się czujesz?
— Pewnie. Dlaczego miałabym się źle czuć?
— Ale... wydajesz się jakby nieobecna. A Hay Lin powiedziała, że źle rozwiązałaś równanie.
Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek miała problem z zadaniem z matmy. Zupełnie jakbyś... jakbyś
wpadła w trans czy coś takiego. Albo jakby ktoś rzucił na ciebie zaklęcie.
Will patrzyła na mnie z troską.
— Jastrzębie grają mecz — wyjaśniłam.
— Aha — powiedziała ze zrozumieniem. Zna mnie już dosyć dobrze. — Więc to nie choroba
ani trans, ani świr. Po prostu wpływ koszykówki. I co, wybierasz się?
Z błogą miną skinęłam głową.
— Peter kupił bilety.
— Fajnego masz brata. — W głosie Will pobrzmiewała nutka zazdrości. Jest jedynaczką.
— Mhm. Najlepszego.
*
Ale kiedy wróciłam do domu, okazało się, że mój fajny brat wcale na mnie nie czekał. Słychać
było tylko pikanie automatycznej sekretarki.
— Hej, siostrzyczko. Przepraszam, że jeszcze nie wróciłem. Zadzwoń do mnie. Coś mi
wyskoczyło. Nie przejmuj się i tak zdążymy na mecz, ale odezwij się, dobra? Będę miał włączoną
komórkę.
Poczułam lekkie ukłucie niepokoju. „Coś mi wyskoczyło”. Jasne. Mogłabym się założyć o bilet
na mecz, że to „coś” to Suzanne, która ma metr osiemdziesiąt pięć w szpilkach i wygląda tak, że
słynne modelki wydają się przy niej co najwyżej dość ładne. Powinnam jej nie cierpieć, tyle że do
tego wszystkiego była miła. No i inteligentna. Dobra, przyznaję, trochę jej zazdrościłam. W końcu
to nie fair, że ktoś ma wszystkie zalety na raz.
Podniosłam słuchawkę i mocnymi uderzeniami palca wystukałam numer Petera.
— Peter?
Tego piątkowego popołudnia nie byłam w stanie myśleć o niczym innym.
— Taranee?
— Mhmm?
— Już jestem.
— Świetnie.
To była Will. Wróciła z torbą z kostiumem na WF, której zapomniała zabrać. Tak. Miałam
nadzieję, że Seb Caine zagra. Powinien się już wyleczyć z kontuzji...
— Możesz już puścić.
Nieprzytomnie spojrzałam na rower, który cały czas trzymałam. Jasnoczerwony. Z pewnością
nie mój. Należał do Will. No, jasne. Przecież prosiła, żebym go przytrzymała przez chwilę.
Will delikatnie uwolniła kierownicę z mojego uścisku, obrzucając mnie zdziwionym
spojrzeniem.
— Taranee, dobrze się czujesz?
— Pewnie. Dlaczego miałabym się źle czuć?
— Ale... wydajesz się jakby nieobecna. A Hay Lin powiedziała, że źle rozwiązałaś równanie.
Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek miała problem z zadaniem z matmy. Zupełnie jakbyś... jakbyś
wpadła w trans czy coś takiego. Albo jakby ktoś rzucił na ciebie zaklęcie.
Will patrzyła na mnie z troską.
— Jastrzębie grają mecz — wyjaśniłam.
— Aha — powiedziała ze zrozumieniem. Zna mnie już dosyć dobrze. — Więc to nie choroba
ani trans, ani świr. Po prostu wpływ koszykówki. I co, wybierasz się?
Z błogą miną skinęłam głową.
— Peter kupił bilety.
— Fajnego masz brata. — W głosie Will pobrzmiewała nutka zazdrości. Jest jedynaczką.
— Mhm. Najlepszego.
*
Ale kiedy wróciłam do domu, okazało się, że mój fajny brat wcale na mnie nie czekał. Słychać
było tylko pikanie automatycznej sekretarki.
— Hej, siostrzyczko. Przepraszam, że jeszcze nie wróciłem. Zadzwoń do mnie. Coś mi
wyskoczyło. Nie przejmuj się i tak zdążymy na mecz, ale odezwij się, dobra? Będę miał włączoną
komórkę.
Poczułam lekkie ukłucie niepokoju. „Coś mi wyskoczyło”. Jasne. Mogłabym się założyć o bilet
na mecz, że to „coś” to Suzanne, która ma metr osiemdziesiąt pięć w szpilkach i wygląda tak, że
słynne modelki wydają się przy niej co najwyżej dość ładne. Powinnam jej nie cierpieć, tyle że do
tego wszystkiego była miła. No i inteligentna. Dobra, przyznaję, trochę jej zazdrościłam. W końcu
to nie fair, że ktoś ma wszystkie zalety na raz.
Podniosłam słuchawkę i mocnymi uderzeniami palca wystukałam numer Petera.
— Peter?
— O, cześć, siostrzyczko. Przepraszam za to zamieszanie, ale... no, obiecałem, że zawiozę
Suzanne do jej taty, więc może spotkamy się przed Gniazdem? Przyjedź autobusem, oddam ci za
bilet. Pasuje?
— Chyba tak.
— Taranee, naprawdę mi przykro.
W jego głosie rzeczywiście słychać było żal. Westchnęłam ciężko.
— No, dobra. Tylko się nie spóźnij, słyszysz?
— Się wie. Kocham cię, siostrzyczko.
— Już w to wierzę.
I tyle go słyszałam.
*
A zatem włożyłam zielono-żółtą kurtkę w barwach Jastrzębi, zielono-żółty szalik i zielono-żółtą
czapkę, a także buty z zielono-żółtymi sznurowadłami i pojechałam autobusem linii 24 do Gniazda,
czyli do hali Jastrzębi z Heatherfield. I czekałam. Czekałam. Czekałam.
*
Wcale się nie denerwowałam, przynajmniej na początku. Peter często pojawia się w ostatniej
chwili, ale nigdy się nie spóźnia. Przez bramy przelewała się rzeka ludzi. Jedni w zielono-żółtych
barwach Jastrzębi, drudzy w błękitno-szarych Olbrzymów z Silver Bay. Szczęściarze. Mieli bilety.
Mój bilet miał Peter. Z czasem rzeka zmieniła się w strumyczek. Później zostaliśmy tylko ja, bileter
i nieustający jesienny deszcz.
— Wchodzisz, panienko?
Wciąż ani śladu Petera.
— Mamy bilety — powiedziałam zrozpaczona — ale mój brat się spóźnia. Może mogłabym...
mogłabym... — zająknęłam się i zamilkłam. Czułam na twarzy falę gorąca. Bileter patrzył na mnie.
— Domyślam się, że bilety ma ten twój brat? — powiedział z dziwnym uśmiechem.
Skinęłam głową, spuszczając wzrok. Zielono-żółte sznurowadła. Miałam ochotę zabić Petera.
— Ale gdyby mógł mnie pan wpuścić, tylko za bramę... Naprawdę nie poszłabym na trybuny, a
kiedy on przyjdzie...
— Przykro mi — przerwał. — Nie mogę. Ale jeśli się pojawi, wpuszczę was w przerwie.
A potem zatrzasnął bramę i zamknął ją na klucz.
Pozostało mi tylko stać tam i moknąć. I co z tego, że jestem czarodziejką ognia. Fakt, moja
magia jest na ogół dość efektowna, ale w tym momencie była nieprzydatna. Szkoda, że nie byłam
Irmą. Ona mogłaby po prostu zamknąć oczy, skrzyżować palce i pomyśleć życzenie, a wtedy bileter
by ją wpuścił. Z kolei Cornelia zrobiłaby skupioną minę i zaraz zamek by zgrzytnął i otworzył się.
A ja? Mogłam sprawić, by w ciągu paru sekund wszystko stanęło w płomieniach. Byłoby to, jak już
powiedziałam, efektowne. Ale za to zupełnie bezużyteczne.
*
Peter nie pojawił się do przerwy. Ani przez następnych dwadzieścia minut. Moja kurtka była
przemoczona i przylegała mi do ramion jak folia kuchenna. Nowe sznurowadła okazały się słabo
odporne na wodę i na białym płótnie butów pojawiły się zielone plamy. W regularnych odstępach w
hali podnosiła się dzika wrzawa. No tak, rozgorączkowani kibice jastrzębi patrzyli, jak Seb Caine
rozgrywał jeden z najlepszych meczów w swojej karierze. Tymczasem ja stałam na zewnątrz i
łapałam przeziębienie. W końcu zrezygnowałam i powlokłam się na przystanek. Z trudem
Suzanne do jej taty, więc może spotkamy się przed Gniazdem? Przyjedź autobusem, oddam ci za
bilet. Pasuje?
— Chyba tak.
— Taranee, naprawdę mi przykro.
W jego głosie rzeczywiście słychać było żal. Westchnęłam ciężko.
— No, dobra. Tylko się nie spóźnij, słyszysz?
— Się wie. Kocham cię, siostrzyczko.
— Już w to wierzę.
I tyle go słyszałam.
*
A zatem włożyłam zielono-żółtą kurtkę w barwach Jastrzębi, zielono-żółty szalik i zielono-żółtą
czapkę, a także buty z zielono-żółtymi sznurowadłami i pojechałam autobusem linii 24 do Gniazda,
czyli do hali Jastrzębi z Heatherfield. I czekałam. Czekałam. Czekałam.
*
Wcale się nie denerwowałam, przynajmniej na początku. Peter często pojawia się w ostatniej
chwili, ale nigdy się nie spóźnia. Przez bramy przelewała się rzeka ludzi. Jedni w zielono-żółtych
barwach Jastrzębi, drudzy w błękitno-szarych Olbrzymów z Silver Bay. Szczęściarze. Mieli bilety.
Mój bilet miał Peter. Z czasem rzeka zmieniła się w strumyczek. Później zostaliśmy tylko ja, bileter
i nieustający jesienny deszcz.
— Wchodzisz, panienko?
Wciąż ani śladu Petera.
— Mamy bilety — powiedziałam zrozpaczona — ale mój brat się spóźnia. Może mogłabym...
mogłabym... — zająknęłam się i zamilkłam. Czułam na twarzy falę gorąca. Bileter patrzył na mnie.
— Domyślam się, że bilety ma ten twój brat? — powiedział z dziwnym uśmiechem.
Skinęłam głową, spuszczając wzrok. Zielono-żółte sznurowadła. Miałam ochotę zabić Petera.
— Ale gdyby mógł mnie pan wpuścić, tylko za bramę... Naprawdę nie poszłabym na trybuny, a
kiedy on przyjdzie...
— Przykro mi — przerwał. — Nie mogę. Ale jeśli się pojawi, wpuszczę was w przerwie.
A potem zatrzasnął bramę i zamknął ją na klucz.
Pozostało mi tylko stać tam i moknąć. I co z tego, że jestem czarodziejką ognia. Fakt, moja
magia jest na ogół dość efektowna, ale w tym momencie była nieprzydatna. Szkoda, że nie byłam
Irmą. Ona mogłaby po prostu zamknąć oczy, skrzyżować palce i pomyśleć życzenie, a wtedy bileter
by ją wpuścił. Z kolei Cornelia zrobiłaby skupioną minę i zaraz zamek by zgrzytnął i otworzył się.
A ja? Mogłam sprawić, by w ciągu paru sekund wszystko stanęło w płomieniach. Byłoby to, jak już
powiedziałam, efektowne. Ale za to zupełnie bezużyteczne.
*
Peter nie pojawił się do przerwy. Ani przez następnych dwadzieścia minut. Moja kurtka była
przemoczona i przylegała mi do ramion jak folia kuchenna. Nowe sznurowadła okazały się słabo
odporne na wodę i na białym płótnie butów pojawiły się zielone plamy. W regularnych odstępach w
hali podnosiła się dzika wrzawa. No tak, rozgorączkowani kibice jastrzębi patrzyli, jak Seb Caine
rozgrywał jeden z najlepszych meczów w swojej karierze. Tymczasem ja stałam na zewnątrz i
łapałam przeziębienie. W końcu zrezygnowałam i powlokłam się na przystanek. Z trudem
powstrzymywałam się od płaczu.
Nagle zatrzymał się przede mną jakiś samochód. Samochód Petera.
— Taranee! Siostrzyczko, naprawdę bardzo mi przykro.
Nie odezwałam się. Po prostu szłam dalej.
— Słuchaj, samochód się zepsuł. Nic nie mogłem poradzić...
Wcale nie wyglądał na zepsuty. Ale może szybko go naprawiono. Było jednak bardziej
prawdopodobne, że Peter nie mógł się oderwać od supermodelki Suzanne.
Stanął przede mną. Musiałam się zatrzymać, bo wpadłabym prosto na niego.
— Posłuchaj, kupię bilety na mecz w przyszłym tygodniu, obiecuję!
— Grają na wyjeździe — warknęłam.
— I tak pójdziemy. Zrobimy sobie wycieczkę.
Pociągnęłam nosem.
— A jeśli samochód... znowu się zepsuje? Chyba nie można na nim polegać. Tak samo jak na
pewnych ludziach, których znam.
— Powiedziałem, że mi przykro!
— Niech ci będzie przykro gdzie indziej. Nie chcę z tobą rozmawiać. — Ominęłam go i szłam
dalej w stronę przystanku.
— Nie wygłupiaj się, Taranee. Przemokłaś do suchej nitki. Wsiadaj!
— Do tego rzęcha? Nie, dziękuję. Poczekam na przytulny, niezawodny autobus.
Dobrze by było, gdyby autobus numer 24 przyjechał akurat teraz. Jeśli postoję tu dłużej, Peter
zapewne zauważy głupie łzy, których już nie mogłam powstrzymać.
Taranee, takie rzeczy się zdarzają. Przykro mi, że stało się to akurat dzisiaj i wiem, że jesteś
zdenerwowana. Też bym był na twoim miejscu. Ale to tylko mecz. Przestań zachowywać się jak
dziecko i wsiądź do samochodu! Oboje mokniemy.
— Ja zachowuję się jak dziecko? — Traciłam cierpliwość. — Ja zachowuję się jak dziecko?!
No, przynajmniej jestem na tyle dorosła, że się nie spóźniam. Na tyle dorosła, że liczę się z
uczuciami innych. To nie ja się obściskiwałam z głupią Suzanne i nie ja nie dotrzymałam obietnicy
złożonej siostrze!
— Suzanne nie miała z tym nic...
— Oj, daj spokój. Naprawdę uważasz, że jestem taka głupia? Odejdź. Po prostu odejdź. Nie
chcę cię więcej widzieć!
Deszcz ustał. Przez krótką chwilę miałam wrażenie, że świat drży. Kolejne gniewne słowa
zamarły mi na ustach. Przerażona patrzyłam na Petera.
Czarodziejki nigdy, pod żadnym pozorem nie powinny mówić takich rzeczy. Zwłaszcza w
gniewie.
Irma powiedziała kiedyś Martinowi, naszemu koledze ze szkoły, żeby znikał. Potem przez jakiś
czas chłopak był niewidzialny. Niektórzy chcieli nawet na nim usiąść albo przez niego przejść. To,
co ja powiedziałam, było jeszcze gorsze. Dlaczego nikt mnie nie powstrzymał? Wiedziałyśmy, że
niebezpiecznie jest źle komuś życzyć, sama milion razy mówiłam Irmie, żeby uważała. A jednak
powiedziałam rodzonemu bratu, że nie chcę go więcej widzieć.'
Patrzyłam na niego, czując suchość w ustach. Czy zaczynał już znikać? Nie, ciągle stał w tym
samym miejscu. Ale dotknięty. Widziałam to w jego oczach.
Nagle zatrzymał się przede mną jakiś samochód. Samochód Petera.
— Taranee! Siostrzyczko, naprawdę bardzo mi przykro.
Nie odezwałam się. Po prostu szłam dalej.
— Słuchaj, samochód się zepsuł. Nic nie mogłem poradzić...
Wcale nie wyglądał na zepsuty. Ale może szybko go naprawiono. Było jednak bardziej
prawdopodobne, że Peter nie mógł się oderwać od supermodelki Suzanne.
Stanął przede mną. Musiałam się zatrzymać, bo wpadłabym prosto na niego.
— Posłuchaj, kupię bilety na mecz w przyszłym tygodniu, obiecuję!
— Grają na wyjeździe — warknęłam.
— I tak pójdziemy. Zrobimy sobie wycieczkę.
Pociągnęłam nosem.
— A jeśli samochód... znowu się zepsuje? Chyba nie można na nim polegać. Tak samo jak na
pewnych ludziach, których znam.
— Powiedziałem, że mi przykro!
— Niech ci będzie przykro gdzie indziej. Nie chcę z tobą rozmawiać. — Ominęłam go i szłam
dalej w stronę przystanku.
— Nie wygłupiaj się, Taranee. Przemokłaś do suchej nitki. Wsiadaj!
— Do tego rzęcha? Nie, dziękuję. Poczekam na przytulny, niezawodny autobus.
Dobrze by było, gdyby autobus numer 24 przyjechał akurat teraz. Jeśli postoję tu dłużej, Peter
zapewne zauważy głupie łzy, których już nie mogłam powstrzymać.
Taranee, takie rzeczy się zdarzają. Przykro mi, że stało się to akurat dzisiaj i wiem, że jesteś
zdenerwowana. Też bym był na twoim miejscu. Ale to tylko mecz. Przestań zachowywać się jak
dziecko i wsiądź do samochodu! Oboje mokniemy.
— Ja zachowuję się jak dziecko? — Traciłam cierpliwość. — Ja zachowuję się jak dziecko?!
No, przynajmniej jestem na tyle dorosła, że się nie spóźniam. Na tyle dorosła, że liczę się z
uczuciami innych. To nie ja się obściskiwałam z głupią Suzanne i nie ja nie dotrzymałam obietnicy
złożonej siostrze!
— Suzanne nie miała z tym nic...
— Oj, daj spokój. Naprawdę uważasz, że jestem taka głupia? Odejdź. Po prostu odejdź. Nie
chcę cię więcej widzieć!
Deszcz ustał. Przez krótką chwilę miałam wrażenie, że świat drży. Kolejne gniewne słowa
zamarły mi na ustach. Przerażona patrzyłam na Petera.
Czarodziejki nigdy, pod żadnym pozorem nie powinny mówić takich rzeczy. Zwłaszcza w
gniewie.
Irma powiedziała kiedyś Martinowi, naszemu koledze ze szkoły, żeby znikał. Potem przez jakiś
czas chłopak był niewidzialny. Niektórzy chcieli nawet na nim usiąść albo przez niego przejść. To,
co ja powiedziałam, było jeszcze gorsze. Dlaczego nikt mnie nie powstrzymał? Wiedziałyśmy, że
niebezpiecznie jest źle komuś życzyć, sama milion razy mówiłam Irmie, żeby uważała. A jednak
powiedziałam rodzonemu bratu, że nie chcę go więcej widzieć.'
Patrzyłam na niego, czując suchość w ustach. Czy zaczynał już znikać? Nie, ciągle stał w tym
samym miejscu. Ale dotknięty. Widziałam to w jego oczach.
— Wsiadaj — powiedział.
— Peter, nie chciałam...
— Więc nie powinnaś tego mówić.
Miał rację, choć sam nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia. W milczeniu przejechaliśmy
kilka przecznic, potem Peter wyciągnął rękę i trącił mnie lekko.
— Ty, Petarda — powiedział. Często mnie tak nazywał, kiedy traciłam panowanie nad sobą. —
Nie bądź taka markotna. To nie koniec świata.
— Peter, przepraszam.
— Tak, no, ja też.
Potem cisza nie była już taka niezręczna, ale wciąż miałam okropne poczucie winy.
Nic się nie wydarzyło. Dlaczego więc nie mogłam się pozbyć wrażenia, że kiedy wypowiadałam
te straszne słowa, ktoś ich słuchał?
*
Tej nocy miałam sen. Obracałam się. Kręciłam się w kółko, najpierw powoli, potem coraz
szybciej, jakby wciągnął mnie jakiś ogromny, choć niewidzialny wir. Niewidoczne prądy wsysały
mnie, a w samym środku wiru coś się czaiło. Coś starego. I głodnego. Coś, co trwało tam od
wieków, nasłuchując i czekając. W swoim śnie zaczęłam drżeć.
— Peter, nie chciałam...
— Więc nie powinnaś tego mówić.
Miał rację, choć sam nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia. W milczeniu przejechaliśmy
kilka przecznic, potem Peter wyciągnął rękę i trącił mnie lekko.
— Ty, Petarda — powiedział. Często mnie tak nazywał, kiedy traciłam panowanie nad sobą. —
Nie bądź taka markotna. To nie koniec świata.
— Peter, przepraszam.
— Tak, no, ja też.
Potem cisza nie była już taka niezręczna, ale wciąż miałam okropne poczucie winy.
Nic się nie wydarzyło. Dlaczego więc nie mogłam się pozbyć wrażenia, że kiedy wypowiadałam
te straszne słowa, ktoś ich słuchał?
*
Tej nocy miałam sen. Obracałam się. Kręciłam się w kółko, najpierw powoli, potem coraz
szybciej, jakby wciągnął mnie jakiś ogromny, choć niewidzialny wir. Niewidoczne prądy wsysały
mnie, a w samym środku wiru coś się czaiło. Coś starego. I głodnego. Coś, co trwało tam od
wieków, nasłuchując i czekając. W swoim śnie zaczęłam drżeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz