sobota, 14 grudnia 2013

Rozdział 6:Nimbus

Zzzyyng. Kruuuuuum. Trach!
Na Nimbusie szalała burza. I to jaka! Pioruny waliły wokół nas w gęstym mroku, błyskawice
przecinały grafitowe niebo.
Błyskawice...
-Więc to miał na myśli - westchnęłam ciężko.
-Co? - mruknęła Cornelia.
-Eee... Nic. - Poczułam, że płoną mi policzki. - Tylko... Powiedział, że moje włosy mają kolor
błyskawicy.
Taranee uniosła brwi.
-No to przynajmniej wiemy, że trafiłyśmy we właściwe miejsce - stwierdziła.
Błyskawice, które nieustannie cięły niebo, były w większości czerwone - miały barwę czystego,
świetlistego szkarłatu, z biegnącą pośrodku białą kreską. Nadawały temu miejscu atmosferę
festynu. Sztuczne ognie. Rakiety i złote deszcze. Jakbyśmy zaraz miały rozpalić ogniska i zacząć
śpiewać. Prażyć kukurydzę albo piec kiełbaski. Tak to wyglądało, przynajmniej do chwili, gdy
przeszył nas podmuch lodowatego wichru.
Wiatr uniósł Taranee w powietrze. Widziałam - jej stopy naprawdę na chwilę oderwały się od
ziemi. A potem rozpętała się burza gradowa.
-Aauuu! - jęknęła Irma. - Boli! Jakie twarde!
To nie był zwykły grad, a raczej ostrzał przy użyciu lodowych pocisków.
-Musimy znaleźć jakieś schronienie - krzyknęłam. - Spójrzcie. Tam widać światło. Chodźmy.
Potykając się, brnęłyśmy przez burzę. Trzymałyśmy się z Taranee za ramiona, by się nie
przewrócić. Ścieżka była śliska od deszczu ze śniegiem, a niskie, omszałe murki, które ją okalały,
były porośnięte małymi, ciernistymi krzakami, z którymi kontaktu należało unikać. Wiem, bo
potknęłam się i jeden z nich zostawił mi piekące zadrapanie na przedramieniu. Czy w ogóle
przybliżałyśmy się do światła?
Trach. Zzzazzzzyyng!
W oślepiającym świetle świat stal się na chwilę biały, potem czerwony, a w końcu czarny.
Potknęłam się i upadłam, dłońmi i kolanami opierając się o kamienie i szorstki żwir. Nic nie
widziałam. Nic nie widziałam!
Potem, powoli i stopniowo zaczęłam rozpoznawać kształty. Przed nami, dosłownie kilka kroków
dalej, płonęło niskie drzewo. Piorun rozłupał je na dwie części.
-Niewiele brakowało - wymamrotała drżącym głosem Irma. - Nie spodziewałam się, że to takie
przerażające miejsce. Zrób coś Will.
Wyczuwałam pełne mocy dudnienie nad nami. Wyczuwałam gniewne napięcie zbierających się
przed uderzeniem pioruna ładunków. Czy mogłam coś na to poradzić? Nawet jeśli, to nie
wiedziałam, co!
-Chyba nie możemy nic zrobić - odparłam. - Nie... nie w naszym obecnym stanie. - Miałam na
myśli „bez Serca”, ale nie potrafiłam powiedzieć tego na głos. - Chyba że Hay Lin może... - Nie do
końca wiedziałam, co. Rozwiać burzę? Poprosić wiatr, by zabrał ją gdzieś indziej?
Pokręciła głową.
-Już próbowałam. Ale... nie mam dość siły bez... - Zawahała się. Czułam, że też nie chciała
mówić o Sercu Kondrakaru. - Po prostu nie mam dość siły - powtórzyła. Wydawała się taka mała,
zmarznięta i zagubiona. Ale zdobyła się na drżący uśmiech. - Chyba musimy zrobić to, co każdy
człowiek. - Kichnęła. - To znaczy, każdy rozsądny człowiek. Dojdziemy do tamtych domów i
poprosimy o pomoc.
Dotarcie do światła, które widziałyśmy, zajęło nam żmudne pół godziny. Od huku grzmotów
dźwięczało nam w uszach, ale przynajmniej grad ustał i zastąpił go lodowaty deszcz. Nie byłam
pewna, co jest gorsze. Deszcz nie sprawia bólu, ale bardziej się moknie. W końcu podeszłyśmy
dość blisko, by stwierdzić, że światło sączy się zza okiennic małego... no, chyba można to nazwać
wiejskim domkiem. Był przylepiony do zbocza, a jego dach pokrywała darń. Trudno było określić,
gdzie kończy się wzgórze, a zaczyna dom. Wślizgnęłyśmy się przez białą bramę, przeszłyśmy przez
mokre, brukowane podwórze i zapukałyśmy do drzwi.
Niemal natychmiast otwarły się na oścież.
-Wejdźcie, wejdźcie - zagrzmiał dudniący, basowy głos. - Szybko, ciepło ucieka. - Urwał nagle. -
A niech mnie - odezwał się znowu. - Ale dziwne towarzystwo!
Przynajmniej nie mamy rogów. Miałam to na końcu języka, ale nic nie powiedziałam. Zresztą
jego rogi były całkiem ładne. Zakręcone jak u barana, starannie wypolerowane i lekko pociągnięte
lakierem. Pomijając ten szczegół, ich właściciel, choć dość włochaty, wyglądał niemal jak
człowiek. Jak krępy i silny mężczyzna w średnim wieku.
-Przepraszamy - powiedziałam - ale nie jesteśmy stąd i miałyśmy nadzieję, że pan pozwoli nam
schronić się przed burzą...
-Burzą? - Wydawał się zaskoczony. - Jest burza? - Przesunął nas, by spojrzeć na niebo. Po chwili
odetchnął z ulgą. - A, nie, to tylko deszczyk. Minie za parę godzin. No, wejdźcie, wejdźcie, zamiast
tak stać i moknąć.
Deszczyk? Byłam niemal pewna, że mam siniaki od tego gradu. Ale natychmiast zamierzałam
skorzystać z zaproszenia. Ruszyłyśmy za nim przez przypominający tunel korytarz do wielkiej
kuchni, wyglądającej jak pieczara.
-Pani Tuliruno - zawołał. - Pani Tuliruno, mamy towarzystwo!
Duża kobieta - no, bez wątpienia była kobietą, choć nie człowiekiem - odwróciła się od
paleniska i buzującego wesoło ognia oraz kotła, w którym mieszała, by rzucić zdziwione spojrzenie
na gości, przyprowadzonych przez jej... no, chyba był jej mężem?
-A niech mnie - powiedziała tak samo, jak on. - I to jakie mokre towarzystwo! Panie Tuliruno,
trzeba coś z tym zrobić. Szlafroki! Ręczniki! Mydło i gorąca woda. Te biedne jagniątka zupełnie
przemokły!
-Eee... nie chcemy sprawiać kłopotu... - zaczęłam niepewnie, ale zbyła moje protesty.
-Bzdura. No, już, zdejmijcie te mokre rzeczy. Co za dziwne stroje! I przynieście dużą wannę z
komórki, o, tam. - Wskazała kierunek ociekającą chochlą.
Irma i Taranee poszły spełnić polecenie, choć wydawały się równie zdumione jak ja. Starając się
nie gapić na opiekuńczą gospodynię, rozejrzałam się po pomieszczeniu. Z ciemnych krokwi nad
naszymi głowami zwieszały się siatki pełne korzeni, cebul, suszonych owoców i jagód. Na półkach,
wzdłuż ścian, stały kubki, talerze i pięknie malowane półmiski, a także emaliowane naczynia
najróżniejszych rozmiarów i kształtów. Przypominało to zwykłą wiejską kuchnię w starym stylu.
Tyle że ciało mieszającej strawę kobiety, a przynajmniej te jego części, których nie zasłaniała
niebieska sukienka i biały fartuch, pokrywała biała, owcza sierść. Nie było za to rogów. Może na
Nimbusie mieli je tylko mężczyźni.
Pan Tuliruno, ciemny w odróżnieniu od białej żony, wrócił z dużą stertą puszystych szlafroków i
ręczników. Gorąca woda z wielkiego, miedzianego czajnika polała się do wanny, którą przyniosły
Irma i Taranee. Była wystarczająco duża, by dwie z nas zmieściły się w niej jednocześnie. Ale choć
uwielbiam kąpiel, wstydziłam się rozebrać w obecności tylu osób. Pani Tuliruno zauważyła chyba
moje wahanie, bo kazała mężowi zrobić coś w rodzaju parawanu z prześcieradła, miotły i dwóch
krzeseł, „żeby dziewczyny miały odrobinę prywatności”. Po niedługim czasie wszystkie byłyśmy
rozgrzane, czyste i owinięte w cudownie miękkie, długie szlafroki.
-A teraz - powiedział pan Tuliruno - może nam powiecie, co was tu sprowadza?
-Przy gorącym posiłku - dodała pani Tuliruno z naciskiem, nakładając biały krem z warzyw do
siedmiu ceramicznych miseczek.
-Znacie Salamandrę Danny’ego Novę? - spytałam w nadziei, że może Danny nie okłamał mnie
co do swojego nazwiska.
-Novę? - powtórzył pan Tuliruno i podrapał się po zarośniętym policzku. - Przy drodze do
Gloomsbury mieszka niejeden Nova, prawda, pani Tuliruno?
-Wydaje mi się, że tak - odparła, napełniając swój kubek zimnym cydrem. - Ale nie słyszałam o
żadnym Dannym. To nie jest imię Salamandry.
-A, był też kiedyś jeden Nova w Brambleton - dodał pan Tuliruno. - Ale nie wiem, czy wciąż
tam mieszka. I jeszcze jeden w Upper Smithwell.
Serce mi zamarto.
-Więc Nova to pospolite nazwisko?
-No, może nie tak jak Lux czy Stella, ale dość pospolite.
-Ten, którego szukamy, jest mniej więcej tego wzrostu, ma... - I nagle zdałam sobie sprawę, że
opisywanie istoty zmiennokształtnej nie ma większego sensu. Salamandry mogą przybrać niemal
dowolną postać, tak powiedziała Wyrocznia. Nie muszę pamiętać o kasztanowych włosach i
elektrycznych, niebieskich oczach. „Boże" - pomyślałam. - „Nigdy go nie znajdziemy”.
Pociągnęłam nosem, próbując powstrzymać łzy bezradności.
Miękka, porośnięta białą sierścią dłoń poklepała mnie po ramieniu.
-Spokojnie, moja droga - powiedziała pani Tuliruno. - Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. A
czego chcecie od tego waszego Novy?
Poklepująca mnie dłoń miała tylko cztery palce i bez wątpienia był to jej naturalny wygląd.
Przez tę dłoń cała sytuacja wydała mi się zupełnie nierealna. Ale jej właścicielka okazywała nam
wyraźnie szczerą życzliwość.
-On... Straciłam... Ukradł... - Nie mogłam mówić dalej.
-Coś twojego? - W jej ciemnych oczach pojawiło się współczucie. - Salamandry są w większości
dobre. Czasem trochę;., szalone. Ale bez nich byśmy nie przeżyli. Zawsze o tym pamiętaj! Lecz
kiedy zobaczą coś, co im się podoba... cóż, nie są takie, jak my. Mam nadzieję, że znajdziesz to,
czego szukasz, owieczko.
*
Pan Tuliruno miał rację - „deszczyk” trwał tylko kilka godzin. Prawdziwe burze, jak powiedział,
potrafią szaleć całymi dniami i czynią znacznie większe spustoszenie. Miałam nadzieję, że nie
zostaniemy na Nimbusie na tyle długo, by odczuć to na własnej skórze.
Wstał mokry poranek. Kilka ziaren gradu wciąż tkwiło między brukowcami na podwórzu
niczym szare perły.
-Dziękujemy za wszystko, pani Tuliruno - powiedziała Irma, ściskając przez chwilę naszą
gospodynię. - Życie nam pani uratowała!
-Tak, tak - odparła pani Tuliruno. - Ale teraz same o siebie dbajcie. Nie szwendać mi się po
deszczu bez porządnego płaszcza!
Porządne płaszcze zajmowały jej zdaniem wysokie miejsce na liście najważniejszych rzeczy i
trudno się dziwić, biorąc pod uwagę pogodę na Nimbusie. Była na tyle hojna, że wszystkie
mogłyśmy opatulić się w ciepłe płaszcze, uszyte z przerobionych naprędce koców.
-W którą stronę chcecie iść? - spytał pan Tuliruno, który uparł się, że odprowadzi nas
przynajmniej do najbliższego miasteczka. - Do Brambleton czy do Gloomsbury?
-Tędy - odparłam bez namysłu, wskazując mniej więcej na wschód.
-W takim razie do Gloomsbury - stwierdził i za bramą ruszył w prawo.
Przez chwilę szliśmy w milczeniu.
-Dlaczego tędy? - spytała w końcu Taranee.
-Nie wiem - przyznałam. - Po prostu... miałam przeczucie.
-Wydawałaś się bardzo pewna swego.
-Naprawdę? - Zdałam sobie sprawę, że byłam bardzo pewna. Żadnego wahania.
-Och. - Zatrzymałam się.
Cornelia omal na mnie nie wpadła.
-Co się z tobą dzieje? - spytała, zaskoczona.
-Właśnie... właśnie zrozumiałam. Wiem.
-Co? Co wiesz?
Położyłam rękę na piersi.
-Wyczuwam je. Wyczuwam Serce Kondrakaru.
Niczym słonecznik, który wie, gdzie jest słońce. Niczym gołąb zawsze znajdujący drogę do
gołębnika. Wiedziałam. I nagle poczułam, że chce mi się śmiać pierwszy raz od... od przejażdżki w
zamku duchów.
-Nie ujdzie mu to na sucho. Wiem, gdzie jest. Nie ucieknie nam. - Miałam ochotę zrobić gwiazdę
na tej błotnistej ścieżce.
-Jesteś pewna? - spytała Cornelia.
Skinęłam głową.
-No to świetnie - powiedziała z uśmiechem Irma. - Teraz musimy się już martwić tylko o to, jak
mu odebrać Serce.
Rozległ się grzmot i niebo nagle pociemniało.
-Dziewczęta! - zawołał pan Tuliruno. - Musicie się pośpieszyć. Zbliża się następny deszcz i
musimy znaleźć dach nad głową.
Popatrzyłam na Irmę.
-No tak - powiedziałam. - A także o to, żeby nie strzelił w nas piorun, zanim tam dotrzemy.
*
Deszcz zacinał tak rzęsiście, że wyglądał jak ciężka kotara przed wejściem do jaskini... choć,
ściśle rzecz biorąc, nie była to jaskinia. Nasza kryjówka przypominała raczej zagłębienie
wydrążone w zboczu wzgórza. Pan Tuliruno wyjaśnił nam, że takie schronienia były usytuowane
wzdłuż wszystkich w miarę uczęszczanych dróg.
-Co miała na myśli pani Tuliruno, kiedy powiedziała, że... że bez Salamander byście nie
przeżyli? - spytałam z pewnym wahaniem.
Pan Tuliruno starł odrobinę deszczówki ze swej wełnistej głowy. Jego mokre rogi lśniły w
mroku.
-Skąd jesteś, dziewczyno? - spytał bez złośliwości. - Tam, gdzie mieszkacie, nie ma Salamander?
Pokręciłam głową.
-Żadnej nie spotkałam, oprócz Danny’ego.
-To kto was broni przed piorunami?
-Mamy... takie urządzenie, które montuje się na domach. - Jak wyjaśnić działanie
piorunochronu?
-Aha - powiedział. - Amulet ochronny. Niektórym to pewnie wystarczy. Ale tutaj wolimy zaufać
dobrej Salamandrze.
„No, jasne” - pomyślałam. - „Salamandry żywią się elektrycznością. Potrafią zjeść błyskawicę.
Pochłonąć ją". A jeśli ostatnie dwanaście godzin o czymś świadczyło, błyskawic na Nimbusie z
pewnością nie brakowało.
Pan Tuliruno podniósł głowę.
-Przejaśnia się - stwierdził. - Lepiej chodźmy dalej, jeśli przed następną falą deszczu chcemy
pokonać kawałek drogi.
Przejaśnia się? Popatrzyłam na zacinający deszcz, a potem na resztę Czarodziejek. Naprawdę
powiedział, że się przejaśnia?
-Irma... - powiedziałam cicho. - Możesz coś z tym zrobić? Na przykład... żebyśmy nie mokły?
-Spróbuję - odparła ponuro. - Ale to nie takie proste. Teraz nic nie jest proste.
Miała na myśli „teraz, kiedy nie mamy Serca" i znów ogarnęło mnie poczucie winy.
-Może więc lepiej nie próbuj - powiedziałam. - Może wszystkie powinnyśmy oszczędzać swoją
moc, aż... do momentu, gdy będzie naprawdę potrzebna.
Powlekłyśmy się zatem przez deszcz za panem Tuliruno, osłonięte płaszczami z kocy. Wykonano
je z dobrego, grubego filcu i na pewno bez nich byłoby nam straszliwie zimno. Ale wciąż z
zazdrością patrzyłam na wełnę naszego przewodnika, stanowiącą naturalną ochronę przed
deszczem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz