niedziela, 22 grudnia 2013

Rozdział 10:Prawdziwy płomień


Tam, gdzie wcześniej znajdował się wir, było teraz tylko piaszczyste, nienaruszone podłoże. Ani
śladu misy. Ani śladu przejścia między światami. A także ani śladu Reba czy kolczastych.
Znalazłam go na zewnątrz. Siedział na kamieniu i patrzył na zachód słońca. Był zmęczony i
posiniaczony, ale poza tym nic mu nie dolegało.
— Spaliłaś królową? — spytał.
— Eee... Niezupełnie. Ale już jej nie ma. Nic ci już nie zrobi.
Skinął głową i wydał z siebie westchnienie ulgi. Potem zmarszczył czoło.
— Ale kolczaści wciąż tu są.
— Teraz to także ich świat. Musicie znaleźć jakieś rozwiązanie.
— Mhmm... — Nie wydawał się przekonany.
— Reb... przyszłam się pożegnać.
— Dziewczyna nie może odejść — powiedział, patrząc na mnie z ukosa. — Potrzebuję jej.
Ze smutkiem pokręciłam głową.
— Nie mogę zostać. Nie pasuję do tego miejsca.
Reb był najwyraźniej mocno zaniepokojony.
— Ale tylko dziewczyna zna się na magii. Potrzebujemy tego. Potrzebujemy Prawdziwego
Płomienia. Kolczaści się go boją. Gdybyśmy mieli Prawdziwy Płomień, zostawiliby nas w spokoju.
I nie mamy teraz hydropłomienia, który dawał nam światło i ciepło.
Dlaczego wszystko tak się układało, że zawsze miałam poczucie winy? Prawie żałowałam, że w
ogóle tu wróciłam. Łatwiej byłoby po prostu zniknąć. Zamknęłam oczy przed gorącymi
promieniami słońca. I właśnie wtedy przyszła mi do głowy genialna myśl.
— Kto powiedział, że tylko ja znam się na magii? Podaj mi kilka tych traw, tylko suchych,
proszę. I weź to. — Zdjęłam okulary i podałam mu je. — Popatrz. Musisz je trzymać o, tak.
Rozumiesz? Skieruj tę małą plamkę światła na trawy. I poczekaj.
Trochę to trwało. Może nawet nieco dłużej, niż zajęłoby mi w domu. Ale po jakimś czasie trawa
poczerniała. I nagle wyskoczył z niej mały, jasny płomyczek.
Reb z krzykiem poderwał się na nogi.
— Zobacz! Zrobiłem Prawdziwy Płomień! Zobacz!
— Tak. Zrobiłeś. — Uśmiechnęłam się.
— Kolczaści nie będą teraz zadzierać z Rebem, o nie! Reb umie robić Prawdziwy Płomień, tak
jak dziewczyna! — Wtem przerwał swój taniec. — Ale szkło do robienia Prawdziwego Płomienia
jest twoje — stwierdził.
— Zatrzymaj je.
Mama nieźle mnie objedzie, kiedy już ochłonie z radości po powrocie Petera. A skoro o tym
mowa...
— Naprawdę muszę już iść. — Uścisnęłam go ostrożnie.
— Nie chcę, żebyś szła — powiedział.
— Masz teraz Prawdziwy Płomień.
— Wiem. Ale i tak nie chcę.
Kiedy miałam już pewność, że mnie nie słyszy, przełknęłam ślinę.
— Ekhem... Jestem już gotowa na powrót do domu — rzuciłam w powietrze.
*
To, co zdarzyło się później, pamiętam bardzo niewyraźnie. I to dosłownie. Bez okularów
naprawdę marnie widzę. Dzięki Wyroczni dołączyłam do pozostałych, a potem wróciliśmy na
Wyspę Złamanego Serca.
Żegnajcie, Strażniczki. Pozostańcie wierne Sercu.
W łodzi, którą płynęliśmy do Pleasance, Peter zaczął w końcu odzyskiwać przytomność.
— Taranee? — odezwał się. — Siostrzyczko? Gdzie jestem?
— W drodze do domu.
— Moja głowa — jęknął. — Co się stało?
— Wypadek na desce.
— Ale ty... ale jak...
— Pssst — uciszyłam go. — Chyba uderzyłeś się w głowę. Raczej nie powinieneś mówić.
— Miałem dziwne sny... Wydawały się takie realne. Chyba też w nich byłaś. I... i jakieś żaby.
Dziwne, mówię ci, siostrzyczko.
— Sny często są dziwne.
Zmusił się do słabego uśmiechu.
— Należało mi się, co? Za to, że wczoraj wieczorem musiałaś na mnie czekać.
— Nie — odparłam ostro. — Nie zasłużyłeś na to. Nigdy nie życzyłam ci źle. Nigdy.
Wydawał się lekko zaskoczony.
— Spokojnie, dziecinko. Nie podejrzewałem cię o to.
— To dobrze — powiedziałam, mrugając powiekami, by ukryć kilka głupich łez. — Bo miałeś
rację. Kocham cię i nie chcę cię już nigdy stracić.
— Hej — powiedział. — Skąd takie teksty? — Ale po chwili złagodniał. — Też cię kocham,
siostrzyczko. A w przyszłym tygodniu razem obejrzymy mecz Jastrzębi. Obiecuję.
Powieki znowu zaczęły mu opadać. Resztę drogi do Pleasance przespał. Trzymałam go za rękę,
tak przepełniona radością, że szczęście aż kłuło mnie w piersi. Will posłała mi uśmiech zaprawiony
szczyptą zazdrości. Nie zawiści, która mówi: „nie chcę, żebyś to miała”. Ta zazdrość mówiła raczej:
„szkoda, że też tego nie mam".
— Masz nas — szepnęłam do Will, nie chcąc przeszkadzać Hay Lin i Irmie, które pracowicie
wprawiały w ruch naszą łódź, ani Cornelii, cierpiącej na chorobą morską. — Masz W.I.T.C.H.
— Tak — odparła. — Mam, prawda?
*
Peter i ja pojechaliśmy na mecz jastrzębi. Pociągiem. Seb Caine zagrał słabo i nasi przegrali. No,
trudno. Nie można mieć wszystkiego.
A mama oczywiście mnie objechała.
— Nie wiem, jak ty to robisz — powiedziała. — To już druga para w tym roku. Okulary są
drogie, wiesz? Na pewno nie pamiętasz, gdzie je zostawiłaś?
— Na pewno — odparłam.
Nie, żebym miała w zwyczaju okłamywanie swojej matki. Istnieją jednak rzeczy, których nie
sposób wytłumaczyć!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz