wtorek, 31 grudnia 2013

Rozdział 4:Czerń skrzydeł

Z mrocznej nocy nagle weszłyśmy do świata pełnego słonecznego blasku, który nas oślepił.
Przez chwiłę stałam, mrugając szybko oczami. Do moich uszu dobiegły delikatne dźwięki
wietrznych dzwonków i poczułam zapach żywicy i gorących kamieni.
Rozległ się zdumiony okrzyk i postać siedząca przede mną zerwała się z ziemi. Zamrugałam
jeszcze kilka razy i wreszcie wyraźnie zobaczyłam Chinkę mniej więcej w moim wieku, ubraną w
niebieską koszulkę z bawełny i spodnie z nogawkami do łydek. Proste, czarne włosy miała spięte w
ładne kucyki tuż za uszami, u jej stóp leżała dziwna zbieranina różnych rzeczy: mała trzcinowa
mata ozdobiona niezdarnym rysunkiem, a na niej kilka ziaren ryżu, parę białych kwiatów, a także
miseczka z wodą.
— Czcigodna Lin? To naprawdę ty? — Dziewczynka otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. —
A to są pewnie twoje demony...
Demony? Nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Zwłaszcza Cornelia bardziej przypominała
księżniczkę niż jakiegoś piekielnego stwora.
— Nazywam się Hay Lin — powiedziałam — a to są moje przyjaciółki.
Dziewczynka pokłoniła mi się nisko, po czym skłoniła się - już nie tak nisko - moim
przyjaciółkom.
— Witaj, wielce czcigodna Lin. I wy, jej przyjaciółki — demony.
Dziewczyny były chyba lekko zaskoczone, lrma nie mogła powstrzymać uśmiechu. Za to
Cornelia mruczała coś pod nosem. Nie rozróżniałam słów, ale jej zmarszczone brwi były aż nadto
wymowne.
— To nie demony — wyjaśniłam pośpiesznie — tylko zwykłe dziewczyny. Takie jak ty i ja —
powiedziałam. No, może trochę przesadziłam z tą zwykłością. Ale nie muszę przecież od razu
opowiadać o naszych mocach.
Nie wyglądała na przekonaną. Jej spojrzenie zatrzymało się na brązowej skórze Taranee, a potem
na jasnych włosach Cornelii. Wyciągnęła rękę, by dotknąć Will, a potem szybko ją cofnęła, jakby
spodziewała się jakiejś straszliwej kary za swoją śmiałość.
— Nie takie jak ty i ja — mruknęła.
Miałam nadzieję, że ma to oznaczać: „Nie są Chinkami”. ale miałam paskudne przeczucie, że tak
naprawdę chce powiedzieć: „One nie są ludźmi".
— Kim jesteś? — spytałam. — I co to za miejsce?
— Nazywam się Hua — odparła, znowu się kłaniając. — Ale ludzie na ogół nazywają mnie
Płatkiem. A znajdujemy się oczywiście na górze. Na Górze Białego Wiatru. A w dole jest Dolina
Powolnej Wierzbowej Rzeki. Nie poznajesz jej, czcigodna Lin?
Spojrzałam w kierunku, który wskazywała jej ręka.
— Nie, nie poznaję — odparłam wolno. — A powinnam? Jeszcze nigdy tu nie byłam.
Jej policzki przybrały kolor dojrzałych wiśni. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
— O, nie — jęknęła. — Zrobiłam to źle. Wszystko zrobiłam źle! — Odwróciła się na pięcie i
popędziła w dół stromą górską ścieżką, jakby goniły ją demony. — Dostanie mi się od niej! Na
pewno mi się za to dostanie!
— Poczekaj! — zawołałam. — Hua... Płatku... poczekaj chwilę!
Ale dziewczyna w ciągu paru sekund zniknęła mi z oczu, kryjąc się między głazami i
modrzewiami. Nawet nie próbowałyśmy jej pomóc.
Cornelia patrzyła za nią długo z dziwną satysfakcją.
— No, nie chcę mówić, że to przewidziałam... — powiedziała. — Ale naprawdę was
ostrzegałam. Ech, tg wasza chęć pomagania wszystkim dookoła. Nie można zabierać do domu
każdego płaczącego dzieciaka, by nakarmić go ciastkami i napoić gorącym mlekiem. To była
pomyłka i strata czasu. A jeszcze to dziewczynisko nazywało nas demonami... No, kto to słyszał! —
parsknęła. — Myślę, że możemy wracać do domu, zanim ktoś zacznie się o nas martwić.
— Nie — odparłam z uporem w głosie. — Nazwała mnie Lin. Powinnyśmy tu być. Na pewno
mamy tu coś do zrobienia. Nie wierzę, że Wyrocznia wysłała nas do tego świata bez powodu.
Cornelia westchnęła tylko.
— Z ciężkim sercem muszę ci przyznać rację. Chyby rzeczywiście coś w tym jest.
Will podniosła leżącą na ziemi miseczkę. Była niebiesko-biała, ozdobiona rysunkiem wierzb
chylącymi się przed wiatrem.
— Jak myślicie, do czego jej to wszystko służyło?— spytała. — Woda, ryż, kwiaty...
— Może to miał być rodzaj powitania — powiedzie Taranee. — A może odprawiała tu jakiś
tajemniczy rytuał.
Nie wiem, czy za pomocą tych przedmiotów dziewczyna mogłaby skontaktować się z
jakimkolwiek bóstwem. Wszystko wyglądało bardzo marnie. Miseczka była obtłuczona, a na macie
leżało zaledwie kilka nędznych ziaren ryżu. Nawet ptak by się nimi nie najadł.
— Nie sprawia to zbyt... profesjonalnego wrażenia — stwierdziła Irma.
— Sprowadziła nas tutaj — zaoponowałam.
— A potem uciekła, jakby ktoś ją ścigał. Może przestraszyła się demona-Cornelii —
zażartowała Irma.
— Twoje dowcipy nikogo już nie śmieszą, gdybyś nie zauważyła. — Cornelia najwyraźniej
miała dość.
— A ja myślę, że dziewczyna nie spodziewała się nas pięciu. Może o to jej chodziło, kiedy
mówiła, że wszystko zrobiła źle — odezwałam się cicho.
Will zamyśliła się.
— A potem powiedziała: „Dostanie mi się od niej”, jak myślicie, co to za „ona”?
— Nie mam pojęcia — odparłam. — Ale chyba powinnyśmy się dowiedzieć, dokąd Płatek
pobiegła.
— W tamtą stronę — stwierdziła Irma, wskazując ścieżkę. — Zasuwała, aż się kurzyło.
*
Zostawiłyśmy miseczkę, ryż i pozostałe rzeczy tam, gdzie je znalazłyśmy. Po lustrzanym
przejściu nie pozostał żaden ślad. Zastanawiałam się, czy zdołałybyśmy wrócić, gdybyśmy
spróbowały.
Szłyśmy ścieżką w dół zbocza. Promienie słońca przeświecały między skałami, wokół nas
głośno grały cykady. Dostrzegłam kilka z nich wśród zakurzonych igieł świerków rosnących po obu
stronach ścieżki - duże owady z płaskimi, żółtawymi skrzydłami.
Will pacnęła się w szyję.
— Au! — krzyknęła. — Strasznie żarłoczne to tutejsze robactwo.
— I jest go mnóstwo — dodała Irma.
Miała rację. Nawet w południowym upale dookoła nas latały muchy, gzy i komary. Wszędzie
rozlegało się bzyczenie. Nagle zdałam sobie sprawę, że nie słychać za to świergotu ptaków.
— Tu nie ma ptaków — powiedziałam. — Widziałyście jakiegoś? Albo słyszałyście?
— Ani jednego — odparła Will, wzrokiem lustrując: puste niebo. — Czy tylko mnie się
wydaje, że to nie wróży niczego dobrego?
*
Zejście z góry zajęło nam mnóstwo czasu. Ale w końcu znalazłyśmy się w dolinie, którą Hua
nazwała Doliną Powolnej Wierzbowej Rzeki. Nurt rzeki, którą ujrzałyśmy, był rzeczywiście wolny,
a jej brzegi porastały wierzby. Na drugą stronę prowadził mostek, a za nim w oddali widać było
niewielkie miasteczko. Po chwili szłyśmy jego ulicami, rozglądając się uważnie.
— Domy wydają się trochę zaniedbane — zauważyła Irma. — Odrobina farby tu i tam
mogłaby zdziałać cuda.
— Wyglądają też na opuszczone — powiedziała Taranee z niepokojem w głosie.
Rzeczywiście tak było. Pewne znaki świadczyły o minionej świetności miasteczka. Ale teraz w
pielęgnowanych niegdyś ogrodach rosły chwasty, a wiele domów miało pozamykane drzwi i
okiennice. W tak gorący dzień na dużych, ocienionych werandach powinno przesiadywać mnóstwo
ludzi, którzy by pracowali, rozmawiali albo odpoczywali. Ale nie widziałyśmy nikogo. Dziwnie się
czułyśmy, jakbyśmy weszły do cudzego domu, w którym nikogo nie ma.
— Halo! — zawołała głośno Will. — Jest tam kto?
Ku mojemu zaskoczeniu ktoś jej odpowiedział.
— Tutaj jestem. No, właściwie ja i stara Mija, ale ona nie może już ruszyć się z łóżka.
I nagle ją zobaczyłyśmy. Była to stara kobieta, siedząca po Grecku w drzwiach dużego domu. Jej
ręce poruszały się szybko, obracając ręczne wrzeciono. Gdy podesztyśmy bliżej, zwróciła twarz w
naszą stronę. Chociaż nie do końca. Patrzyła jakby trochę na lewo od nas. I wtedy zrozumiałam.
Była niewidoma...
— Gdzie się wszyscy podziali? — spytała cicho Taranee. — Dlaczego siedzi tu pani całkiem
sama?
Staruszka zacisnęła usta.
— Musicie pochodzić z daleka — stwierdziła. — Inaczej byście wiedziały. Od dawna nikt nas
nie odwiedzał. Przybyłyście, by zobaczyć się z cesarzową? To znaczy oczywiście z Jej Niebiańską
Wysokością Piękną Song Ho.
— Obawiam się, że nie znamy Jej Wysokości — powiedziała ostrożnie Will.
— Cóż, powiadają, że niewiedza to rozkosz — powiedziała staruszka. — Tutaj, w
Wierzbowym Mieście, znamy Jej Wysokość bardzo dobrze. Właśnie dlatego nikogo nie ma.
Wszyscy poszli służyć cesarzowej.
— Wszyscy? — spytała Irma zdumionym głosem.
Kobieta skinęła głową.
— Mężczyźni, kobiety, dzieci... Każdy służy jej swój sposób. Oprócz nas, tych, które
rzeczywiście bezużyteczne. Przepraszam, że nie proponuję wam gościny, ale jestem niewidoma. A
chyba minie jeszcze sporo czasu, zanim wróci moja wnuczka Płatek.
— Płatek? Płatek to pani wnuczka?
Pierwszy raz się odezwałam. Na dźwięk mojego głosu staruszka wyprostowała się gwałtownie i
obróciła głowę, jakby szukając mojej twarzy.
— Lin? Czcigodna Lin, czy to ty? — Upuściła wrzeciono i niezgrabnie wyciągnęła rękę. —
Wróciłaś! Ale dlaczego nie było cię tak długo?
Musiałam się uszczypnąć. Jeszcze jedna osoba, która mnie zna, podczas gdy ja nigdy tu nie
byłam. Co się dzieje? Czy ze mną jest coś nie tak? Nagle zrozumiałam. Delikatnie złapałam
wyciągniętą dłoń.
— Chyba myli mnie pani z moją babcią, Yan Lin. Ja nazywam się Hay Lin. Niestety, nigdy
dotąd nie byłam w tym miejscu.
Stare ramiona opadły na chwilę, jakby ta wieść okazała się dla kobiety prawdziwym ciosem.
— W takim razie bądź pozdrowiona w imieniu swojej babki — powiedziała, mocno ściskając
moją dłoń. — Wejdź do mojego domu. Zdaje się, że mamy wiele spraw do omówienia.
*
— Zasuńcie parawany — poprosiła cicho babcia Płatka — I może któraś z was będzie tak miła i
zrobi nam gorącej herbaty?
Taranee i Cornelia zasunęły delikatne parawany z papieru ryżowego, zasłaniając widok na mały
zadbany ogródek. Zaparzyłam dla wszystkich zielonej herbaty i położyłam na stole kilka twardych
herbatników. Półki w spiżarni były tak puste, że miałam wyrzuty sumienia, przełykając każdy kęs
ciastka. Ale z naszych rodzinnych tradycji wiedziałam, że dla Chińczyków poczęstunek to sprawa
honoru.
— Mówcie mi Mama Liu — powiedziała staruszka. Wszyscy mnie tak nazywają. I proszę,
przedstawcie mi się. Chciałabym wiedzieć, kogo goszczę w moich skromnych progach.
Zrobiłyśmy, o co prosiła, a ona uroczystym tonem powitała każdą z nas. Jej kimono wyblakłe
wprawdzie po niezliczonych praniach, było jednak czyste i schludne. Siwe włosy miała zgrabnie
upięte w niewielki kok. podtrzymywany przez dwie długie, bambusowe szpilki. Mama Liu była
pełną godności kobietą. Chciałabym tak kiedyś wyglądać...
— Czcigodna Hay Lin, kiedy twoja babka pierwszy raz do nas przybyła, bardzo
potrzebowaliśmy pomocy. W naszej dolinie zjawiła się okrutna demonica nazywająca siebie
cesarzową. Domagała się od nas pracy fizycznej i podziwu. Chciała, byśmy byli jej niewolnikami.
Twoja babcia nie chciała się na to zgodzić. Doszło do walki. Ale czcigodna Lin dysponowała silną
magią i mądrze jej używała, więc w końcu demonica została wygnana z Doliny Powolnej
Wierzbowej Rzeki. Nadeszły dla nas piękne czasy...
Nagle przed domem rozległo się bzyczenie wielu par skrzydeł.
— Co to za dźwięk? — spytała cicho Taranee.
— Parawany są zamknięte? — spytała Mama Liu.
— Tak. Zamknięte.
Mama Liu ciężko westchnęła i przyłożyła sobie szczupłą dłoń do czoła. Widziałam, że ręka
lekko jej drży. Czyżby bała się jakichś much?
— To były dobre czasy — ciągnęła staruszka. — Mieszkańców doliny rozpierała duma i
radość. Ale twoja babka nas opuściła. Obiecała, że wróci, jeśli zajdzie taka potrzeba. ale nigdy
więcej tu się nie pojawiła. Zamiast niejj znów zjawiła się okrutna cesarzowa.
Bzyczenie dochodzące z podwórka stało się głośniejsze i dołączył do niego intrygujący, ostry
stukot.
— Co to takiego? — spytała Taranee z niepokojem.
— Owady — powiedziałam. — Uderzają o parawany. Ale zwykle robią to w nocy, kiedy masz
włączone światło. Ciekawe dlaczego tak usilnie starają się tutaj dostać?
I nie było to po prostu kilka ciem. Niezliczone, maleńkie czarne ciała rzucały się na delikatny
ryżowy papier. Bardzo mnie dziwił ten owadzi atak. Na twarzy! staruszki pojawił się strach. Była
przerażona.
— Powiedziałam „okrutna cesarzowa"? — głośno zawołała Mama Liu. — Przejęzyczyłam się.
Pokornie proszę o wybaczenie. Chciałam oczywiście powiedzieć: Jej Niebiańska Wysokość Piękna
Song Ho. Błogosławione niech będzie jej imię!
Ale stukanie nie ustało. Nagle z suchym trzaskiem papierowy parawan rozdarł się pośrodku i do
pomieszczenia wdarł się czarny rój dużych komarów, nieomylnie zmierzając w stronę Mamy Liu. Z
bezgłośnym szlochem staruszka przykucnęła na podłodze. Rękami zasłoniła głowę, starając się
chronić twarz. Nie mogłam na to patrzyć. Zerwałam się na równe nogi. :
— Dziewczyny! — krzyknęłam. — Pozbądźmy się tego robactwa!
Przywołałam wiatr i spróbowałam odegnać komary od Mamy Liu. Irma też podniosła ręce.
Znikąd zaczęły padać krople deszczu, mocząc dręczące staruszkę owady. Ale kiedy w końcu rój
rozproszył się i zniknął, czułam, że to nie my pokonałyśmy komary, tylko ktoś przywołał je z
powrotem.
— Jak się pani czuje? — spytałam kobietę, która wciąż skulona siedziała na podłodze. —
Mamo Liu, nic się pani nie stało?
Powoli uniosła głowę. Jej twarz była opuchnięta od licznych ukąszeń, ale najgorszy był strach,
ogromny, który pokonał godność, wcześniej przychodzącą jej z taką łatwością. Była zupełnie inną
kobietą.
— Naprawdę już ich nie ma? — spytała cichym głosem.
— Tak.
— Proszę... proszę, mogłybyście naprawić parawan?
— Dobrze — powiedziała twardo Will— Proszę tylko chwilkę poczekać. Postaram się, żeby
każdy owad, który spróbuje się tu dostać, gorzko tego pożałował.
W dłoni trzymała Serce Kondrakaru. Perłowe światło o błękitnych krawędziach zaczęło rosnąć
wewnątrz ramy parawanu, zastępując porwane szczątki papierowej ścianki. Wkrótce po dziurze nie
było śladu.
— Już — oznajmiła Will z zadowoleniem. — Żaden robal się nie przeciśnie, gwarantuję. Ale
radzę go nie dotykać, bo panią też mógłby porazić prąd.
— Zabezpiecz w ten sam sposób drzwi — podsunęłam. — żebyśmy mogły przynajmniej
porozmawiać w spokoju.
Will poszła za moją radą.
— Wszystko już gotowe — powiedziała po chwili.
Jak już mówiłam, żywiołem Will jest energia, a elektryczność, to po prostu jej hobby. Nie
chciałabym znaleźć się na miejscu owada próbującego sforsować jej pola siłowe. Nie mam
pewności, ile z tego zrozumiała Mama Liu. Jednak usłyszała nutę całkowitej pewności w głosie
Will i wiedziałam, że postanowiła jej zaufać. Bo czy miała inne wyjście? Ramiona staruszki opadły,
a z piersi dobyło się westchnienie ulgi.
— Powinnam się wstydzić — powiedziała wciąż drżącym głosem. — Pewnie uważacie mnie
za strasznego tchórza.
— Wcale nie. Ten rój był rzeczywiście przerażający.
Mama Liu zaśmiała się gorzko.
— Kiedyś myślałam, że ona niewiele może zrobić takiej staruszce jak ja. Myliłam się. —
Palcem potarła jeden z opuchniętych śladów po ukąszeniach. — Widzicie, to jej słudzy. Wszystkie
owady. To one sprawiają, że spełniamy jej zachcianki. Obrazisz Jej Wysokość? Jej latające oczy i
uszy usłyszą i ukarzą cię. Próbujesz się buntować? Nie zmrużysz już oka. dopóki nie nasyci się
swoją zemstą. Chyba nie ma sposobu, by przed nimi uciec. Nie ma miejsca, gdzie się można
schronić przed robactwem. Docierają wszędzie. Ludzie zapadali na różne choroby i byli
doprowadzani niemal do szaleństwa. Po jakimś czasie byli gotowi na wszystko, byle tylko ją
zadowolić. A kiedy przybyła tu pierwszy raz... — jej starczy głos zadrżał. — Kiedy próbowałam
stawić jej czoło, uznając, że ktoś musi to zrobić, odebrała mi wzrok. Rzuciła na mnie klątwę, więc
wszystko, co teraz widzę, to Rój. Czarne skrzydła. Nic oprócz czerni skrzydeł. — Opuszkami
palców dotknęła swoich zamkniętych powiek nabrzmiałych od ukąszeń komarów. — Teraz nie
mogę już patrzeć na twarz mojego kochanego Płatka, i nic dobrego z tego nie wynikło.
Ta opowieść poruszyła mnie do głębi. Widziałam, że dziewczyny też bardzo przejęły się losem
staruszki.
— Proszę się nie martwić. Na pewno coś razem wymyślimy — powiedziała Will.
— Musi być coś, co przeszkodzi tej wiedźmie panoszyć się tutaj — dodała Irma. — Żałuję
tylko, że nie zabrałam żadnego środka na robactwo.
— Chyba na nic by ci się nie zdał — powiedziałam powątpiewaniem. Czułam, że tylko magia
używana w mądry sposób może tu coś zdziałać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz