niedziela, 22 grudnia 2013

Rozdział 8:Hydropłomień


Wróciliśmy do magazynu, by poczekać. Nie mogłam przestać myśleć o kolczastych ani o
pogrążonym we śnie Peterze. Dwa razy Reb podnosił klapę i dwa razy szybko zamykał ją z
powrotem.
— Za dużo kolczastych — oznajmiła.
W końcu w Komnacie zapadła cisza. Nad głowami nie słyszałyśmy już kroków ani szmeru
ciągniętych po podłodze gadzich ogonów.
— Teraz — powiedziałam, wykończona oczekiwaniem. — Zróbmy to teraz.
Reb wciąż się wahał.
— Dziewczyno. Proszę. Zrobisz Prawdziwy Płomień? Tylko troszeczkę. Tylko mi pokaż, żeby
było łatwiej o odwagę.
Rzeczywiście wydawał się bardzo przestraszony. Na jego twarzy nie było już niemal ani skrawka
zieleni.
Podniosłam z podłogi kawałek postrzępionej liny, a następnie go podpaliłam. W półmroku
wyciągnęłam przed siebie w zaciśniętej dłoni kawałek jasnego blasku. Reb westchnął z zachwytu i
wyciągnął rękę. Powstrzymałam go.
— Nie. Oparzysz się.
Zrozumiałam, że oni nie znali ognia. Czyżby królowa zakazała jego używania?
Reb wydawał się zdziwiony i rozczarowany.
— Dziewczyna się nie oparzyła — powiedział.
— Jestem czarodziejką ognia. Wierz mi, zabolałoby cię, gdybyś go dotknął.
Przez dłuższy czas patrzył na płomień.
— Reb myślał, że to parzy tylko kolczastych — wyjaśnił w końcu.
— Nie. Innych też.
— Królowe?
— Możliwe. Pewnie tak.
Uśmiechnął się szeroko.
— Prawdziwy Płomień, wszystko się pali — zaśpiewał cicho. — Kolczaści z miasta pouciekali.
Ostatnie sploty liny zmieniły się w czarne nitki, a następnie w popiół. Ogień zgasł.
— Możemy już iść? — spytałam.
— Tak. Reb jest teraz odważny, o tak.
Wydawał mi się taki niewysoki, głowę miał na poziomie mojej klatki piersiowej. Maleńki
bohater. Ciemny siniak na piersi brzydko się odcinał od bladej skóry, ale drobne ramiona miały w
sobie coś buntowniczego, a w złotych oczach lśniły jasne rozbłyski, jakby wciąż odbijał się w nich
ogień.
*
Sala wystawowa była pusta. Oświetlały ją kule hydropłomienia, teraz jednak nieco przygaszone.
Ryby w akwarium pływały wolniej, a Peter ciągle spał.
— Może po prostu rozbijemy szkło? — szepnęłam.
— Narobiłybyśmy hałasu — odparła cicho Will. — Chyba musimy wejść do środka od góry.
Nie bardzo wiedziałam, jak to zrobić. Nie było żadnych dźwigarów czy żyrandoli, na które
można by się wspiąć. Biała rura, dostarczająca Peterowi powietrze, wychodziła wprost z otworu w
suficie, a zresztą i tak nie mieliśmy liny. Nagle spłynęło na mnie natchnienie.
— Irma — powiedziałam — Poproś wodę w akwarium, żeby podniosła Petera.
— Dobra, geniuszu. Braciszek jedzie na górę.
Podniosła ręce. Woda natychmiast zaczęła falować i wrzeć wokół szklanego walca, unosząc go
powoli w górę zbiornika. Tam się jednak nie zatrzymała. Wezbrana, prześlizgnęła się nad
krawędzią, po czym z pluskiem opuściła walec na podłogę obok nas. Głuchy dźwięk poniósł się
echem po komnacie, ale szkło nie pękło. A Peter się nie przebudził.
Czekałam w napięciu, gotowa stawić czoło kolczastym, których ściągnie tu hałas. Ale żaden się
nie pojawił. Całe szczęście!
Will ze wszystkich stron oglądała walec.
— Nie wydaje się zbyt... kruchy — oceniła. — Nie ma żadnego wieka, zawiasów ani nic. jak
go otworzymy?
— Ogniem — odparłam. — Stopię szkło.
— I nie oparzysz Petera?
Skinęłam głową.
— Dam radę.
W moim głosie było więcej pewności, niż rzeczywiście czułam. Niewiele jest w normalnym
świecie rzeczy gorętszych od roztopionego szkła, ale nie widziałam innego sposobu, by wydostać
Petera. Przyłożyłam dłonie do szklanej trumny - przy jego stopach, które wydawały mi się mniej
wrażliwe niż twarz - i skoncentrowałam się.
Szkło na chwilę stało się matowe, po czym zaczęło się jarzyć i pojawiły się w nim bąbelki. Ale
nie stopniało, tak jak powinno. Eksplodowało. We wszystkie strony poleciały ostre odłamki.
Zaparło mi dech w piersiach. Do moich nozdrzy i ust wdarł się potworny odór, ciężki i ohydny.
Zwymiotowałam, ale nic to nie pomogło. Zakręciło mi się w głowie. Dlaczego klęczę? Nie miałam
czasu, żeby usiąść. Peter. Czy nic mu się nie stało? Potrzebuję... Potrzebuję Potrzebujesz Hay
Lin, żeby oczyściła powietrze z gazu" — odezwał się spokojny, cichy głosik w moim umyśle. Ale
Hay Lin nie było z nami. Jakieś wycie rozdzierało mi bębenki i wtem coś spadło na nas z góry —
sieć z włókien hydropiomienia, zaciskających się i tak zimnych, że aż parzyły.
Nagle w pomieszczeniu zaroiło się od kolczastych. Pojawił się też ktoś jeszcze. Królowa.
To mogła być tylko ona. Miała srebrzystobiałe, sięgające do pasa włosy. Jej głowę zdobił diadem
wysadzany zielonymi klejnotami. Suknia w całości utkana była z hydropłomienia i lśniła zielonym
blaskiem. Jakim cudem znosiła ten dotyk? Włókna, które stykały się z moim ramieniem i szyją,
piekły niczym suchy lód, a jednak na niej nie robiło to najwyraźniej wrażenia, podobnie jak gaz,
który bardzo powoli ulatniał się z pomieszczenia.
— No, proszę — powiedziała wyraźnie zadowolona, a ja od razu rozpoznałam ten zimy głos.
— Rybka połknęła haczyk. Jakże się cieszę. Chcesz ze mną walczyć, mała czarodziejko? Spróbuj,
proszę. Od wieków się tak dobrze nie bawiłam.
Spróbowałam. Z wysiłkiem uniosłam dłoń. Ogniu, poprosiłam. Płoń. Spal tę sieć i zmaż z jej
twarzy ten zadowolony uśmiech! Koniec jednego z włókien zatlił się słabo, a potem zgasł. Królowa
wybuchła śmiechem.
— Widzicie? — zwróciła się do zgromadzonych wokół nas kolczastych. — Oto wszystkie
możliwości tak zwanego Prawdziwego Płomienia. To żadne zagrożenie.
Jeden z kolczastych, zdecydowanie największy, jakiego widziałam, zmierzył nas wzrokiem.
— Zabić? — spytał.
— Nie, Hallud, na razie nie. Może nawet nigdy... To zależy od ich uporu. Widzisz, mam dla
nich pewne zadanie. Wiesz, Hallud, jak długo na to czekałam?
Na jej twarzy pojawił się ciepły, jasny uśmiech. Przez chwilę wyglądała jak młoda dziewczyna,
idąca na swoje pierwsze duże przyjęcie. Ale potem zobaczyłam jej oczy. Stare, zimne oczy. Te same
od wieków. To była Czarodziejka we własnej osobie.
— Moja droga, mała czarodziejko ognia — zamruczała. — Jak miło, że mnie odwiedziłaś.
Nie mogłam tego znieść. Gdybym była smokiem, mogłabym zionąć na nią ogniem. Zamiast tego
zamknęłam oczy i usiłowałam sprawić, by zapaliły się jej włosy Niech tak się stanie!
Ciach. Uderzenie w policzek piekąco zimnym sznurem hydropłomienia było karą za próbę
ataku. Potem na mojej klatce piersiowej oparła się stopa kolczastego, wystarczająco ciężka, by
pozbawić mnie tchu.
— Sssszanuj — zasyczał stwór o imieniu Hallud. — Sssszanuj jej wysssokość Hydrokrólową!
Zamierzył się kolczastą pięścią, ale władczyni go powstrzymała.
— Wystarczy, Hallud. Będzie mi jeszcze potrzebna.
Popatrzyłam na jej włosy. Były ledwie przypalone.
Co się ze mną działo? Przecież na tej jej siwej czuprynie powinien już buzować piękny płomień.
Czy to sprawa gazu? Nie mogłam zebrać myśli, nie mogłam się skupić. Irma i Will wydawały się
równie oszołomione, a Peter wciąż leżał bezwładnie na podłodze, nieprzytomny, wśród odłamków
szkła z rozbitego walca. Hy— dropłomień wżerał mi się w skórę niczym kwas. Miałam ochotę
szarpać się z bólu, ale to pogorszyłoby tylko sprawę, bo sieć by się zacieśniła.
— Zabrać ich do Komory — nakazała królowa. — Pora zaczynać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz