W górze rozległ się grzmot pioruna. Powietrze wokół było zupełnie nieruchome.
-Myślisz, że będzie padać?
Danny pokręcił głową.
-Nie - odparł z pewnością w głosie. - Nie będzie deszczu.
Posłał mi promienny uśmiech. Wystukiwał rytm nogą, jakby z trudem mógł ustać w miejscu.
-Chodź - powiedział. - Tu jest mnóstwo fajnych rzeczy!
„Tu”, czyli w Carnival Bay, nadbrzeżnym wesołym miasteczku. Oświetlona krzywizna
diabelskiego młyna lśniła na tle ciemniejącej, szarej płaszczyzny nieba, a zapach gorącej prażonej
kukurydzy dosłownie obezwładniał.
-Wygląda nieźle - stwierdził Danny, wskazując różową watę cukrową w mijanej budce. -
Chcesz?
Pokręciłam głową.
-Cukier i powietrze - stwierdziłam. - Trudno to nazwać prawdziwym jedzeniem. Ale możemy
sobie kupić po hamburgerze, jeśli jesteś głodny.
-Nie. Nie teraz. Ale spójrz! Chodźmy tam!
Elektryczne samochodziki. W sumie, czemu nie?
Kiedyś je uwielbiałam. Z Dannym może być fajnie.
-Masz - powiedział, podając mi zielony banknot. - Zapłać.
-Danny, to cała stówa!
Uśmiechnął się.
-Powinno chyba wystarczyć, nie? Trzymaj pieniądze. Powiesz mi, kiedy się skończą.
Z niepokojem patrzyłam na banknot. Wydawało mi się. że to za duża kwota, by Danny wydawał
ją z taką łatwością. A może to wszystko, co miał na przyszły tydzień? Powiedział wcześniej, że
rodzice przysyłają mu pieniądze. Ale zachowywał się tak, jakby prawie nie znał ich wartości. Słowo
daję, chwilami można by pomyśleć, że przyjechał z innego kraju.
Co do jednego się nie myliłam. Jazda elektrycznym samochodzikiem w jego towarzystwie była
prawdziwą frajdą. Śmigaliśmy z jednego końca toru na drugi, roztrącając innych po drodze. Danny
w ogóle nie miał instynktu samozachowawczego. W pół minuty sprawił, że sześciu innych
kierowców chciało go dogonić i stłuc na kwaśne jabłko! Tyle że z jakiegoś powodu im to nie
wychodziło. Nasz samochodzik był po prostu znacznie szybszy, a Danny kręcił kierownicą z
wprawą i lekkością, mknąc to w jedną, to w drugą stronę. Bezczelnie obijał bok jednego
samochodziku, by za chwilę wpakować się w tył następnego. Iskry ze sterczącej nad nami anteny
sypały się jak sztuczne ognie, a Danny zanosił się śmiechem niczym pięciolatek. Ja też nie mogłam
powstrzymać się od śmiechu, a w pewnym momencie nawet pozostali kierowcy zaczęli się
uśmiechać i chichotać. To było zaraźliwe. Danny okazał się tak bezwzględnie dobry w tym, co robił
i tak świetnie się bawił, że jego radość udzielała się innym. Pokonywaliśmy kolejne okrążenia.
Wydaje mi się, że facet z obsługi pozwolił nam jeździć znacznie dłużej, niż powinniśmy.
Kiedy jazda wreszcie się skończyła, trzej chłopcy z innych samochodzików przybili z Dannym
piątki i poklepali go po ramieniu. Danny uśmiechnął się. Jego oczy skrzyły się wesołością.
Patrzyłam na niego i myślałam, że jeszcze nie spotkałam nikogo, komu życie sprawiałoby tyle
radości.
Kupiłam sobie puszkę coli.
-Masz na coś ochotę? - spytałam.
Pokręcił głową.
-Nie chce mi się pić. - Po chwili głowę miał już zaprzątniętą czym innym. - Chodźmy tam! -
powiedział, pokazując na zamek duchów.
Zapłaciłam jego pieniędzmi i wsiedliśmy do jednego z wagoników. Z powodu spodziewanej
burzy w miasteczku nie było tłumów i mieliśmy cały pociąg dla siebie. Z demonicznym gwizdem
ruszył z miejsca i wjechał do prowadzącego w dół ciemnego tunelu, który miał wyglądać jak
opuszczona kopalnia. Od tego zjeżdżania w całkowitym mroku poczułam łaskotanie w brzuchu i
kurczowo chwyciłam drążek. Danny się śmiał - był to miły dźwięk, miękki i dodający otuchy
niczym ciepły pled. Pociąg wspinał się teraz stromo pod górę, pod górę, pod górę... Z cichym
skrzypieniem wypadł na nas szkielet z kilofem, po czym zniknął za załomem. Jechaliśmy dalej.
Owiewał mnie pęd pachnącego smarem powietrza, który targał mi włosy. Nagle na dole rozległ się
plusk wody. Ostry zakręt. Potem pajęczyny. Zaskoczona, nerwowo pogładziłam się po twarzy. Na
chwilę rozbłysło niesamowite, zielone światło, wyłaniając z mroku setki pajęczyn i pająki wielkości
małych psów.
-Fajne - mruknęłam i pomyślałam, że Taranee ma szczęście, nie będąc na moim miejscu, ja nie
bałam się pająków... aż tak bardzo.
Wtedy dostrzegliśmy oślepiający błysk. Wokół nas sypnęło iskrami. Powietrze przesyciły
ładunki elektryczne. Potem, równie nagle, wagonik stanął, a wszystkie światła zgasły.
„O, nie” - pomyślałam. Tylko nie to. A może to część atrakcji? Nie. Czułam ten niespodziewany
skok energii i jej załamanie, czułam, jak energia uderza...
... w Danny’ego.
Na chwilę serce przestało mi bić.
-Danny?
Żadnej odpowiedzi.
-Danny, nic ci się nie stało?
Chciałam go złapać za rękę. Nie mogłam jej znaleźć. Gdzie on się podział? Czy on... czy on
nie... Ręce mi drżały. Tak silny prąd mógł zabić.
-Danny!
Gdzie się podział? Dlaczego nie odpowiadał?
W udawanej sztolni panowały egipskie ciemności. Nie widziałam dłoni, którą trzymałam tuż
przed twarzą. Potwornie bałam się o Danny’ego. Mogłam już zrobić tylko jedno.
Wyciągnęłam Serce.
W jego delikatnym blasku moim oczom ukazały się lśniące nitki pajęczyn. I puste miejsce obok
mnie. Jakiś dźwięk sprawił, że się odwróciłam. Za mną, z tyłu wagonika, stał Danny. balansując
niczym akrobata. Tym razem się nie uśmiechał.
-Przykro mi - powiedział i delikatnie przyłożył dłonie do obu stron mojej głowy.
„Przykro?” - pomyślałam. - „Ale...”.
I wtedy poczułam silną jak wybuch falę prądu, która pozbawiła mnie przytomności.
*
-Panienko? Dobrze się czujesz?
Było mi zimno. Wszystko mnie bolało. Co się stało?
-Możecie przynieść koc? Panienko, słyszysz mnie?
-Tak - szepnęłam i spróbowałam otworzyć oczy. Czym było to straszne, obezwładniające
uczucie?
Pochylał się nade mną jakiś nieznajomy w krzykliwym, czerwono-żółtym ubraniu z napisem:
„Obsługa Carnival Bay”.
Carnival Bay. Zamek duchów. Danny.
Zaczęłam się gorączkowo rozglądać. W końcu zrozumiałam, dlaczego tak okropnie się czuję.
Danny zniknął.
A razem z nim - Serce Kondrakaru.
-Myślisz, że będzie padać?
Danny pokręcił głową.
-Nie - odparł z pewnością w głosie. - Nie będzie deszczu.
Posłał mi promienny uśmiech. Wystukiwał rytm nogą, jakby z trudem mógł ustać w miejscu.
-Chodź - powiedział. - Tu jest mnóstwo fajnych rzeczy!
„Tu”, czyli w Carnival Bay, nadbrzeżnym wesołym miasteczku. Oświetlona krzywizna
diabelskiego młyna lśniła na tle ciemniejącej, szarej płaszczyzny nieba, a zapach gorącej prażonej
kukurydzy dosłownie obezwładniał.
-Wygląda nieźle - stwierdził Danny, wskazując różową watę cukrową w mijanej budce. -
Chcesz?
Pokręciłam głową.
-Cukier i powietrze - stwierdziłam. - Trudno to nazwać prawdziwym jedzeniem. Ale możemy
sobie kupić po hamburgerze, jeśli jesteś głodny.
-Nie. Nie teraz. Ale spójrz! Chodźmy tam!
Elektryczne samochodziki. W sumie, czemu nie?
Kiedyś je uwielbiałam. Z Dannym może być fajnie.
-Masz - powiedział, podając mi zielony banknot. - Zapłać.
-Danny, to cała stówa!
Uśmiechnął się.
-Powinno chyba wystarczyć, nie? Trzymaj pieniądze. Powiesz mi, kiedy się skończą.
Z niepokojem patrzyłam na banknot. Wydawało mi się. że to za duża kwota, by Danny wydawał
ją z taką łatwością. A może to wszystko, co miał na przyszły tydzień? Powiedział wcześniej, że
rodzice przysyłają mu pieniądze. Ale zachowywał się tak, jakby prawie nie znał ich wartości. Słowo
daję, chwilami można by pomyśleć, że przyjechał z innego kraju.
Co do jednego się nie myliłam. Jazda elektrycznym samochodzikiem w jego towarzystwie była
prawdziwą frajdą. Śmigaliśmy z jednego końca toru na drugi, roztrącając innych po drodze. Danny
w ogóle nie miał instynktu samozachowawczego. W pół minuty sprawił, że sześciu innych
kierowców chciało go dogonić i stłuc na kwaśne jabłko! Tyle że z jakiegoś powodu im to nie
wychodziło. Nasz samochodzik był po prostu znacznie szybszy, a Danny kręcił kierownicą z
wprawą i lekkością, mknąc to w jedną, to w drugą stronę. Bezczelnie obijał bok jednego
samochodziku, by za chwilę wpakować się w tył następnego. Iskry ze sterczącej nad nami anteny
sypały się jak sztuczne ognie, a Danny zanosił się śmiechem niczym pięciolatek. Ja też nie mogłam
powstrzymać się od śmiechu, a w pewnym momencie nawet pozostali kierowcy zaczęli się
uśmiechać i chichotać. To było zaraźliwe. Danny okazał się tak bezwzględnie dobry w tym, co robił
i tak świetnie się bawił, że jego radość udzielała się innym. Pokonywaliśmy kolejne okrążenia.
Wydaje mi się, że facet z obsługi pozwolił nam jeździć znacznie dłużej, niż powinniśmy.
Kiedy jazda wreszcie się skończyła, trzej chłopcy z innych samochodzików przybili z Dannym
piątki i poklepali go po ramieniu. Danny uśmiechnął się. Jego oczy skrzyły się wesołością.
Patrzyłam na niego i myślałam, że jeszcze nie spotkałam nikogo, komu życie sprawiałoby tyle
radości.
Kupiłam sobie puszkę coli.
-Masz na coś ochotę? - spytałam.
Pokręcił głową.
-Nie chce mi się pić. - Po chwili głowę miał już zaprzątniętą czym innym. - Chodźmy tam! -
powiedział, pokazując na zamek duchów.
Zapłaciłam jego pieniędzmi i wsiedliśmy do jednego z wagoników. Z powodu spodziewanej
burzy w miasteczku nie było tłumów i mieliśmy cały pociąg dla siebie. Z demonicznym gwizdem
ruszył z miejsca i wjechał do prowadzącego w dół ciemnego tunelu, który miał wyglądać jak
opuszczona kopalnia. Od tego zjeżdżania w całkowitym mroku poczułam łaskotanie w brzuchu i
kurczowo chwyciłam drążek. Danny się śmiał - był to miły dźwięk, miękki i dodający otuchy
niczym ciepły pled. Pociąg wspinał się teraz stromo pod górę, pod górę, pod górę... Z cichym
skrzypieniem wypadł na nas szkielet z kilofem, po czym zniknął za załomem. Jechaliśmy dalej.
Owiewał mnie pęd pachnącego smarem powietrza, który targał mi włosy. Nagle na dole rozległ się
plusk wody. Ostry zakręt. Potem pajęczyny. Zaskoczona, nerwowo pogładziłam się po twarzy. Na
chwilę rozbłysło niesamowite, zielone światło, wyłaniając z mroku setki pajęczyn i pająki wielkości
małych psów.
-Fajne - mruknęłam i pomyślałam, że Taranee ma szczęście, nie będąc na moim miejscu, ja nie
bałam się pająków... aż tak bardzo.
Wtedy dostrzegliśmy oślepiający błysk. Wokół nas sypnęło iskrami. Powietrze przesyciły
ładunki elektryczne. Potem, równie nagle, wagonik stanął, a wszystkie światła zgasły.
„O, nie” - pomyślałam. Tylko nie to. A może to część atrakcji? Nie. Czułam ten niespodziewany
skok energii i jej załamanie, czułam, jak energia uderza...
... w Danny’ego.
Na chwilę serce przestało mi bić.
-Danny?
Żadnej odpowiedzi.
-Danny, nic ci się nie stało?
Chciałam go złapać za rękę. Nie mogłam jej znaleźć. Gdzie on się podział? Czy on... czy on
nie... Ręce mi drżały. Tak silny prąd mógł zabić.
-Danny!
Gdzie się podział? Dlaczego nie odpowiadał?
W udawanej sztolni panowały egipskie ciemności. Nie widziałam dłoni, którą trzymałam tuż
przed twarzą. Potwornie bałam się o Danny’ego. Mogłam już zrobić tylko jedno.
Wyciągnęłam Serce.
W jego delikatnym blasku moim oczom ukazały się lśniące nitki pajęczyn. I puste miejsce obok
mnie. Jakiś dźwięk sprawił, że się odwróciłam. Za mną, z tyłu wagonika, stał Danny. balansując
niczym akrobata. Tym razem się nie uśmiechał.
-Przykro mi - powiedział i delikatnie przyłożył dłonie do obu stron mojej głowy.
„Przykro?” - pomyślałam. - „Ale...”.
I wtedy poczułam silną jak wybuch falę prądu, która pozbawiła mnie przytomności.
*
-Panienko? Dobrze się czujesz?
Było mi zimno. Wszystko mnie bolało. Co się stało?
-Możecie przynieść koc? Panienko, słyszysz mnie?
-Tak - szepnęłam i spróbowałam otworzyć oczy. Czym było to straszne, obezwładniające
uczucie?
Pochylał się nade mną jakiś nieznajomy w krzykliwym, czerwono-żółtym ubraniu z napisem:
„Obsługa Carnival Bay”.
Carnival Bay. Zamek duchów. Danny.
Zaczęłam się gorączkowo rozglądać. W końcu zrozumiałam, dlaczego tak okropnie się czuję.
Danny zniknął.
A razem z nim - Serce Kondrakaru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz