DROGA DO ZAZU. WNĘTRZE MIEJSCOWEGO AUTOBUSU
Irma stała wyprostowana, trzymając się z trudem ramienia Cornelii, która skorzystała z
ostatniego wolnego miejsca w zapchanym autobusie. Co jakiś czas wpadała nogą prosto do kosza z
indykami. Ptaszyska natychmiast podnosiły krzyk, a ich właścicielka wyrzucała z siebie potok słów
w nieznanym narzeczu, mierząc dziewczynę groźnym spojrzeniem.
-Przepraszam - wyszeptała po raz nie wiadomo który Irma, wyciągając ostrożnie stopę i
stawiając ją na drugiej, bo tuż obok rozpychał się tęgi mężczyzna w dużym kolorowym kapeluszu. -
Świetne warunki, nie ma co - prychnęła pogardliwie. - Nigdy nie zdecydowałabym się na ten
ekscytujący plener, gdybym wiedziała, że z klimatyzowanego autokaru będę musiała przesiąść się
w tę przedpotopową balię.
Po obu stronach piaszczystej drogi rozciągały się wzgórza porośnięte kępkami traw i krzewy o
różnokolorowych kwiatach. Co jakiś czas autobus zatrzymywał się, aby przepuścić stado białych
byków, przecinające wąską drogę wijącą się wśród łagodnych pagórków. Kierowca gasił silnik i ze
spokojem zapalał papierosa, wychodząc na zewnątrz, aby pogawędzić z przechodzącym pasterzem.
Nikt poza turystami nie zwracał na to uwagi. Dzieci pełzały po kolanach ciemnowłosych matek,
a mężczyźni nie przerywali gry w kości, wpatrzeni w kartonowe pudlo służące im za stolik.
-To mi się nawet podoba - powiedziała Will. - Nikt nigdzie tu się nie śpieszy.
-I gdzie ta dżungla? - Cornelia zwróciła się do siedzącej obok niej Taranee. - Studiowałaś mapę,
to powiedz, ile jeszcze kilometrów?
-Za trzy godziny, o zachodzie słońca znajdziemy się w samym sercu dżungli, ale po drodze
miniemy jeszcze ostatnie miasteczko i tam, jak twierdzi grono pedagogiczne, zatrzymamy się na
chwilę, aby rozprostować kości - odpowiedziała Taranee.
-Niezła perspektywa - odezwała się Irma. - Kto się teraz ze mną zamieni?
-Mogę postać - zgodziła się Hay Lin. - Chętnie zapoznam się bliżej z tymi indykami -
zachichotała i zgrabnie wyminęła pochylonych nad pudłem mężczyzn. Przez chwilę jej cień
zasłonił karton, po którym właśnie toczyły się kości. Spojrzała przez ramię i ze zdumieniem
spostrzegła, że na ich ściankach namalowane są zwierzęta. „Wiem, co wypadnie” - pomyślała i
zatrzymała się, łapiąc równowagę.
-Bingo! - zawołał jeden z mężczyzn, klepiąc się po kolanie.
Z sześciu wyrzuconych kości spoglądał na Hay Lin Szmaragdowy Ptak.
-Oszukiwałeś! - twarz jego sąsiada mocno poczerwieniała z gniewu. - Nie dam się nabrać na
takie sztuczki! - Potrącił jedną z kości, odkrywając wizerunek czarnego Kojota.
Drugi z mężczyzn pośpiesznie zgarniał wymięte banknoty, które leżały na gazecie między
siedzeniami. Uśmiechał się przy tym szeroko, nie zwracając uwagi na protesty przyjaciela.
-No dobrze - sapnął tamten. - I tak zaraz wysiadamy.
Autobus zakołysał się niebezpiecznie, biorąc ostry zakręt. Przed oczami podróżnych rozpostarła
się miękko dolina, z leżącym poniżej niewielkim miasteczkiem. Z daleka widać było równe linie
ulic, które przecinały się prostopadle, tworząc regularne kwadraty. W centralnym punkcie wznosiła
się jakaś budowla. Na otaczającym ją placu panował wzmożony ruch.
Pędzili teraz tak szybko, że niektórzy uczniowie chwycili się mocniej poręczy siedzeń, a siostry
Grumper zbladły, rzucając niepewne spojrzenia na roześmianego kierowcę.
-Czy on musi tak się spieszyć? - spytała Bess. - Wcześniej wlókł się jak żółw, a teraz, ten
przedpotopowy autobus toczy się jak rozpędzona kula!
Dzieci tubylców klaskały w ręce, wykrzykując coś do kierowcy, który machał do nich, widoczny
w lusterku, i robił śmieszne miny. Tuż przed jego nosem huśtał się wyrzeźbiony w drewnie zielony
ptak. Zawieszony nad szybą zdawał się poruszać skrzydłami.
-Pewnie myśli, że przyniesie mu szczęście - pokiwała głową Hay Lin.
-Mają obsesję na punkcie tego zielonego skrzydlatego stworzenia - zauważyła Will. - Chyba
kupię sobie taką maskotkę.
Bagaże przytroczone mocnymi linami przesuwały się po dachu, podskakując nad głowami
przestraszonych podróżnych. Nagle wyprzedził ich samochód.
-Spójrzcie, to ekipa Heatherfield Voice! - zawołała radośnie Irma. - Nareszcie będzie się coś
działo.
-Chcą sfilmować wypadek - odezwała się ponurym głosem Courtney. - Ci to zawsze wyczują
sensację.
-Jaki wypadek? - zdziwiła się profesor Vargas.
-Nasz wypadek - odpowiedziała krótko Bess. - Bo jeśli tak dalej pójdzie, wylądujemy na dachu.
Nagle autobus zaczął zwalniać i ukazały się pierwsze domy. Na drogę wybiegł pies. Widząc
żółty zakurzony pojazd, zaczął merdać z radości ogonem.
-Z nim też pewnie pogada - zachichotała Taranee, poprawiając zsuwające się z nosa okulary.
Kierowca ostro zahamował i Cornelia poleciała do przodu, prosto na kolana jednego z
chłopaków.
-Co za miła niespodzianka! - sapnął, chwytając ją za ramię. - Nie musisz szukać pretekstów, aby
umówić się ze mną na wieczór.
-Bardzo śmieszne. - Cornelia zerwała się gwałtownie, piorunując go wzrokiem. - Prędzej
umówiłabym się z orangutanem.
-Będziesz miała okazję, niedługo przecież znajdziemy się w dżungli - rzuciła z krzywym
uśmieszkiem Courtney.
-Chyba jakaś mucha przeleciała mi koło ucha, słyszałaś coś, Will? Bo ja nie. - Cornelia
wpatrywała się w okno, zaciskając ze złością usta.
Drzwi autobusu otworzyły się z sykiem i na drogę wysypała się cała rodzina. Na końcu wysiadła
babcia, poprawiając pasiaste chusty.
-Uwaga, wysiadają indyki - zawołała Irma. - Będzie mi ich brakowało.
Mężczyzna uniósł z wysiłkiem rozkrzyczany kosz i przepchnął się między siedzeniami.
Kierowca wciskał w małe rączki jakieś cukierki i drapał psa za uchem.
-Czułe pożegnania. - Irma wychyliła się przez okno. - Kiedy, proszę pana, dojedziemy do Zazu?
Nie możemy się spóźnić na wzejście Ampulli.
W autobusie zapadła cisza. Oczy miejscowych pasażerów spoczęły na dziewczynie, jakby
chcieli odczytać z jej słów coś więcej, niż usłyszeli.
-Czy mi się tylko tak wydaje, czy wszyscy właśnie na mnie patrzą? - spytała, szturchając Will. -
Bo jeśli mi się nie wydaje, to może wysiądziemy już tutaj i poczekamy na następny autobus, tak
będzie bezpieczniej - paplała, uśmiechając się szeroko do siedzących po drugiej stronie przejścia
kobiet, które nie spuszczały z niej wzroku.
I nagle powrócił gwar rozmów, jakby to, co przed chwilą się wydarzyło, było tylko zwykłym
złudzeniem.
WIOSKA ZAZU. DOM ZGROMADZEŃ
Kurz uniósł się w górę, gdy najstarszy członek plemienia Zazu uderzył laską w ziemię,
zwracając tym powszechną uwagę. Umilkły glosy i wszystkie oczy zwróciły się na Szmaragdowego
Ptaka siedzącego na szczycie potężnej rzeźbionej kolumny. Zachodzące słońce ześlizgnęło się po
wyrytych na niej obrazach i przez chwilę widać było biegnący po drewnie zielony cień. Wiatr
poderwał w górę poły namiotu, wpuszczając do środka powiew wilgotnego powietrza.
Siedmiu starców skupiło się w ciasnym kręgu wokół wielkiej figury Szmaragdowego Ptaka.
Siedzieli w cieniu rozpostartych skrzydeł, które wznosiły się wysoko na szczycie drewnianej
kolumny. Widoczne w starym pniu ścieżki linii ukazywały historię mitu o Szmaragdowym Ptaku.
Spłowiałe barwy kryły tajemnicę wiecznie żywej opowieści powtarzanej z pokolenia na pokolenie
przez lud Zazu. Wiatr porwał płatek zieleni, który sfrunął na dłoń siedzącego przy figurze starca.
Ujął go ostrożnie w palce i roztarl, wdychając głęboko zapach drzewa. Starcy wpatrywali się w
milczeniu w najstarszego z nich, oczekując z powagą jego pierwszych słów.
-Było to tak dawno, że od tego czasu nawet kamienie zdążyły się wydostać z Ziemi, okrążyć ją i
powrócić do naszej wioski - rozpoczął śpiewnym głosem. - Dawno temu, kiedy na wieczornym
niebie obudziła się Ampulla, przyleciał do nas Ptak. Najpierw jego szmaragdowe skrzydło zakryło
niebo, potem zstąpił na ziemię. Przybył, żeby ofiarować nam Dzban z Żywą Wodą. - Powiódł
spojrzeniem po zgromadzonej starszyźnie. - Wystarczyła tylko Kropla, żeby zapewnić nam dostatek
i szczęście. Wtedy przyszedł tu Kojot i powiedział: „Ten Dzban jest mój”. Próbował podstępnie
ukraść nam dar Szmaragdowego Ptaka. Został przez niego zwyciężony, bo tak miało być. I
wypędzony, podobnie jak inni, którzy pożądali Dzbana z Żywą Wodą.
Promień zachodzącego słońca przedarł się przez wzorzystą kotarę, wskazując stojące w kącie
szałasu wielkie gliniane naczynie. A starzec snuł swoją opowieść:
-Dziś wzejdzie nasza gwiazda. I znów zatańczymy na cześć Szmaragdowego Ptaka. I znów
Kropla Wody Życia wsiąknie w naszą ziemię. I znów odrodzi się świat.
Podniósł się ciężko i uderzył w ziemię laską, wzniecając kurz. Potrząsnął głową ozdobioną
piórami i zapatrzył się na rzeźbę Szmaragdowego Ptaka.
I zaczęli wyciągać ze skrzyń stroje i maski. Czarny pysk Kojota upadł na ziemię i przez ciemne
oczodoły przemknął promień zachodzącego słońca.
-On patrzy. - Jeden ze starców wskazywał drżącą ręką świecące oczy. - To zły znak.
-To słońce. - Wysoki tancerz odwrócił się i sięgnął po leżącą maskę. - Zobacz, to tylko słońce.
W głębi namiotu ukazał się profil Szmaragdowego Ptaka. Młody chłopak, mający odtwarzać
mityczną postać, włożył już strój i maskę. Pióra, niczym zielone płomienie, zatańczyły wokół
twarzy
-Już czas - powiedział najstarszy Zazu.
WIOSKA ZAZU. TARG
-Jesteśmy prawie na miejscu. - Profesor Collins wyglądał przez okno, starając się coś dojrzeć
przez zakurzone szyby.
Warkot silnika zagłuszał jego głos, więc potrząsnął bezradnie głową i uśmiechnął się do
dziewczyn, które wyglądały, jakby ktoś wypuścił z nich powietrze. Autobus przetoczył się wolno,
przecinając niewielki plac, przy którym sprzedawcy zwijali swoje stragany.
-Gdyby się tak nie wlókł, zdążyłabym kupić koraliki - poskarżyła się Cornelia. - Chciałam
znaleźć niebieskie, najlepiej szklane.
-Jestem pewna, że przy świątyni też będą je sprzedawać - odezwała się nagle nauczycielka
fizyki, która od dawna już milczała, zmagając się z obezwładniającą duchotą.
Autobus gwałtownie zahamował i rozległ się syk, a potem przechylił się na prawą stronę,
wzdychając ciężko jak człowiek, który musiał się podeprzeć, aby nie stracić równowagi.
-No i mamy przystanek - jęknęła Irma. - Już wyobrażałam sobie łazienkę z pachnącym mydłem i
z ręcznikiem wielkości prześcieradła...
-Chyba śnisz - przerwała jej Cornelia. - Będziemy mieszkać w bungalowach i jeśli dobrze
zrozumiałam, mamy prysznice z zimną wodą oraz mydło wielkości ziarenka kawy. Jedno dziennie -
dodała.
-I pająki - jęknęła Bess. - Pełno pająków spacerujących po spękanych kaflach łazienki.
-Przestań! - W oczach Taranee pojawiło się przerażenie. - Tylko nie pająki!
-Kto tu mówi o pająkach - uspokajał dziewczyny Martin Blase. - To pająki się was przestraszą i
zaraz pouciekają.
Cornelia wyjrzała przez okno i wydała pełen radości okrzyk.
-Przestali zwijać stragany! - Już przepychała się pomiędzy siedzeniami, ściskając w ręku portfel.
- Muszę koniecznie coś sobie kupić.
-Proszę opuścić na chwilę autobus - poprosił kierowca. - Będę zmieniać koło.
Turyści wysypywali się z pojazdu na plac, prostując nogi i wciągając w płuca rześkie powietrze.
-Cornelio, poczekaj! - wołała Will, biegnąc tuż za nią w stronę największego straganu.
Podeszły do chłopaka, który cierpliwie naciągał skórę na obręcz, formując niewielkie bębenki.
-Ciekawe, po co on to robi? - zainteresowała się Hay Lin, która doszła już do przyjaciółek. - Są
za małe, aby na nich grać.
-Ale można je nosić - zaśmiała się Taranee. - Wystarczy kilka zawiesić na rzemyku i już mamy
gotowy naszyjnik.
Do straganu podeszła kobieta i pochyliła się nad chłopakiem, aby mu coś powiedzieć. Zerknęła
na przyjaciółki oglądające haftowane chusty.
-Czy mógłbyś mi coś zaproponować? - spytała Cornelia. - Coś niewielkiego, gustownego,
oczywiście eleganckiego...
-I jakiego jeszcze? - chłopak śmiał się, zaglądając Cornelii w oczy.
-Coś takiego, co pasowałoby do mnie - odpowiedziała, unosząc w górę brwi.
Wstał, sięgnął do szuflady i wyjął niewielkie pudełko, w którym leżał jakiś drobiazg połyskujący
w promieniach zachodzącego słońca.
-To jest dla ciebie odpowiednie - powiedział, odsłaniając w uśmiechu białe zęby - Wiesz -
niespodziewanie spoważniał i obrócił na wszystkie strony niewielki przedmiot - on na ciebie
cierpliwie czekał.
Cornelia pochyliła się nad wisiorkiem i ujrzała małego Szmaragdowego Ptaka wyrzeźbionego w
zielonym kamieniu.
-Jest z malachitu - zapewnił. - To zaczarowany ptak, a ty jesteś czarodziejką - dodał, patrząc jej z
powagą w oczy.
-A ty po prostu czarujesz - odpowiedziała ze śmiechem. - Bo myślę, że masz ich więcej.
-Nie twierdzę, że jest jedyny, ale wiem, że ten jest twój.
Taranee zerknęła w stronę autobusu. Pan Collins przywoływał niecierpliwie spóźnialskie,
wymachując gwałtownie rękami.
-Musimy już iść, dziewczyny. - Will też widziała ponaglające gesty uczestników wyprawy. -
Kupujesz czy nie?
-Poproszę tego ptaka - zdecydowała się wreszcie Cornelia.
-Nie będziesz żałować, że go kupiłaś - odpowiedział chłopak. - Dodam ci łańcuszek gratis.
Zawiesiła go na szyi i poczuła ciepło zielonego kamienia.
-Wybieracie się na uroczystości do Zazu? Ja też tam będę - oznajmił młody sprzedawca.
-Owszem, tam właśnie jedziemy - wyjaśniła Irma. - Słyszałam, że to fajna impreza.
-Dla niektórych impreza, dla innych coroczne przedstawienie na pamiątkę pewnego wydarzenia
- odpowiedział z powagą chłopak.
-Nie miałam na myśli nic złego, po prostu... - Irma zaczerwieniła się i zerknęła w stronę
autobusu.
-Nic się nie stało, jestem z Zazu, to wszystko. - Nie patrzył na nią, tylko zwijał chusty, na
których jeszcze przed chwilą leżały drewniane i kamienne figurki Szmaragdowego Ptaka.
-No to w porządku. - Irma odetchnęła z ulgą.
-Więc może do zobaczenia.
-Długo mamy na was czekać?! - wołała pani od geografii, wychylając się przez okno. - Jeśli
chcecie tu zostać, możemy po was wrócić za dwa dni.
-Idziemy, już idziemy! - krzyknęła Will i pobiegły w stronę ruszającego powoli żółtego
autobusu.
Chłopak podniósł głowę i patrzył na oddalające się sylwetki dziewcząt. Cornelia potknęła się na
kamieniu, lecz w ostatniej chwili złapała równowagę i dogoniła przyjaciółki. Uśmiechnął się do
własnych myśli i potrząsnął głową, jakby chciał się ich natychmiast pozbyć.
Dziewczyny usadowiły się wreszcie na swoich miejscach i wyjrzały przez okno, aby raz jeszcze
zobaczyć rynek, który powoli pustoszał, i tylko wiatr targał papiery, tocząc je po placu od jednego
do drugiego domu. Pomachały na pożegnanie młodemu sprzedawcy i autobus odjechał z głośnym
warkotem w stronę widocznej w oddali wąskiej drogi. Kołysał się teraz i nikomu już nie
przeszkadzał brak klimatyzacji.
Przez zakurzone szyby widziały balkony, na których wydymały się jak żagle kolorowe spódnice
w jaskrawe pasy. Gorący wiatr unosił je wysoko i rzucał z powrotem na rozciągnięte spłowiałe
sznurki.
Autobus zatrzymał się raz jeszcze i pozostali pasażerowie pochodzący z okolicznych wiosek
wysiedli na zakurzone pobocze. Jedna z kobiet niosła na rękach śpiące niemowlę, ukołysane
rytmem poruszającego się pojazdu. Pomarańczowe światło przesunęło się po twarzy dziecka,
znikając za ostatnim domem.
Dołączyli do innych, wędrujących już poboczem, ścieżką, która wiła się przy drodze, znikając
chwilami między potężnymi konarami drzew. Stare kobiety z koszami, wsparci na kijach mężczyźni
w kapeluszach z szerokim rondem, matki i ojcowie z dziećmi na rękach.
Ubrani w odświętne stroje razem podążali w stronę Zazu.
-Dokąd oni tak idą? - spytała Bess. - Nie lepiej byłoby podjechać?
Wyjęła aparat, aby zrobić zdjęcie, ale opuściła go na kolana, napotykając surowe spojrzenie
kierowcy. Cornelia odwróciła się i pomachała w stronę znikających za zakrętem postaci. Kilkoro
dzieci uniosło wysoko ręce w geście pożegnania.
Światło przygasło, gdy wjechali w wąski zielony tunel drogi prowadzącej przez dżunglę.
Wysokie grube trawy szeleściły, ocierając się o boki autobusu, coś stuknęło, spadając na dach.
Powietrze stało się ciężkie, więc Will uchyliła okno i wtedy uderzyła je fala dźwięków. Cykady
rozpoczynały swój wieczorny koncert.
WIOSKA ZAZU. BUNGALOW
-Ma moc - stwierdziła Taranee, obchodząc dookoła figurę Szmaragdowego Ptaka. - Trochę
obdrapany, dziób też wiele pozostawia do życzenia, ale jest piękny. - Przejechała palcem po
łuszczącej się farbie.
Trawa wokół ptaka była zgnieciona. Widocznie turyści często stawali przy figurze witającej
przybyszów przy wejściu na teren hotelu znajdującego się w pobliżu wioski Zazu.
-Do rajskiego ptaka to mu daleko. - Courtney wyglądała z drugiej strony, uśmiechając się z
politowaniem - ale dla ciebie każda figura to dzieło sztuki.
-Nie znasz się na sztuce. Pamiętam, że nie potrafiłaś nawet napisać porządnego artykułu o
wystawie w muzeum archeologicznym - zauważyła z przekąsem Hay Lin.
-Lepiej widzieć we wszystkim sztukę, niż jej nie zauważać - dodała Irma, puszczając oko.
-Chodź, Courtney, nie będziemy z nimi rozmawiać. - Bess pociągnęła za sobą siostrę i poszły w
stronę recepcji, gdzie stała już grupa uczniów.
-To jest hotel? - spytała z niedowierzaniem Cornelia, rozglądając się po terenie, gdzie w
odległości kilkunastu metrów od siebie stały zanurzone w zieleni drewniane domki pokryte
dachami z wyplatanych mat.
~To jest przygoda - zaśmiała się Hay Lin. - I przestań narzekać.
-Nie martw się, jestem pewna, że w łazience znajdziesz lusterko. - Irma już ciągnęła czerwoną
walizkę, zmierzając w stronę dwupokojowego bungalowu z numerem pięć.
-Bardzo śmieszne - mruknęła Cornelia i rozejrzała się, szukając wzrokiem kogoś, kto mógłby jej
pomóc.
-Pośpiesz się - usłyszała wołanie Taranee. - Bo nie zdążymy na uroczystości.
-Pośpiesz się, pośpiesz - stęknęła, dźwigając lotniczą walizkę. - To ten nieszczęsny kierowca
autobusu powinien był się pośpieszyć.
Will, trzymając w ręku klucz, stała obok z plecakiem, cierpliwie czekając na przyjaciółkę.
-Uważaj! - krzyknęła, łapiąc w locie spadający z głowy Cornelii słomkowy kapelusz o
największym, jakie widziała, rondzie.
-Macie pięć minut, nie więcej! - rozległo się wołanie profesora Collinsa. - Później same
będziecie przedzierać się przez dżunglę.
W domku panował półmrok. Tylko gdzieniegdzie przez wąskie szczeliny żaluzji zasłaniających
ogromne okna przedostawało się świado, rysując wzory na surowych deskach podłogi.
-Wzięłaś nowy laptop? - upewniła się jeszcze Cornelia.
-A jak myślisz? - Will wyciągnęła z torby ciemny pokrowiec i uroczyście rozsunęła suwak.
-Prosto z biurka mamy, powiedziała, że mogę go pożyczyć. - Odsłoniła srebrzysty ekran. - Łączy
mnie ze światem z każdego miejsca, analizuje każdy obiekt pod kątem jego cech i pochodzenia, nie
mówiąc już o innych funkcjach...
Komputer zamruczał z aprobatą i ekran rozświetlił się kosmicznym blaskiem.
-Przestań mnie już tak wychwalać - rozległ się głos. - I tak twoja przyjaciółka dawno wyszła z
pokoju. Nie słyszysz, że jest w łazience?
Will rzuciła się na łóżko, sięgając po folder stojący na nocnej szafce. Otworzyła go na pierwszej
stronie i aż gwizdnęła z zachwytu.
-„Hotel Wschodzącej Gwiazdy. - Przeczytała. - Dyskretna obsługa, regionalna kuchnia”...
-Bardzo dyskretna obsługa - dobiegi ją głos Cornelii, która stojąc pod prysznicem, wydawała
okrzyki oburzenia. - Tak dyskretna, że wcale tu nie bywa. Widzę natomiast całe mnóstwo pajęczyn
pod sufitem.
-Wychodź stamtąd! - zawołała Will. - Ja też chcę zobaczyć te pajęczyny, a za dwie minuty
musimy być już gotowe.
Za ścianą coś spadło, a potem rozległ się trzask podnoszonych żaluzji.
-Czy u was też jest tak okropnie ciemno? - Usłyszała zduszony głos Hay Lin. - Właśnie
zrzuciłam torbę z aparatami.
-Też jest tak ciemno - potwierdziła Will, podchodząc do okna, aby wpuścić promienie
zachodzącego słońca.
I wtedy ujrzała ptaka siedzącego na niskiej gałęzi drzewa. Był cały zielony.
WIOSKA ZAZU. ŚWIĄTYNIA SZMARAGDOWEGO PTAKA
W powietrzu unosił się zapach mięty, czosnku i chili. Na rozgrzanych blachach w cieniu drzew
poza kręgiem świątyni kobiety smażyły warzywa, którymi miały częstować turystów przybyłych na
Święto Szmaragdowego Ptaka. Od strony wioski wolno zbliżała się starszyzna, krocząca w rytm
bębnów i piszczałek. Bose dzieci krążyły w zebranym tłumie, wyciągając ręce po cukierki, którymi
chętnie częstowali je uczniowie Sheffield Institute.
Will, Cornelia, Taranee, Hay Lin i Irma stały tuż przy sznurze oddzielającym obserwatorów od
kręgu otoczonego kolumnami.
-Są wyższe, niż myślałam - odezwała się Will. - Musieli się nieźle namęczyć, aby je tu postawić.
-Spójrz tam. - Taranee wspinała się na palce, wyciągając szyję. - Wspaniałe są te płaskorzeźby.
-Przedstawiają historię walki Szmaragdowego Ptaka z Kojotem. Mieszkańcy Zazu wierzą, że dar
Szmaragdowego Ptaka zapewnił im obfite zbiory i szczęśliwe życie. - Usłyszała głos Martina
Blase’a, który stanął tuż przy nich, aby lepiej wszystko widzieć.
-Zobacz, jak się śmieją - powiedziała Irma, spoglądając na chłopców stojących blisko
tworzącego się kręgu.
Podskakiwali w miejscu, nie mogąc się doczekać przedstawienia.
-Są dumni, że taniec ich ludu przyciąga aż tak wielką publiczność - zauważyła profesor Vargas. -
Cały rok przygotowywane są kostiumy.
-Za każdym razem jest to ta sama historia, ale na nowo opowiadana. Dlatego wszystko ulega
odnowieniu - dodał zaproszony przez profesora Collinsa etnograf.
Ekipa telewizyjna Heatherfield Voice ustawiała już kamery. Przed chwilą jedna z małpek
siedzących na gałęzi zeskoczyła na ścieżkę, łapiąc kolorowy kabel. Wyraźnie miała ochotę się nim
pobawić, lecz szybko została przepędzona przez kamerzystę.
-Może coś przegryziemy? - zaproponowała Irma. - Chętnie spróbowałabym jakiegoś
miejscowego specjału.
-Przyjęcie zaplanowane jest po przedstawieniu - poinformowała ją profesor Vargas. - Zainteresuj
się lepiej swoim sprzętem, bo widzę, że jeszcze nie wyjęłaś aparatu.
-Zdążę, pani profesor. - Pochyliła głowę i zaczęła grzebać w torbie. - Masz ci los! Zapomniałam
dodatkowych rolek filmów - jęknęła, przeszukując małe kieszenie w klapie.
-Tak to jest, jak się fotografuje starym sprzętem. - Cornelia wymachiwała niewielkim aparatem,
który łączył funkcję telefonu, kamery i cyfry bardzo dobrej jakości. - Trzy w jednym, to jest to!
-Przestań się wygłupiać - poprosiła ją Hay Lin. - Irma woli tradycyjne metody, a ja ją popieram.
Głuche bębny przerwały ich rozmowę i powoli od strony wioski zaczęli nadchodzić jej
mieszkańcy w rytualnych strojach. Gdy znaleźli się w kręgu między kolumnami, stanęli
nieruchomo, odwzorowując scenę z pierwszej płaskorzeźby. Wielki Kojot w czarnej wspaniałej
masce krył się w grupie tancerzy w plemiennych barwach Zazu. W środku stał najstarszy
mieszkaniec wioski w stroju z kolorowych piór, które lekko poruszały się na wietrze.
-Nie ma Szmaragdowego Ptaka? - zdziwiła się Bess.
-Nie ma go w pierwszej scenie. -Taranee spojrzała na nią z politowaniem. - Trzeba było czytać
przed wyjazdem, a nie podsłuchiwać cudze rozmowy.
-Legenda głosi, że gdy najjaśniejsza gwiazda konstelacji Rajskiego Ptaka pojawi się na niebie,
jej promień powędruje po ścianie świątyni, ożywiając bohaterów zaklętych w kamieniu. Wkroczą
oni do świata ludzi i wtedy rozpocznie się przedstawienie - mówił jakiś mężczyzna przy drodze
prowadzącej do świątyni, stojąc na starej skrzynce.
Przez tłum przebiegł szmer ożywienia i niektórzy z uczniów przepchnęli się do przodu, aby
lepiej widzieć to, co nastąpi.
-Nie wiadomo, skąd lud Zazu zna czas wzejścia gwiazdy. - Martin Blase zwracał się
bezpośrednio do uczniów. - Nie wiadomo skąd, bo wiedza astronomiczna mieszkańców wioski nie
pochodzi przecież z naukowych opracowań. Dlatego dla nich wzejście tej Ampulli jest magiczne. I
dlatego też tak chętnie opowiadają innym historię, która się z tym wiąże. - Etnograf był wyraźnie
przejęty.
-Więc nie wiadomo, jak obliczają czas wzejścia gwiazdy? - upewniała się Hay Lin.
-Nie wiadomo - potwierdził przysłuchujący się opowieści profesor Collins. - Ale zwróćcie
uwagę, że zarówno budowla, jak i otaczające ją kolumny są wyraźnie zorientowane na Ampullę,
wzniesione tak, aby wskazywać miejsce jej pojawienia się.
Niebo pociemniało i zapadła cisza, przerywana jedynie graniem cykad, które urządzały swój
wieczorny koncert. Zapalono pochodnie, które oświetliły krąg przygotowany na uroczystości.
Wszystkie twarze stojących tam tancerzy Zazu zwrócone były w stronę nieba, gdzie za chwilę
miała się ukazać Ampulla. Tuż nad gęstą ścianą dżungli wznosiła się łuna zielonkawego światła,
które stawało się coraz jaśniejsze. Wszyscy wstrzymali oddech, bo w miejscu, gdzie jeszcze przed
chwilą nic nie było widać, pojawiła się gwiazda.
-Spójrz, Hay Lin, czy nie jest piękna? - wyszeptała Will, ściskając przyjaciółkę za rękę.
I nagle pojawił się promień. Prześlizgnął się między kolumnami i dotknął uwięzionego w murze
rysunku Szmaragdowego Ptaka.
-Poruszył skrzydłem, poruszył skrzydłem! - zawołała jakaś mała dziewczynka, z całej siły
ciągnąc za rękaw wysokiego mężczyznę.
Rozległy się bębny i od strony lasu, unosząc się niemal nad ziemią, przyfrunął Szmaragdowy
Ptak. Maska tancerza była imponująca. Zielone pióra kołysały się na wietrze, a przenikliwe oczy
mierzyły spojrzeniem zebranych wokół obserwatorów. Twardy dziób zasłaniał prawie połowę
twarzy, a ostre szpony wieńczyły stopy tancerza, który skoczył w górę i opadł, wznosząc w
dłoniach gliniany Dzban. Poruszył gwałtownie głową, rozglądając się na wszystkie strony, i
wykonał kilka drobnych kroków Jego biodra owinięte były zielonym pasem zdobionym długimi
piórami. Ruchy stawały się coraz szybsze, w miarę jak przyśpieszały bębny towarzyszące tańcowi
Szmaragdowego Ptaka. Okrążał przestrzeń zanikniętą kolumnami i powracał w miejsce, gdzie
rozpoczął swój taniec.
I wtedy z kręgu tancerzy wystąpił czarny Kojot. Skoczył wysoko, sięgając po Dzban trzymany
przez Szmaragdowego Ptaka. Tak rozpoczęła się walka, w której dwaj mężczyźni okrążali się w
tańcu.
W niespokojny rytm bębnów wdarły się teraz piszczałki. Ich wysoki dźwięk niósł wielki
niepokój i wyrażał trwogę ludu obserwującego pełne dramatyzmu widowisko. Dzban lśnił w świede
gwiazdy. Jej promień podążał wszędzie tam, gdzie znajdował się Szmaragdowy Ptak. Teraz
tancerze przyśpieszyli. Ruchy stały się prawie niewidoczne, tak szybkie były okrążenia. Przez
chwilę widać było wyciągnięte ręce Kojota i już, już miał dotknąć Dzbana, gdy naraz Szmaragdowy
Ptak wzbił się w powietrze i runął na złego ducha. Kojot zniknął i tancerz został sam.
W przejmującej ciszy słychać było jedynie jego przyśpieszony oddech. Stał tak przez chwilę,
wpatrując się w jaśniejącą na niebie gwiazdę.
I znów ruszyły bębny, a Szmaragdowy Ptak, potrząsając piórami, zbliżył się do najstarszego
członka plemienia. Stary człowiek spoglądał na niego ukryty za maską, którą zdobiły geometryczne
wzory. Tancerz uniósł w górę Dzban i opuścił go, aby podać najstarszemu z wioski. Mężczyzna
przejął dar i uniósł go ponownie, tak aby wszyscy mogli zobaczyć Dzban z Żywą Wodą.
-To najbardziej uroczysta chwila - wyszeptał profesor Collins, pochylając się nad dziewczynami.
- Za chwilę Kropla Żywej Wody wniknie w ziemię.
I nagle jakiś cień przesłonił niebo. Ogromne czarne skrzydła rozpięte nad zgromadzonym
tłumem z szumem przecięły powietrze, które stało się gęste od cuchnącego oddechu ptaka.
Rozległy się pełne przerażenia okrzyki ludu Zazu. Wiatr zdmuchnął pochodnie i wtedy wielki
sęp z zakrzywionym dziobem wyrwał z dłoni starca gliniany Dzban. Jeden ruch ogromnych
skrzydeł i zniknął ze zdobyczą za falującą ścianą zielonej dżungli.
-Co to był za ptak? Nigdy takiego nie spotkałem! Widziałeś jego skrzydła? Miały chyba dziesięć
metrów rozpiętości. - Zmieszane głosy publiczności wznosiły się i opadały, a poruszenie, które
zapanowało w tłumie, było tak wielkie, jak wielkie było milczenie ludu Zazu. Mieszkańcy wioski
wiedzieli bowiem, że stało się nieszczęście.
-Dziwne - odezwał się cicho profesor Collins. - O ile sobie dobrze przypominam - zwrócił się do
stojącego obok Martina Blase’a. - Nieznana jest wersja mitu, w której Dzban porywa czarny Sęp.
-I do tego żywy - dodał etnograf, wpatrując się w puste już niebo.
-Może chcieli urozmaicić przedstawienie i wyszkolili tego ptaka, aby turyści mieli dodatkową
atrakcję - zgadywała Irma. - No wiecie, dziewczyny, zaskoczenie i tak dalej.
-Ta uroczystość jest dla nich zbyt ważna. -Taranee z zastanowieniem pokręciła głową - Nie, to
chyba niemożliwe.
-Zrobiłam mu zdjęcie - odezwała się niespodziewanie Cornelia.
-Ja też. - Will uśmiechnęła się do przyjaciółki.
-A ja zrobię świetne zdjęcia na jungle party. - Bess już przedzierała się przez tłum, chcąc jak
najszybciej znaleźć się w pokoju. - To dopiero będzie temat!
Niektórzy łapczywie zjadali przygotowane przez kobiety Zazu regionalne dania. Wydawali się
nieobecni, na ich twarzach bowiem nie gościł nawet cień uśmiechu.
Dziewczyny ruszyły w zgodnym milczeniu w stronę majaczących w ciemnościach bungalowów.
Gdzieniegdzie zapalały się już świada, a wesołe okrzyki uczniów Sheffield Institute dowodziły, że
szykują się na prawdziwą zabawę. Jeden z chłopców w czarnej jak heban masce wyskoczył na
drogę.
-Nie jestem pewna - Will ostrożnie dobierała słowa - ale wydaje mi się, że coś tu jest nie tak.
KRAINA KOJOTA. CZERWONA PUSTYNIA
Trzymał Dzban mocno w szponach, aby ogromny pęd powietrza przeciągający go przez wąski
przesmyk nie wyrwał mu z łap zdobyczy. Widział w oddali znajomą czerwoną łunę i poszarpane
skały, które ginęły w mroku, wchodząc w atramentową czerń.
Unosił się teraz i opadał w objęciach zimnych prądów ponad piaskami martwej pustyni. Paciorki
jego oczu śledziły uważnie horyzont w poszukiwaniu jakiegoś ruchu, który zdradziłby mu miejsce
pobytu Kojota albo Grzechotnika. Nie znosił tej pustki, a po tym, jak znalazł się przez chwilę w
Innym Świecie, jeszcze dotkliwiej odczuwał jej przygnębiającą oczywistość.
-Gdzie jesteś? - zachrypiał, lądując na spękanej czerwonej ziemi.
-Tu jestem. - Usłyszał głos.
Irma stała wyprostowana, trzymając się z trudem ramienia Cornelii, która skorzystała z
ostatniego wolnego miejsca w zapchanym autobusie. Co jakiś czas wpadała nogą prosto do kosza z
indykami. Ptaszyska natychmiast podnosiły krzyk, a ich właścicielka wyrzucała z siebie potok słów
w nieznanym narzeczu, mierząc dziewczynę groźnym spojrzeniem.
-Przepraszam - wyszeptała po raz nie wiadomo który Irma, wyciągając ostrożnie stopę i
stawiając ją na drugiej, bo tuż obok rozpychał się tęgi mężczyzna w dużym kolorowym kapeluszu. -
Świetne warunki, nie ma co - prychnęła pogardliwie. - Nigdy nie zdecydowałabym się na ten
ekscytujący plener, gdybym wiedziała, że z klimatyzowanego autokaru będę musiała przesiąść się
w tę przedpotopową balię.
Po obu stronach piaszczystej drogi rozciągały się wzgórza porośnięte kępkami traw i krzewy o
różnokolorowych kwiatach. Co jakiś czas autobus zatrzymywał się, aby przepuścić stado białych
byków, przecinające wąską drogę wijącą się wśród łagodnych pagórków. Kierowca gasił silnik i ze
spokojem zapalał papierosa, wychodząc na zewnątrz, aby pogawędzić z przechodzącym pasterzem.
Nikt poza turystami nie zwracał na to uwagi. Dzieci pełzały po kolanach ciemnowłosych matek,
a mężczyźni nie przerywali gry w kości, wpatrzeni w kartonowe pudlo służące im za stolik.
-To mi się nawet podoba - powiedziała Will. - Nikt nigdzie tu się nie śpieszy.
-I gdzie ta dżungla? - Cornelia zwróciła się do siedzącej obok niej Taranee. - Studiowałaś mapę,
to powiedz, ile jeszcze kilometrów?
-Za trzy godziny, o zachodzie słońca znajdziemy się w samym sercu dżungli, ale po drodze
miniemy jeszcze ostatnie miasteczko i tam, jak twierdzi grono pedagogiczne, zatrzymamy się na
chwilę, aby rozprostować kości - odpowiedziała Taranee.
-Niezła perspektywa - odezwała się Irma. - Kto się teraz ze mną zamieni?
-Mogę postać - zgodziła się Hay Lin. - Chętnie zapoznam się bliżej z tymi indykami -
zachichotała i zgrabnie wyminęła pochylonych nad pudłem mężczyzn. Przez chwilę jej cień
zasłonił karton, po którym właśnie toczyły się kości. Spojrzała przez ramię i ze zdumieniem
spostrzegła, że na ich ściankach namalowane są zwierzęta. „Wiem, co wypadnie” - pomyślała i
zatrzymała się, łapiąc równowagę.
-Bingo! - zawołał jeden z mężczyzn, klepiąc się po kolanie.
Z sześciu wyrzuconych kości spoglądał na Hay Lin Szmaragdowy Ptak.
-Oszukiwałeś! - twarz jego sąsiada mocno poczerwieniała z gniewu. - Nie dam się nabrać na
takie sztuczki! - Potrącił jedną z kości, odkrywając wizerunek czarnego Kojota.
Drugi z mężczyzn pośpiesznie zgarniał wymięte banknoty, które leżały na gazecie między
siedzeniami. Uśmiechał się przy tym szeroko, nie zwracając uwagi na protesty przyjaciela.
-No dobrze - sapnął tamten. - I tak zaraz wysiadamy.
Autobus zakołysał się niebezpiecznie, biorąc ostry zakręt. Przed oczami podróżnych rozpostarła
się miękko dolina, z leżącym poniżej niewielkim miasteczkiem. Z daleka widać było równe linie
ulic, które przecinały się prostopadle, tworząc regularne kwadraty. W centralnym punkcie wznosiła
się jakaś budowla. Na otaczającym ją placu panował wzmożony ruch.
Pędzili teraz tak szybko, że niektórzy uczniowie chwycili się mocniej poręczy siedzeń, a siostry
Grumper zbladły, rzucając niepewne spojrzenia na roześmianego kierowcę.
-Czy on musi tak się spieszyć? - spytała Bess. - Wcześniej wlókł się jak żółw, a teraz, ten
przedpotopowy autobus toczy się jak rozpędzona kula!
Dzieci tubylców klaskały w ręce, wykrzykując coś do kierowcy, który machał do nich, widoczny
w lusterku, i robił śmieszne miny. Tuż przed jego nosem huśtał się wyrzeźbiony w drewnie zielony
ptak. Zawieszony nad szybą zdawał się poruszać skrzydłami.
-Pewnie myśli, że przyniesie mu szczęście - pokiwała głową Hay Lin.
-Mają obsesję na punkcie tego zielonego skrzydlatego stworzenia - zauważyła Will. - Chyba
kupię sobie taką maskotkę.
Bagaże przytroczone mocnymi linami przesuwały się po dachu, podskakując nad głowami
przestraszonych podróżnych. Nagle wyprzedził ich samochód.
-Spójrzcie, to ekipa Heatherfield Voice! - zawołała radośnie Irma. - Nareszcie będzie się coś
działo.
-Chcą sfilmować wypadek - odezwała się ponurym głosem Courtney. - Ci to zawsze wyczują
sensację.
-Jaki wypadek? - zdziwiła się profesor Vargas.
-Nasz wypadek - odpowiedziała krótko Bess. - Bo jeśli tak dalej pójdzie, wylądujemy na dachu.
Nagle autobus zaczął zwalniać i ukazały się pierwsze domy. Na drogę wybiegł pies. Widząc
żółty zakurzony pojazd, zaczął merdać z radości ogonem.
-Z nim też pewnie pogada - zachichotała Taranee, poprawiając zsuwające się z nosa okulary.
Kierowca ostro zahamował i Cornelia poleciała do przodu, prosto na kolana jednego z
chłopaków.
-Co za miła niespodzianka! - sapnął, chwytając ją za ramię. - Nie musisz szukać pretekstów, aby
umówić się ze mną na wieczór.
-Bardzo śmieszne. - Cornelia zerwała się gwałtownie, piorunując go wzrokiem. - Prędzej
umówiłabym się z orangutanem.
-Będziesz miała okazję, niedługo przecież znajdziemy się w dżungli - rzuciła z krzywym
uśmieszkiem Courtney.
-Chyba jakaś mucha przeleciała mi koło ucha, słyszałaś coś, Will? Bo ja nie. - Cornelia
wpatrywała się w okno, zaciskając ze złością usta.
Drzwi autobusu otworzyły się z sykiem i na drogę wysypała się cała rodzina. Na końcu wysiadła
babcia, poprawiając pasiaste chusty.
-Uwaga, wysiadają indyki - zawołała Irma. - Będzie mi ich brakowało.
Mężczyzna uniósł z wysiłkiem rozkrzyczany kosz i przepchnął się między siedzeniami.
Kierowca wciskał w małe rączki jakieś cukierki i drapał psa za uchem.
-Czułe pożegnania. - Irma wychyliła się przez okno. - Kiedy, proszę pana, dojedziemy do Zazu?
Nie możemy się spóźnić na wzejście Ampulli.
W autobusie zapadła cisza. Oczy miejscowych pasażerów spoczęły na dziewczynie, jakby
chcieli odczytać z jej słów coś więcej, niż usłyszeli.
-Czy mi się tylko tak wydaje, czy wszyscy właśnie na mnie patrzą? - spytała, szturchając Will. -
Bo jeśli mi się nie wydaje, to może wysiądziemy już tutaj i poczekamy na następny autobus, tak
będzie bezpieczniej - paplała, uśmiechając się szeroko do siedzących po drugiej stronie przejścia
kobiet, które nie spuszczały z niej wzroku.
I nagle powrócił gwar rozmów, jakby to, co przed chwilą się wydarzyło, było tylko zwykłym
złudzeniem.
WIOSKA ZAZU. DOM ZGROMADZEŃ
Kurz uniósł się w górę, gdy najstarszy członek plemienia Zazu uderzył laską w ziemię,
zwracając tym powszechną uwagę. Umilkły glosy i wszystkie oczy zwróciły się na Szmaragdowego
Ptaka siedzącego na szczycie potężnej rzeźbionej kolumny. Zachodzące słońce ześlizgnęło się po
wyrytych na niej obrazach i przez chwilę widać było biegnący po drewnie zielony cień. Wiatr
poderwał w górę poły namiotu, wpuszczając do środka powiew wilgotnego powietrza.
Siedmiu starców skupiło się w ciasnym kręgu wokół wielkiej figury Szmaragdowego Ptaka.
Siedzieli w cieniu rozpostartych skrzydeł, które wznosiły się wysoko na szczycie drewnianej
kolumny. Widoczne w starym pniu ścieżki linii ukazywały historię mitu o Szmaragdowym Ptaku.
Spłowiałe barwy kryły tajemnicę wiecznie żywej opowieści powtarzanej z pokolenia na pokolenie
przez lud Zazu. Wiatr porwał płatek zieleni, który sfrunął na dłoń siedzącego przy figurze starca.
Ujął go ostrożnie w palce i roztarl, wdychając głęboko zapach drzewa. Starcy wpatrywali się w
milczeniu w najstarszego z nich, oczekując z powagą jego pierwszych słów.
-Było to tak dawno, że od tego czasu nawet kamienie zdążyły się wydostać z Ziemi, okrążyć ją i
powrócić do naszej wioski - rozpoczął śpiewnym głosem. - Dawno temu, kiedy na wieczornym
niebie obudziła się Ampulla, przyleciał do nas Ptak. Najpierw jego szmaragdowe skrzydło zakryło
niebo, potem zstąpił na ziemię. Przybył, żeby ofiarować nam Dzban z Żywą Wodą. - Powiódł
spojrzeniem po zgromadzonej starszyźnie. - Wystarczyła tylko Kropla, żeby zapewnić nam dostatek
i szczęście. Wtedy przyszedł tu Kojot i powiedział: „Ten Dzban jest mój”. Próbował podstępnie
ukraść nam dar Szmaragdowego Ptaka. Został przez niego zwyciężony, bo tak miało być. I
wypędzony, podobnie jak inni, którzy pożądali Dzbana z Żywą Wodą.
Promień zachodzącego słońca przedarł się przez wzorzystą kotarę, wskazując stojące w kącie
szałasu wielkie gliniane naczynie. A starzec snuł swoją opowieść:
-Dziś wzejdzie nasza gwiazda. I znów zatańczymy na cześć Szmaragdowego Ptaka. I znów
Kropla Wody Życia wsiąknie w naszą ziemię. I znów odrodzi się świat.
Podniósł się ciężko i uderzył w ziemię laską, wzniecając kurz. Potrząsnął głową ozdobioną
piórami i zapatrzył się na rzeźbę Szmaragdowego Ptaka.
I zaczęli wyciągać ze skrzyń stroje i maski. Czarny pysk Kojota upadł na ziemię i przez ciemne
oczodoły przemknął promień zachodzącego słońca.
-On patrzy. - Jeden ze starców wskazywał drżącą ręką świecące oczy. - To zły znak.
-To słońce. - Wysoki tancerz odwrócił się i sięgnął po leżącą maskę. - Zobacz, to tylko słońce.
W głębi namiotu ukazał się profil Szmaragdowego Ptaka. Młody chłopak, mający odtwarzać
mityczną postać, włożył już strój i maskę. Pióra, niczym zielone płomienie, zatańczyły wokół
twarzy
-Już czas - powiedział najstarszy Zazu.
WIOSKA ZAZU. TARG
-Jesteśmy prawie na miejscu. - Profesor Collins wyglądał przez okno, starając się coś dojrzeć
przez zakurzone szyby.
Warkot silnika zagłuszał jego głos, więc potrząsnął bezradnie głową i uśmiechnął się do
dziewczyn, które wyglądały, jakby ktoś wypuścił z nich powietrze. Autobus przetoczył się wolno,
przecinając niewielki plac, przy którym sprzedawcy zwijali swoje stragany.
-Gdyby się tak nie wlókł, zdążyłabym kupić koraliki - poskarżyła się Cornelia. - Chciałam
znaleźć niebieskie, najlepiej szklane.
-Jestem pewna, że przy świątyni też będą je sprzedawać - odezwała się nagle nauczycielka
fizyki, która od dawna już milczała, zmagając się z obezwładniającą duchotą.
Autobus gwałtownie zahamował i rozległ się syk, a potem przechylił się na prawą stronę,
wzdychając ciężko jak człowiek, który musiał się podeprzeć, aby nie stracić równowagi.
-No i mamy przystanek - jęknęła Irma. - Już wyobrażałam sobie łazienkę z pachnącym mydłem i
z ręcznikiem wielkości prześcieradła...
-Chyba śnisz - przerwała jej Cornelia. - Będziemy mieszkać w bungalowach i jeśli dobrze
zrozumiałam, mamy prysznice z zimną wodą oraz mydło wielkości ziarenka kawy. Jedno dziennie -
dodała.
-I pająki - jęknęła Bess. - Pełno pająków spacerujących po spękanych kaflach łazienki.
-Przestań! - W oczach Taranee pojawiło się przerażenie. - Tylko nie pająki!
-Kto tu mówi o pająkach - uspokajał dziewczyny Martin Blase. - To pająki się was przestraszą i
zaraz pouciekają.
Cornelia wyjrzała przez okno i wydała pełen radości okrzyk.
-Przestali zwijać stragany! - Już przepychała się pomiędzy siedzeniami, ściskając w ręku portfel.
- Muszę koniecznie coś sobie kupić.
-Proszę opuścić na chwilę autobus - poprosił kierowca. - Będę zmieniać koło.
Turyści wysypywali się z pojazdu na plac, prostując nogi i wciągając w płuca rześkie powietrze.
-Cornelio, poczekaj! - wołała Will, biegnąc tuż za nią w stronę największego straganu.
Podeszły do chłopaka, który cierpliwie naciągał skórę na obręcz, formując niewielkie bębenki.
-Ciekawe, po co on to robi? - zainteresowała się Hay Lin, która doszła już do przyjaciółek. - Są
za małe, aby na nich grać.
-Ale można je nosić - zaśmiała się Taranee. - Wystarczy kilka zawiesić na rzemyku i już mamy
gotowy naszyjnik.
Do straganu podeszła kobieta i pochyliła się nad chłopakiem, aby mu coś powiedzieć. Zerknęła
na przyjaciółki oglądające haftowane chusty.
-Czy mógłbyś mi coś zaproponować? - spytała Cornelia. - Coś niewielkiego, gustownego,
oczywiście eleganckiego...
-I jakiego jeszcze? - chłopak śmiał się, zaglądając Cornelii w oczy.
-Coś takiego, co pasowałoby do mnie - odpowiedziała, unosząc w górę brwi.
Wstał, sięgnął do szuflady i wyjął niewielkie pudełko, w którym leżał jakiś drobiazg połyskujący
w promieniach zachodzącego słońca.
-To jest dla ciebie odpowiednie - powiedział, odsłaniając w uśmiechu białe zęby - Wiesz -
niespodziewanie spoważniał i obrócił na wszystkie strony niewielki przedmiot - on na ciebie
cierpliwie czekał.
Cornelia pochyliła się nad wisiorkiem i ujrzała małego Szmaragdowego Ptaka wyrzeźbionego w
zielonym kamieniu.
-Jest z malachitu - zapewnił. - To zaczarowany ptak, a ty jesteś czarodziejką - dodał, patrząc jej z
powagą w oczy.
-A ty po prostu czarujesz - odpowiedziała ze śmiechem. - Bo myślę, że masz ich więcej.
-Nie twierdzę, że jest jedyny, ale wiem, że ten jest twój.
Taranee zerknęła w stronę autobusu. Pan Collins przywoływał niecierpliwie spóźnialskie,
wymachując gwałtownie rękami.
-Musimy już iść, dziewczyny. - Will też widziała ponaglające gesty uczestników wyprawy. -
Kupujesz czy nie?
-Poproszę tego ptaka - zdecydowała się wreszcie Cornelia.
-Nie będziesz żałować, że go kupiłaś - odpowiedział chłopak. - Dodam ci łańcuszek gratis.
Zawiesiła go na szyi i poczuła ciepło zielonego kamienia.
-Wybieracie się na uroczystości do Zazu? Ja też tam będę - oznajmił młody sprzedawca.
-Owszem, tam właśnie jedziemy - wyjaśniła Irma. - Słyszałam, że to fajna impreza.
-Dla niektórych impreza, dla innych coroczne przedstawienie na pamiątkę pewnego wydarzenia
- odpowiedział z powagą chłopak.
-Nie miałam na myśli nic złego, po prostu... - Irma zaczerwieniła się i zerknęła w stronę
autobusu.
-Nic się nie stało, jestem z Zazu, to wszystko. - Nie patrzył na nią, tylko zwijał chusty, na
których jeszcze przed chwilą leżały drewniane i kamienne figurki Szmaragdowego Ptaka.
-No to w porządku. - Irma odetchnęła z ulgą.
-Więc może do zobaczenia.
-Długo mamy na was czekać?! - wołała pani od geografii, wychylając się przez okno. - Jeśli
chcecie tu zostać, możemy po was wrócić za dwa dni.
-Idziemy, już idziemy! - krzyknęła Will i pobiegły w stronę ruszającego powoli żółtego
autobusu.
Chłopak podniósł głowę i patrzył na oddalające się sylwetki dziewcząt. Cornelia potknęła się na
kamieniu, lecz w ostatniej chwili złapała równowagę i dogoniła przyjaciółki. Uśmiechnął się do
własnych myśli i potrząsnął głową, jakby chciał się ich natychmiast pozbyć.
Dziewczyny usadowiły się wreszcie na swoich miejscach i wyjrzały przez okno, aby raz jeszcze
zobaczyć rynek, który powoli pustoszał, i tylko wiatr targał papiery, tocząc je po placu od jednego
do drugiego domu. Pomachały na pożegnanie młodemu sprzedawcy i autobus odjechał z głośnym
warkotem w stronę widocznej w oddali wąskiej drogi. Kołysał się teraz i nikomu już nie
przeszkadzał brak klimatyzacji.
Przez zakurzone szyby widziały balkony, na których wydymały się jak żagle kolorowe spódnice
w jaskrawe pasy. Gorący wiatr unosił je wysoko i rzucał z powrotem na rozciągnięte spłowiałe
sznurki.
Autobus zatrzymał się raz jeszcze i pozostali pasażerowie pochodzący z okolicznych wiosek
wysiedli na zakurzone pobocze. Jedna z kobiet niosła na rękach śpiące niemowlę, ukołysane
rytmem poruszającego się pojazdu. Pomarańczowe światło przesunęło się po twarzy dziecka,
znikając za ostatnim domem.
Dołączyli do innych, wędrujących już poboczem, ścieżką, która wiła się przy drodze, znikając
chwilami między potężnymi konarami drzew. Stare kobiety z koszami, wsparci na kijach mężczyźni
w kapeluszach z szerokim rondem, matki i ojcowie z dziećmi na rękach.
Ubrani w odświętne stroje razem podążali w stronę Zazu.
-Dokąd oni tak idą? - spytała Bess. - Nie lepiej byłoby podjechać?
Wyjęła aparat, aby zrobić zdjęcie, ale opuściła go na kolana, napotykając surowe spojrzenie
kierowcy. Cornelia odwróciła się i pomachała w stronę znikających za zakrętem postaci. Kilkoro
dzieci uniosło wysoko ręce w geście pożegnania.
Światło przygasło, gdy wjechali w wąski zielony tunel drogi prowadzącej przez dżunglę.
Wysokie grube trawy szeleściły, ocierając się o boki autobusu, coś stuknęło, spadając na dach.
Powietrze stało się ciężkie, więc Will uchyliła okno i wtedy uderzyła je fala dźwięków. Cykady
rozpoczynały swój wieczorny koncert.
WIOSKA ZAZU. BUNGALOW
-Ma moc - stwierdziła Taranee, obchodząc dookoła figurę Szmaragdowego Ptaka. - Trochę
obdrapany, dziób też wiele pozostawia do życzenia, ale jest piękny. - Przejechała palcem po
łuszczącej się farbie.
Trawa wokół ptaka była zgnieciona. Widocznie turyści często stawali przy figurze witającej
przybyszów przy wejściu na teren hotelu znajdującego się w pobliżu wioski Zazu.
-Do rajskiego ptaka to mu daleko. - Courtney wyglądała z drugiej strony, uśmiechając się z
politowaniem - ale dla ciebie każda figura to dzieło sztuki.
-Nie znasz się na sztuce. Pamiętam, że nie potrafiłaś nawet napisać porządnego artykułu o
wystawie w muzeum archeologicznym - zauważyła z przekąsem Hay Lin.
-Lepiej widzieć we wszystkim sztukę, niż jej nie zauważać - dodała Irma, puszczając oko.
-Chodź, Courtney, nie będziemy z nimi rozmawiać. - Bess pociągnęła za sobą siostrę i poszły w
stronę recepcji, gdzie stała już grupa uczniów.
-To jest hotel? - spytała z niedowierzaniem Cornelia, rozglądając się po terenie, gdzie w
odległości kilkunastu metrów od siebie stały zanurzone w zieleni drewniane domki pokryte
dachami z wyplatanych mat.
~To jest przygoda - zaśmiała się Hay Lin. - I przestań narzekać.
-Nie martw się, jestem pewna, że w łazience znajdziesz lusterko. - Irma już ciągnęła czerwoną
walizkę, zmierzając w stronę dwupokojowego bungalowu z numerem pięć.
-Bardzo śmieszne - mruknęła Cornelia i rozejrzała się, szukając wzrokiem kogoś, kto mógłby jej
pomóc.
-Pośpiesz się - usłyszała wołanie Taranee. - Bo nie zdążymy na uroczystości.
-Pośpiesz się, pośpiesz - stęknęła, dźwigając lotniczą walizkę. - To ten nieszczęsny kierowca
autobusu powinien był się pośpieszyć.
Will, trzymając w ręku klucz, stała obok z plecakiem, cierpliwie czekając na przyjaciółkę.
-Uważaj! - krzyknęła, łapiąc w locie spadający z głowy Cornelii słomkowy kapelusz o
największym, jakie widziała, rondzie.
-Macie pięć minut, nie więcej! - rozległo się wołanie profesora Collinsa. - Później same
będziecie przedzierać się przez dżunglę.
W domku panował półmrok. Tylko gdzieniegdzie przez wąskie szczeliny żaluzji zasłaniających
ogromne okna przedostawało się świado, rysując wzory na surowych deskach podłogi.
-Wzięłaś nowy laptop? - upewniła się jeszcze Cornelia.
-A jak myślisz? - Will wyciągnęła z torby ciemny pokrowiec i uroczyście rozsunęła suwak.
-Prosto z biurka mamy, powiedziała, że mogę go pożyczyć. - Odsłoniła srebrzysty ekran. - Łączy
mnie ze światem z każdego miejsca, analizuje każdy obiekt pod kątem jego cech i pochodzenia, nie
mówiąc już o innych funkcjach...
Komputer zamruczał z aprobatą i ekran rozświetlił się kosmicznym blaskiem.
-Przestań mnie już tak wychwalać - rozległ się głos. - I tak twoja przyjaciółka dawno wyszła z
pokoju. Nie słyszysz, że jest w łazience?
Will rzuciła się na łóżko, sięgając po folder stojący na nocnej szafce. Otworzyła go na pierwszej
stronie i aż gwizdnęła z zachwytu.
-„Hotel Wschodzącej Gwiazdy. - Przeczytała. - Dyskretna obsługa, regionalna kuchnia”...
-Bardzo dyskretna obsługa - dobiegi ją głos Cornelii, która stojąc pod prysznicem, wydawała
okrzyki oburzenia. - Tak dyskretna, że wcale tu nie bywa. Widzę natomiast całe mnóstwo pajęczyn
pod sufitem.
-Wychodź stamtąd! - zawołała Will. - Ja też chcę zobaczyć te pajęczyny, a za dwie minuty
musimy być już gotowe.
Za ścianą coś spadło, a potem rozległ się trzask podnoszonych żaluzji.
-Czy u was też jest tak okropnie ciemno? - Usłyszała zduszony głos Hay Lin. - Właśnie
zrzuciłam torbę z aparatami.
-Też jest tak ciemno - potwierdziła Will, podchodząc do okna, aby wpuścić promienie
zachodzącego słońca.
I wtedy ujrzała ptaka siedzącego na niskiej gałęzi drzewa. Był cały zielony.
WIOSKA ZAZU. ŚWIĄTYNIA SZMARAGDOWEGO PTAKA
W powietrzu unosił się zapach mięty, czosnku i chili. Na rozgrzanych blachach w cieniu drzew
poza kręgiem świątyni kobiety smażyły warzywa, którymi miały częstować turystów przybyłych na
Święto Szmaragdowego Ptaka. Od strony wioski wolno zbliżała się starszyzna, krocząca w rytm
bębnów i piszczałek. Bose dzieci krążyły w zebranym tłumie, wyciągając ręce po cukierki, którymi
chętnie częstowali je uczniowie Sheffield Institute.
Will, Cornelia, Taranee, Hay Lin i Irma stały tuż przy sznurze oddzielającym obserwatorów od
kręgu otoczonego kolumnami.
-Są wyższe, niż myślałam - odezwała się Will. - Musieli się nieźle namęczyć, aby je tu postawić.
-Spójrz tam. - Taranee wspinała się na palce, wyciągając szyję. - Wspaniałe są te płaskorzeźby.
-Przedstawiają historię walki Szmaragdowego Ptaka z Kojotem. Mieszkańcy Zazu wierzą, że dar
Szmaragdowego Ptaka zapewnił im obfite zbiory i szczęśliwe życie. - Usłyszała głos Martina
Blase’a, który stanął tuż przy nich, aby lepiej wszystko widzieć.
-Zobacz, jak się śmieją - powiedziała Irma, spoglądając na chłopców stojących blisko
tworzącego się kręgu.
Podskakiwali w miejscu, nie mogąc się doczekać przedstawienia.
-Są dumni, że taniec ich ludu przyciąga aż tak wielką publiczność - zauważyła profesor Vargas. -
Cały rok przygotowywane są kostiumy.
-Za każdym razem jest to ta sama historia, ale na nowo opowiadana. Dlatego wszystko ulega
odnowieniu - dodał zaproszony przez profesora Collinsa etnograf.
Ekipa telewizyjna Heatherfield Voice ustawiała już kamery. Przed chwilą jedna z małpek
siedzących na gałęzi zeskoczyła na ścieżkę, łapiąc kolorowy kabel. Wyraźnie miała ochotę się nim
pobawić, lecz szybko została przepędzona przez kamerzystę.
-Może coś przegryziemy? - zaproponowała Irma. - Chętnie spróbowałabym jakiegoś
miejscowego specjału.
-Przyjęcie zaplanowane jest po przedstawieniu - poinformowała ją profesor Vargas. - Zainteresuj
się lepiej swoim sprzętem, bo widzę, że jeszcze nie wyjęłaś aparatu.
-Zdążę, pani profesor. - Pochyliła głowę i zaczęła grzebać w torbie. - Masz ci los! Zapomniałam
dodatkowych rolek filmów - jęknęła, przeszukując małe kieszenie w klapie.
-Tak to jest, jak się fotografuje starym sprzętem. - Cornelia wymachiwała niewielkim aparatem,
który łączył funkcję telefonu, kamery i cyfry bardzo dobrej jakości. - Trzy w jednym, to jest to!
-Przestań się wygłupiać - poprosiła ją Hay Lin. - Irma woli tradycyjne metody, a ja ją popieram.
Głuche bębny przerwały ich rozmowę i powoli od strony wioski zaczęli nadchodzić jej
mieszkańcy w rytualnych strojach. Gdy znaleźli się w kręgu między kolumnami, stanęli
nieruchomo, odwzorowując scenę z pierwszej płaskorzeźby. Wielki Kojot w czarnej wspaniałej
masce krył się w grupie tancerzy w plemiennych barwach Zazu. W środku stał najstarszy
mieszkaniec wioski w stroju z kolorowych piór, które lekko poruszały się na wietrze.
-Nie ma Szmaragdowego Ptaka? - zdziwiła się Bess.
-Nie ma go w pierwszej scenie. -Taranee spojrzała na nią z politowaniem. - Trzeba było czytać
przed wyjazdem, a nie podsłuchiwać cudze rozmowy.
-Legenda głosi, że gdy najjaśniejsza gwiazda konstelacji Rajskiego Ptaka pojawi się na niebie,
jej promień powędruje po ścianie świątyni, ożywiając bohaterów zaklętych w kamieniu. Wkroczą
oni do świata ludzi i wtedy rozpocznie się przedstawienie - mówił jakiś mężczyzna przy drodze
prowadzącej do świątyni, stojąc na starej skrzynce.
Przez tłum przebiegł szmer ożywienia i niektórzy z uczniów przepchnęli się do przodu, aby
lepiej widzieć to, co nastąpi.
-Nie wiadomo, skąd lud Zazu zna czas wzejścia gwiazdy. - Martin Blase zwracał się
bezpośrednio do uczniów. - Nie wiadomo skąd, bo wiedza astronomiczna mieszkańców wioski nie
pochodzi przecież z naukowych opracowań. Dlatego dla nich wzejście tej Ampulli jest magiczne. I
dlatego też tak chętnie opowiadają innym historię, która się z tym wiąże. - Etnograf był wyraźnie
przejęty.
-Więc nie wiadomo, jak obliczają czas wzejścia gwiazdy? - upewniała się Hay Lin.
-Nie wiadomo - potwierdził przysłuchujący się opowieści profesor Collins. - Ale zwróćcie
uwagę, że zarówno budowla, jak i otaczające ją kolumny są wyraźnie zorientowane na Ampullę,
wzniesione tak, aby wskazywać miejsce jej pojawienia się.
Niebo pociemniało i zapadła cisza, przerywana jedynie graniem cykad, które urządzały swój
wieczorny koncert. Zapalono pochodnie, które oświetliły krąg przygotowany na uroczystości.
Wszystkie twarze stojących tam tancerzy Zazu zwrócone były w stronę nieba, gdzie za chwilę
miała się ukazać Ampulla. Tuż nad gęstą ścianą dżungli wznosiła się łuna zielonkawego światła,
które stawało się coraz jaśniejsze. Wszyscy wstrzymali oddech, bo w miejscu, gdzie jeszcze przed
chwilą nic nie było widać, pojawiła się gwiazda.
-Spójrz, Hay Lin, czy nie jest piękna? - wyszeptała Will, ściskając przyjaciółkę za rękę.
I nagle pojawił się promień. Prześlizgnął się między kolumnami i dotknął uwięzionego w murze
rysunku Szmaragdowego Ptaka.
-Poruszył skrzydłem, poruszył skrzydłem! - zawołała jakaś mała dziewczynka, z całej siły
ciągnąc za rękaw wysokiego mężczyznę.
Rozległy się bębny i od strony lasu, unosząc się niemal nad ziemią, przyfrunął Szmaragdowy
Ptak. Maska tancerza była imponująca. Zielone pióra kołysały się na wietrze, a przenikliwe oczy
mierzyły spojrzeniem zebranych wokół obserwatorów. Twardy dziób zasłaniał prawie połowę
twarzy, a ostre szpony wieńczyły stopy tancerza, który skoczył w górę i opadł, wznosząc w
dłoniach gliniany Dzban. Poruszył gwałtownie głową, rozglądając się na wszystkie strony, i
wykonał kilka drobnych kroków Jego biodra owinięte były zielonym pasem zdobionym długimi
piórami. Ruchy stawały się coraz szybsze, w miarę jak przyśpieszały bębny towarzyszące tańcowi
Szmaragdowego Ptaka. Okrążał przestrzeń zanikniętą kolumnami i powracał w miejsce, gdzie
rozpoczął swój taniec.
I wtedy z kręgu tancerzy wystąpił czarny Kojot. Skoczył wysoko, sięgając po Dzban trzymany
przez Szmaragdowego Ptaka. Tak rozpoczęła się walka, w której dwaj mężczyźni okrążali się w
tańcu.
W niespokojny rytm bębnów wdarły się teraz piszczałki. Ich wysoki dźwięk niósł wielki
niepokój i wyrażał trwogę ludu obserwującego pełne dramatyzmu widowisko. Dzban lśnił w świede
gwiazdy. Jej promień podążał wszędzie tam, gdzie znajdował się Szmaragdowy Ptak. Teraz
tancerze przyśpieszyli. Ruchy stały się prawie niewidoczne, tak szybkie były okrążenia. Przez
chwilę widać było wyciągnięte ręce Kojota i już, już miał dotknąć Dzbana, gdy naraz Szmaragdowy
Ptak wzbił się w powietrze i runął na złego ducha. Kojot zniknął i tancerz został sam.
W przejmującej ciszy słychać było jedynie jego przyśpieszony oddech. Stał tak przez chwilę,
wpatrując się w jaśniejącą na niebie gwiazdę.
I znów ruszyły bębny, a Szmaragdowy Ptak, potrząsając piórami, zbliżył się do najstarszego
członka plemienia. Stary człowiek spoglądał na niego ukryty za maską, którą zdobiły geometryczne
wzory. Tancerz uniósł w górę Dzban i opuścił go, aby podać najstarszemu z wioski. Mężczyzna
przejął dar i uniósł go ponownie, tak aby wszyscy mogli zobaczyć Dzban z Żywą Wodą.
-To najbardziej uroczysta chwila - wyszeptał profesor Collins, pochylając się nad dziewczynami.
- Za chwilę Kropla Żywej Wody wniknie w ziemię.
I nagle jakiś cień przesłonił niebo. Ogromne czarne skrzydła rozpięte nad zgromadzonym
tłumem z szumem przecięły powietrze, które stało się gęste od cuchnącego oddechu ptaka.
Rozległy się pełne przerażenia okrzyki ludu Zazu. Wiatr zdmuchnął pochodnie i wtedy wielki
sęp z zakrzywionym dziobem wyrwał z dłoni starca gliniany Dzban. Jeden ruch ogromnych
skrzydeł i zniknął ze zdobyczą za falującą ścianą zielonej dżungli.
-Co to był za ptak? Nigdy takiego nie spotkałem! Widziałeś jego skrzydła? Miały chyba dziesięć
metrów rozpiętości. - Zmieszane głosy publiczności wznosiły się i opadały, a poruszenie, które
zapanowało w tłumie, było tak wielkie, jak wielkie było milczenie ludu Zazu. Mieszkańcy wioski
wiedzieli bowiem, że stało się nieszczęście.
-Dziwne - odezwał się cicho profesor Collins. - O ile sobie dobrze przypominam - zwrócił się do
stojącego obok Martina Blase’a. - Nieznana jest wersja mitu, w której Dzban porywa czarny Sęp.
-I do tego żywy - dodał etnograf, wpatrując się w puste już niebo.
-Może chcieli urozmaicić przedstawienie i wyszkolili tego ptaka, aby turyści mieli dodatkową
atrakcję - zgadywała Irma. - No wiecie, dziewczyny, zaskoczenie i tak dalej.
-Ta uroczystość jest dla nich zbyt ważna. -Taranee z zastanowieniem pokręciła głową - Nie, to
chyba niemożliwe.
-Zrobiłam mu zdjęcie - odezwała się niespodziewanie Cornelia.
-Ja też. - Will uśmiechnęła się do przyjaciółki.
-A ja zrobię świetne zdjęcia na jungle party. - Bess już przedzierała się przez tłum, chcąc jak
najszybciej znaleźć się w pokoju. - To dopiero będzie temat!
Niektórzy łapczywie zjadali przygotowane przez kobiety Zazu regionalne dania. Wydawali się
nieobecni, na ich twarzach bowiem nie gościł nawet cień uśmiechu.
Dziewczyny ruszyły w zgodnym milczeniu w stronę majaczących w ciemnościach bungalowów.
Gdzieniegdzie zapalały się już świada, a wesołe okrzyki uczniów Sheffield Institute dowodziły, że
szykują się na prawdziwą zabawę. Jeden z chłopców w czarnej jak heban masce wyskoczył na
drogę.
-Nie jestem pewna - Will ostrożnie dobierała słowa - ale wydaje mi się, że coś tu jest nie tak.
KRAINA KOJOTA. CZERWONA PUSTYNIA
Trzymał Dzban mocno w szponach, aby ogromny pęd powietrza przeciągający go przez wąski
przesmyk nie wyrwał mu z łap zdobyczy. Widział w oddali znajomą czerwoną łunę i poszarpane
skały, które ginęły w mroku, wchodząc w atramentową czerń.
Unosił się teraz i opadał w objęciach zimnych prądów ponad piaskami martwej pustyni. Paciorki
jego oczu śledziły uważnie horyzont w poszukiwaniu jakiegoś ruchu, który zdradziłby mu miejsce
pobytu Kojota albo Grzechotnika. Nie znosił tej pustki, a po tym, jak znalazł się przez chwilę w
Innym Świecie, jeszcze dotkliwiej odczuwał jej przygnębiającą oczywistość.
-Gdzie jesteś? - zachrypiał, lądując na spękanej czerwonej ziemi.
-Tu jestem. - Usłyszał głos.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz