sobota, 11 października 2014

Rozdział 1

SHEFFIELD INSTITUTE. PRACOWNIA FOTOGRAFICZNA
Echo zatrzaskiwanych drzwi rozeszło się po szkolnym korytarzu. Pierwsza weszła Irma.
Przywitały ją ciemność i zapach chemikaliów.
-Za każdym razem czuję się jak w małym czarnym pudełku, którego zamek zaciął się sto lat
temu. - Hay Lin sięgnęła szybko w stronę kontaktu znajdującego się tuż przy drzwiach pracowni.
W głębi pokoju zapaliła się czerwona lampka i mrok rozświetliły niewielkie błyski
poruszających się gdzieś w górze białych prostokątów, które podmuch powietrza wprawił w
kołysanie.
-Jesteś pewna, że nie jest za późno? - spytała Taranee.
-Sama byłaś ciekawa, jak wyszły te chmury- zauważyła Hay Lin. - Pędziły, jakby ktoś je gonił.
Rozległ się szelest, a potem coś z hukiem spadło na podłogę. Irma odwróciła się gwałtownie i
ujrzała sunący w jej stronę biały kształt.
-Wyglądają jak duchy. - Zachichotała nerwowo, spoglądając na rząd jasnych plam kołyszących
się pod sufitem.
-Ciekawe, kto je tu powiesił - zainteresowała się Taranee, podchodząc bliżej do suszących się
czarno-białych zdjęć.
Ciemnia miała kształt kwadratu. W głębi pod oknem szczelnie zasłoniętym czarną kotarą
ciągnęły się długie stoły z poustawianymi na nich zielonymi kuwetami. Panował tu wielki
porządek, bo nauczycielka wymagała od uczestników koła fotograficznego, aby zawsze
pozostawiali wszystko w nienagannym stanie. W kącie pracowni znajdowała się umywalka z
wiecznie kapiącą wodą, gdyż kran nie dawał się porządnie zakręcić. Odgłos kropel uderzających
miarowo o porcelanowe wnętrze odmierzał czas i dziewczyny zawsze twierdziły, że do naświetlania
zdjęć nie potrzebują zegara. Wystarczy się wsłuchać w melodię spadających nieprzerwanie kropel i
policzyć.
Po lewej stronie, zawsze w tym samym miejscu na niedużym stoliku, w wielkich szklanych
naczyniach kryły się pęsety, tuż obok stały słoje z brązowego szkła służące do mieszania
chemikaliów.
W starej szafie z szufladami spoczywały papiery ułożone według grubości i odcienia. Wszystko
to czekało na kolejnych pasjonatów, którzy interesowali się tradycyjnymi metodami fotografowania
i wywoływania filmów.
-No nie! - rozległ się głos Taranee. - Zobaczcie! - Zdjęła ostrożnie jedno z suszących się zdjęć i
położyła na stole, tuż pod czerwoną lampką. - Czy te Grumperki muszą być takie wścibskie?! - W
jej oczach pojawiły się niebezpieczne błyski.
Taranee, z natury nieśmiała i spokojna, ujawniała prawdziwie ognisty temperament w chwilach
wielkiego wzburzenia. Wtedy najlepiej było schodzić jej z drogi.
Zdjęcie przedstawiało roześmianą Cornelię stojącą na przystanku w towarzystwie brata Taranee,
Petera. - Spotkali się przypadkiem - cedziła przez zęby - a Bess oczywiście musiała to uwiecznić.
-Pewnie je wywiesi na szkolnym korytarzu - westchnęła Hay Lin.
-Nieważne - przerwała im Irma. - Mam zamiar dzisiaj wieczorem wypróbować jeszcze nowy
przepis na czekoladowe ciasto, więc weźmy się wreszcie do roboty. Przecież chciałaś obejrzeć jak
najszybciej te swoje chmury.
Hay Lin złapała film, zręcznie nawinęła go na rolkę i nałożyła pokrywę koreksu. Jeszcze tylko
odpowiednio stężony roztwór i najważniejszy moment, kiedy trzeba zakręcić pokrywę, tak aby
wywoływacz dotarł do każdej najmniejszej powierzchni fotograficznej błony.
Po chwili negatyw suszył się na sznurku przyczepiony zgrabną żabką i obciążony spinaczem na
dole, bo jak twierdziła pani Vargas, inaczej poskręcałby się niczym makaron.
-Uwielbiam tę chwilę. - Okulary Taranee błysnęły w ciemnościach. - Uwaga, włączam
powiększalnik.
Wielki obiektyw zbliżał swój okular do białej powierzchni blatu, gdzie czekały już sanki, aby
chwycić ząbki filmu. Irma szykowała papiery, a Hay Lin rozpuszczała w wielkich kuwetach świeży
wywoływacz i utrwalacz.
-Poczekajcie - rozległ się głos Taranee. - Musimy coś wybrać.
Zdjęła ostrożnie wysuszony negatyw i już oglądały ciemniejsze i jaśniejsze plamy, bez trudu
rozpoznając wyłaniające się obrazy chmur. Miały przed sobą całą serię zdjęć chmur złapanych w
pułapkę obiektywu.
-To będzie najlepsze - zadecydowała bez wahania Tar anee. - Udało się chyba uchwycić księżyc,
ale nie jestem pewna.
Ułożyła negatyw pod powiększalnikiem i na białym papierze pojawiły się jasne niebo, kilka
ciemnych punktów i szara chmura.
-Lubię widzieć świat w odwróconych kolorach - odezwała się Irma. - Białe nocne niebo, ciemne
gwiazdy... tylko chmura, dlatego że jest szara, nie zmienia barwy i pozostaje taka jak w
rzeczywistości. Ciekawy efekt, prawda?
Odliczyły pięć kropli i wyłączyły lampkę powiększalnika.
Hay Lin jednym ruchem wsunęła papier do przygotowanego roztworu. W blasku czerwonej
lampki zaczęły się wyłaniać jakieś kształty. Najpierw zarysy ciemnego nieba, jaśniejsza plama
chmury i wybijające się z tła księżyc i gwiazdy. Teraz jeszcze tylko utrwalacz i płukanie czystą
wodą.
-Ale piękne - westchnęła Hay Lin. - Dla tej chwili warto robić zdjęcia.
-Szkoda, że Cornelia tego nie widzi - zaśmiała się Irma. - Przestałaby się upierać, że zdjęcia jej
cyfrą są najlepsze na świecie.
-Spóźnię się! - zawołała Taranee, łapiąc w locie torbę. - Mam za chwilę próbę.
Hay Lin zamyśliła się, bo coś innego przyciągnęło jej uwagę. Coś domagającego się
wyjaśnienia, gdyż to, co widziała, nie przypominało obrazu, który zapamiętała, fotografując
chmury. Jak przez mgłę usłyszała trzask zamykających się za Taranee drzwi i odgłos oddalających
się kroków
-Spójrz, popatrz tylko! - Już szła w stronę suszarki i zanim zdążyły zareagować, zdjęcie
wylądowało na rozgrzanej płycie, przykryte płócienną klapą.
Chwyciła gumowy wałek i przejechała nim parę razy po miękkiej powierzchni.
Rozległ się cichy syk i po chwili zdjęcie, jeszcze ciepłe, leżało na jednym ze stołów, tuż pod
czerwoną lampą.
Dziewczyny pochyliły się nad fotografią, która wywołała tak wielkie emocje. Irma cicho
gwizdnęła i obróciła zdjęcie do góry nogami.
-Nie tak - zaprotestowała Hay Lin. - Odwróć je z powrotem.
-Przecież wyraźnie widzę jakieś stworzenie. - Irma złapała róg fotografii i pociągnęła ją
energicznie w swoją stronę.
-Ja też widzę, ale tak jest dobrze - upierała się Hay Lin.
-Jeśli chcesz na nie patrzeć do góry nogami... - Irma z ociąganiem puściła brzeg zdjęcia.
-To ty oglądasz je odwrotnie. - Hay Lin roześmiała się wreszcie i zerknęła w stronę przyjaciółki.
-Umówmy się, że są to dwa potwory, dobrze? -Musimy pokazać to zdjęcie Taranee! - zawołała
podekscytowana Irma. - Ona najlepiej zna się na fotografowaniu.
-Wezmę je do szkoły - postanowiła Hay Lin. - Podaj mi teczkę.
Irma sięgnęła po biały karton i prześlizgnęła się spojrzeniem po czarno-białej fotografii.
-Hej, zniknął, teraz pojawił się inny!
Hay Lin pochyliła się nad zdjęciem, przejeżdżając w zastanowieniu palcem po idealnie gładkiej
powierzchni papieru.
-To jak, robiłyśmy te zdjęcia w Heatherfield czy w świecie równoległym? - zażartowała
niepewnie Irma.

HEATHERFIELD. OBSERWATORIUM ASTRONOMICZNE
-Nic nie widzę - narzekała Cornelia, odgarniając włosy spadające jej na oczy.
-Co ty wyprawiasz? - niecierpliwiła się Courtney Grumper. - To nie salon fryzjerski, tylko
obserwatorium. Jeśli chcesz teraz układać włosy, to odsuń się i daj nam popatrzeć.
Cornelia spojrzała na nią z wyższością i chwyciła mocniej obejmę lunety.
-Cierpliwość jest cnotą - odezwała się cicho. - Mówiąc, że nic nie widzę, mam na myśli to, że
jeszcze nic nie widzę. Ale zaraz zobaczę. - Uśmiechnęła się jak do fotografii. - Więc poczekam i
tobie radzę zrobić to samo. Trzeba się było nie spóźniać na zajęcia.
Uczniowie zebrali się na samej górze, w Obserwatorium Astronomicznym Heatherfield u pana
Zachariasza, który obiecał im wykład na temat gwiazd i ich tajemniczych wędrówek po
nieboskłonie. Kopuła zasłaniająca niebo rozsunęła się z cichym szumem, ustępując miejsca
ukazującym się gwiazdom, a ustawione rzędem lunety czekały na ciekawskich. Niewielki tłumek
kłębił się przy drzwiach, wymieniając szeptem ostatnie uwagi. Niektórzy, tak jak Cornelia, zajęli
już miejsca, aby obserwować to, o czym będzie opowiadał dziadek Erica.
-Już jestem! - rozległ się głos Hay Lin. - Mogę panu pomóc?
-Wszystko przygotowane. - Zachariasz Lyndon uśmiechnął się do przyjaciółki wnuka.
Cenił jej zainteresowanie gwiazdami i cieszył się z częstych wizyt, które stały się tradycją od
czasu, kiedy Eric wyjechał z rodzicami.
Hay Lin rozglądała się po obserwatorium z niezbyt szczęśliwą miną. Zerknęła na Zachariasza z
niepewnym uśmiechem.
„Też mi go brakuje” - pomyślał i ze zdumieniem spostrzegł w jej ciemnych oczach błysk
zrozumienia.
-Możemy zaczynać? - rozległ się głos profesor Mitrage, która siedziała w miękkim obrotowym
fotelu, kręcąc się we wszystkie strony, i teraz przemawiała do grupki stojącej przy samych
drzwiach:
-Znacie zasady. - Upewniła się, spoglądając surowo na szepczące dziewczyny. - Żadnych
rozmówek, po prostu pełne skupienie, bo to, co tutaj usłyszymy, przyda nam się nie tylko teraz, ale
przede wszystkim na lekcjach fizyki.
Hay Lin podniosła wzrok na odsłonięte niebo. Księżyc i gwiazdy, znane i nieznane konstelacje,

mgławice i poruszające się świetlne punkty - wszystko przypominało rozmowy z Erikiem, te
niekończące się godziny, kiedy starali się pojąć fenomen wędrujących gwiazd.
„Puste jest niebo bez ciebie - pomyślała. - Gdziekolwiek teraz jesteś, niebo nad Heatherfield jest
po prostu puste”.
Poczuła dotyk dłoni i spojrzała na stojącą obok Cornelię. Dziewczyna patrzyła prosto przed
siebie i Hay Lin odnalazła jej myśli. Ujrzała obraz Caleba, który żegnał się z jej przyjaciółką.
„Masz rację - odpowiedziała Cornelii w myślach. - Nie powinnam narzekać. Kiedyś przecież
zobaczę mojego Erica”.
-Pan Zachariasz Lyndon zgodził się opowiedzieć wam o gwiazdach, to czwarta opowieść z cyklu
Wędrówki po wszechświecie - słowa profesor Mitrage zdawały się dobiegać z bardzo daleka.
-A będziemy mogli po wykładzie skierować lunetę na domy? - zapytał Kurt, trącając łokciem
Urię.
-Właśnie - poparł go Uria. - Oczywiście dla celów naukowych - zarechotał.
-Jeśli nie uspokoicie się natychmiast, będziecie oglądać gwiazdy, stojąc na ulicy. - Głos
nauczycielki fizyki miał temperaturę lodowca.
-Dobrze, już dobrze, żartowałem - mruknął Kurt. - Niech się pani tak nie denerwuje.
-Niektórzy z was są tu po raz pierwszy. - Zachariasz Lyndon podszedł do wielkiej mapy nocnego
nieba. Rozwinęła się z cichym szumem, dotykając podłogi. - Tutaj - wskazał miejsce na mapie -
kryje się bohaterka dzisiejszego spotkania, Ampulla, tajemnicza gwiazda wschodząca raz do roku.
Ujrzycie ją niebawem w Zazu na uroczystości Święta Szmaragdowego Ptaka.
-A jak można się na nią dostać? Chętnie porozglądałbym się na takiej gwieździe, może są tam
jakieś skarby? - zainteresował się Kurt.
-I tak nikt by cię tam nie wpuścił - mruknęła Will. - Gwiazdy nie lubią nieproszonych gości.
-Proszę nie przerywać panu Zachariaszowi. - Profesor Mitrage zbliżyła się do grupy chłopców.
Natychmiast umilkli, wlepiając gorliwie wzrok w dziadka Erica.
-Jak pewnie wiecie, termin „planeta” pochodzi od greckiego słowa „wędrowiec”. Nic dziwnego
więc, że planety krążą wokół gwiazd. Znacie Merkurego, Wenus, Ziemię, Marsa, Jowisza, Saturna,
Urana i Neptuna, ale istnieją jeszcze inne galaktyki, w których odkryto ponad dwieście planet spoza
Układu Słonecznego. - Zatoczył dłonią krąg nad rozświedoną punkcikami mapą. - Każda z tych
gwiazd może być matką innego świata, podobnie jak Słońce. Jedne zapowiadają jakieś zmiany,
innym towarzyszą dziwne i przełomowe wydarzenia. Szmaragdowa łuna zapowiada pojawienie się
najjaśniejszej gwiazdy, Ampulli, w gwiazdozbiorze Rajskiego Ptaka, jedynej spośród gwiazd, która
kiedy wschodzi, ma barwę szmaragdową, później złotą, a gdy stanie w zenicie - czerwoną.
-Pewnie nie może się zdecydować, jaki wybrać kolor, tak jak Cornelia, która szuka rano w szafie
sukienki - syknęła Courtney.
Pani Mitrage zgromiła ją wzrokiem.
-Raz do roku na niebie możemy więc zaobserwować tajemniczą gwiazdę Ampullę, tak związaną
z wierzeniami ludu Zazu. Będziecie mieli szansę ujrzeć ją na własne oczy. - Głos Zachariasza
Lyndona zabrzmiał niezwykle uroczyście. - Co to za gwiazda i jakie jest jej przeznaczenie, tego nie
wiemy. Ale pewnego dnia, wiele tysięcy lat temu pojawiła się na naszym niebie i odtąd
nieprzerwanie obserwujemy jej drogę.
-A można będzie popatrzeć przez lunetę? - spytała Bess Grumper. - Bo chciałabym
sfotografować tutaj niebo, a moja siostra napisze artykuł na temat dzisiejszego spotkania w
obserwatorium.
-Ja moją komórką zrobię dużo lepsze zdjęcie - mruknęła pogardliwie Cornelia.
-Podejdźcie teraz do teleskopów i spójrzcie na niebo - poprosił dziadek Erica. - Skierujcie wzrok
na gwiazdy. Może któraś z nich jest waszą szczęśliwą opiekunką?
Uczniowie ruszyli biegiem do stojących w kręgu teleskopów.
-Proszę, powoli, po kolei, wszyscy zdążą - dyrygowała pani od fizyki. - Oglądanie gwiazd
wymaga skupienia, a nie przepychania. Jak tak dalej pójdzie, to nic nie zobaczycie.
Will położyła dłonie na chłodnej tubie lunety. Zbliżyła twarz do okularu i zmrużyła oczy. I nagle
poczuła zawrót głowy, jakby świat rozpoczął szaleńczy bieg. Gwiazdy pomknęły w jej stronę z
niespotykaną prędkością. Ogromniały w zatrważającym tempie, a ona bezskutecznie usiłowała
powstrzymywać ich bieg. Wydawało się, że są już na wyciągnięcie ręki, gdy naraz wszystko
zniknęło. I pojawił się Księżyc, a za nim cień, który przypominał obrączkę. Wyglądało to tak, jakby
ktoś się za nim ukrywał.
-Will, co się z tobą dzieje? - Cornelia szarpała ją za ramię. - Gdybym cię nie złapała...
-Widziałam coś dziwnego. - Oczy Will błyszczały jak gwiazdy.
-Jeśli będziesz tak odlatywać, to mamy małą szansę, aby wziąć w tym udział - zauważyła Hay
Lin, która zerknęła przez porzuconą lunetę.
Na niebie migotały miliony gwiazd, a znajomy księżyc świecił nie tylko nad ich światem.
HEATHERFIELD. POKÓJ HAY LIN
„Hay Lin, słyszysz mnie? Odezwij się! - Ktoś uporczywie powtarzał jej imię, wdzierając się do
męczącego snu. - Bądź wcześniej w szkole, bo musimy pogadać, Hay Lin!” - usłyszała głos Irmy,
więc z ociąganiem otworzyła oczy i tuż przed nosem ujrzała tarczę zegara.
-Ale ja jeszcze śpię - głośno zaprotestowała, zerkając na budzik. - Która to godzina?! Z
pewnością nie zdążę do szkoły.
Zerwała się z łóżka tak gwałtownie, że zakręciło jej się w głowie. Przez chwilę nie wiedziała,
gdzie jest. Miała kłopot ze złapaniem równowagi i nadepnęła na zbyt długą nogawkę piżamy,
potykając się o leżącą na dywanie książkę. Wpadła na biurko i zatrzymała się, wlepiając wzrok w
wiszące w oknie papierowe ptaki. I wtedy sobie przypomniała. Ziemia gorąca od stóp tancerzy
wybijających rytmy. Wielkie czarne skrzydło. I jeszcze dotyk piór.
-Hay Lin, spóźnisz się do szkoły - Usłyszała głos swojej mamy i po chwili drzwi otworzyły się,
a Yoan Lin stanęła w progu, trzymając w ręku klucze. - Wypij chociaż mleko i zjedz kawałek ciasta
- poprosiła, patrząc z naganą na córkę. - Byłam pewna, że jesteś już gotowa. Tata już dawno
wyszedł do restauracji.
-Nie wiem, co się stało, ale nie mogłam się dobudzić - mruknęła pojednawczo Hay Lin. - Już
idę, mamo.
Yoan zniknęła w przedpokoju i chwilę potem rozległ się trzask zamykanych drzwi.
Dziewczyna ruszyła boso do łazienki i puściła duży strumień wody. Szybki prysznic, i już
wkładała pośpiesznie ubranie, aby zdążyć na autobus. Przed oczami przesuwały jej się obrazy
jakiegoś tańca, coś świeciło w ciemnościach i nagle padł na to cień, ukrywając obraz w pamięci
Hay Lin. Potrząsnęła głową i sięgnęła po klucze.
„I tak nie zdążę zjeść śniadania” - pomyślała, chwytając w locie kawał drożdżowego placka.
Wyszła prosto w oślepiające światło dnia. Kiedy skręciła w stronę przystanku, autobus znikał już
u wylotu ulicy. Stanęła zrezygnowana i wbiła zęby w kawałek jaskrawożółtego ciasta.
SHEFFIELD INSTITUTE. PRACOWNIA HISTORYCZNA
„Lekcja już trwa?” - głos Hay Lin sprawił, że siedząca w ławce Irma uśmiechnęła się szeroko.
„Owszem, a co, wróciłaś z obserwatorium nad ranem?” - pomyślała w odpowiedzi i sięgnęła po
długopis, aby narysować na okładce zeszytu gwiazdę.
-Widzę, że jesteś dzisiaj bardzo zadowolona - rozległ się głos profesora Collinsa. - Chętnie
usłyszymy, co cię tak rozbawiło.
-Lepiej nie zadawać takich pytań - mruknęła chuda jak tyka dziewczyna siedząca w drugim
rzędzie od okna. - Są osoby, które uśmiechają się bezmyślnie.
-Są osoby, które uśmiechają się do własnych myśli - poprawiła ją Irma. - Gdybyś miała ocenić
swoje przemyślenia, zwykle pozbawione sensu, zalałabyś się łzami.
Chłopcy parsknęli śmiechem, a profesor Collins, nie zwracając uwagi na kłótnię, wyjrzał przez
okno, odwracając się do uczniów plecami.
-Teraz. - Irma wpatrywała się w drzwi, oczekując, że ujrzy swoją przyjaciółkę.
Pusty korytarz rozbrzmiewał krokami, w miarę jak Hay Lin zbliżała się do klasy, w której
odbywała się lekcja historii.
Profesor Collins usiadł przy biurku i otworzył leżącą na nim książkę.
„Hay Lin, gdzie jesteś?” - usłyszała zniecierpliwiony głos Irmy.
„Pod klasą” - odpowiedziała w myślach i zatrzymała się, kładąc dłoń na wytartej klamce.
„Poczekaj, odwrócę jego uwagę - zaśmiała się przyjaciółka. - Teraz, wchodź!”.
Drzwi skrzypnęły i dziewczyna wsunęła się cicho do klasy. Irma stała przy biurku pana Collinsa,
pochylając się nad otwartą książką. Gestykulowała żywo, przekonując go do swojej ryzykownej
koncepcji. Nauczyciel uśmiechał się coraz szerzej, nie mogąc ukryć rozbawienia.
„Już jestem - usłyszała Irma. - Możesz usiąść”.
-Nie każda historia musi mieć szczęśliwe zakończenie - wyjaśniał profesor Collins. - Ta z
pewnością pozostanie smutną opowieścią z mrocznym finałem.
-Bardzo żałuję - Irma westchnęła teatralnie. - Lubię, jak wszystko dobrze się kończy.
-Historia nie zawsze jest baśnią czy mitem. Musimy się z tym pogodzić - zauważył z powagą
pan Collins.
-Tak też uczynię - westchnęła Irma, zerkając w stronę Hay Lin siedzącej z miną niewiniątka w
swojej ławce.
-Wiem, że wielu z was nie może doczekać się wyjazdu. - Profesor Collins wstał i rozpoczął
spacer po klasie. - To eksperyment, bo nigdy dotąd nie organizowaliśmy wspólnej wyprawy tak
licznej grupy uczniów. Połączone siły kół: fotograficznego i historycznego, czyli waszych talentów,
uczynią tę podróż prawdziwie naukową wyprawą. Przeżyjecie naprawdę wspaniałe chwile.
Staniecie się świadkami wzejścia niezwykłej gwiazdy i obchodów święta ludu Zazu.
To prawdziwa magia. - Spojrzał w stronę ławki, w której siedziała Hay Lin.
-Co ty tu robisz? - spytał zdziwiony.
-To prawdziwa magia - powtórzyła Hay Lin. - Siedzę tu przecież cały czas.
Dean Collins zmarszczył brwi i pokręcił z niedowierzaniem głową.
-Pewnie się pan nie wyspał - rzucił jeden z chłopaków. - Ja, jak się nie wyśpię, to potrafię moją
siostrę pomylić rano z mamą.
-Przysiągłbym... no dobrze. - Ruszył między ławkami. - Wracając do wyjazdu, to nie
zapominajcie, że plener połączony jest z corocznym Świętem Szmaragdowego Ptaka. Czeka nas
więc obserwacja wschodu gwiazdy Ampulli i udział w obchodach, które bardzo hucznie
wyprawiają członkowie plemienia Zazu. Mieszkają w pobliżu starożytnej świątyni.
-Będą tańce? - zainteresowała się nagle Irma. - I przyjęcie?
-To dla niej najważniejsze - syknęła jedna z dziewczyn. - Proszę, proszę, jak się ożywiła, panna
zabawowa.
-Nie wiem, czy wiesz - Irma rzuciła jej lekceważące spojrzenie - ale tańce są wspaniałym
tematem dla fotografa, podobnie jak przyjęcie, które z całą pewnością będzie okazją, aby poznać
ważne dla tego ludu zwyczaje.
Taranee uśmiechnęła się szeroko i trąciła kolanem przyjaciółkę.
-Irma ma rację. - Profesor Collins wyraźnie się ożywił. - Święto Szmaragdowego Ptaka to nie
tylko atrakcja dla miłośników astronomii i zwykłych turystów, lecz również malownicze
przedstawienie, dzięki któremu zrozumiemy mit o niezwykłym ptaku, tak ważnym w wierzeniach
Zazu.
-Irma ma zawsze rację - odezwała się półgłosem sąsiadka z drugiego rzędu - i świetnie zna się na
przyjęciach. W końcu często bywa na dyskotekach i koncertach.
-Uspokójcie się, dziewczyny - Hay Lin rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie. - Jeśli szukacie
emocji, poczekajcie na wyjazd.
-Zachariasz Lyndon jest honorowym gościem wyprawy - przypomniał nauczyciel. - Będzie tam
po raz drugi i opowiadał mi, że największe wrażenie zrobiła na nim zrujnowana świątynia w środku
dżungli. Jedzie też z nami profesor etnografii z naszego muzeum historycznego, pan Martin Blase.
-Nie mogę się doczekać - wyrwało się jednej z dziewczyn. - Ujrzeć wschodzącą gwiazdę i
przedstawienie! To będzie dopiero przeżycie.
Profesor Collins zbliżył się do tablicy i szybkim ruchem nakreślił szpaler kolumn, a potem
jeszcze jeden i kolejny, tak że powstał las wysokich smukłych budowli zwieńczonych profilem
ptaka. Odwrócił się do uczniów i powiódł po nich wzrokiem.
-Nie wiemy, co odbywało się tam przed tysiącami lat, ale pierwszy promień wschodzącej
gwiazdy przechodzi między kolumnami i, jak głosi legenda, pada na płaskorzeźby zdobiące ścianę
świątyni, ożywia je, odkrywając tajemnicę tego miejsca.
-Jakie to romantyczne! - Dziewczyna z drugiej ławki notowała pośpiesznie słowa nauczyciela. -
Ciekawe, co przedstawiają te płaskorzeźby.
-Nie zdradzę wam wszystkiego na lekcji. - Profesor Collins składał notatki, chowając je do
czarnej kartonowej teczki. - Musicie sami sprawdzić, poszperać, poszukać...
-Chętnie coś sprawdzę, poszukam. - Dziewczyna z drugiego rzędu spojrzała z satysfakcją na
Irmę.
-Powęszę - dorzuciła Irma. - Może chcesz się upodobnić do prawdziwych dziennikarek,
słynnych sióstr Grumper? - Uśmiechnęła się niewinnie i w tej samej chwili rozległ się dzwonek.
Uczniowie zerwali się z miejsc, wrzucając do toreb podręczniki.
-Jeszcze jedno. - Nauczyciel uniósł w górę rękę i zapadła cisza, przerywana jękiem zawodu Urii.
- Dojazd do wioski Zazu ze względu na wąskie piaszczyste drogi możliwy jest tylko miejscowymi
liniami autobusowymi z Tapulca. Jutro o siódmej rano zbiórka pod szkołą.
SHEFFIELD INSTITUTE. BIBLIOTEKA
-Uff... - stęknęła Taranee, rzucając na stół stos książek wyciągniętych pośpiesznie z
bibliotecznych półek. - Dlaczego ta wiedza musi tyle ważyć?
Dziewczyny siedziały pochylone nad mapą, na której krzyżowały się linie dróg biegnących w
jaskrawozielonej dżungli.
-Ten kartograf nie pożałował koloru - zauważyła Hay Lin. - Gdybym ja ją rysowała,
zdecydowałabym się na wersję bardziej stylową, o stonowanych barwach.
-Spłowiałą i rozpadającą się w rękach? - spytała Taranee. - Byłaby wtedy bardziej tajemnicza.
-Jak się robi mapy? - zainteresowała się Irma.
-Kartografia zajmuje się badaniem oraz sporządzaniem map jako dokumentów nauki i dzieł
sztuki. - Cornełia miała przed sobą pracę jednego z towarzystw kartograficznych.
-Aha... - Irma zrobiła mądrą minę. - Tam, gdzie ktoś mówi o sztuce, zaczyna się dziać coś
ciekawego, prawda, Hay Lin?
Przyjaciółka podała jej bez słowa kolejną książkę. Tym razem były to stare ryciny
przedstawiające zwierzęta, które symbolizowały gwiazdozbiory. Rysowane cienką linią na
pożółkłych kartach, zdradzały wielki artyzm ich autora.
-Zobacz, to jest bardzo stara książka, może znajdziesz swoją gwiazdę - zaproponowała z
uśmiechem.
-Miałam wczoraj koszmarny sen - odezwała się Hay Lin. - Jakaś postać w masce goniła mnie
wokół kolumn i już, już mnie łapała, kiedy...
-Może to nie postać w masce, ale pani Knickerbocher. Zrobiła sobie wczoraj bardzo mocny
makijaż, widocznie szła prosto po szkole na jakieś przyjęcie - zachichotała Irma. - Sama się jej
przestraszyłam.
-A czego to się boi nasza nieustraszona Irma? - Courtney zajrzała jej przez ramię. - Pewnie lwa,
ma taką straszną paszczę...
-Nie zwracaj na nią uwagi, zaraz sobie pójdzie - powiedziała Cornelia, wertując kolejną książkę.
- Znudzi jej się, przecież nie przyszła tu pogłębiać swojej wiedzy, tylko szpiegować.
-Nie bądź taka mądra. - Courtney odeszła, rzucając jej przez ramię niechętne spojrzenie. - Bo
zaszkodzi ci to na urodę.
-Zobaczcie, mam. - Taranee położyła przed sobą książkę oprawioną w zielone płótno. - Dar
niebios. Życie i zwyczaje Ludu Szmaragdowego Ptaka - przeczytała powoli tytuł. - Dokładnie o to
mi chodziło. - Zdjęła ostrożnie chroniący ją papier, aby zobaczyć okładkę. Słońce padło prosto na
rycinę przedstawiającą zielonego ptaka. - Och! - krzyknęła cicho, przyciągając ciekawskie
spojrzenia innych uczniów. - Irma, widzisz? - Sięgnęła do torby i wyjęła kartonową teczkę. -
Zapomniałam wam powiedzieć, wczoraj w pracowni fotograficznej zrobiłyśmy odbitkę.
Ujrzały ukryty w chmurach zarys skrzydeł, rozwarty dziób i uważnie spoglądające oko
prześwietlone promieniami słońca.
-Skąd on się tam wziął? - Cornelia przejechała delikatnie palcem po zdjęciu.
-To nie może być przypadek - odezwała się Taranee. - Pochyliła się nisko nad ryciną,
porównując ptaka z fotografii z tym, który zdobił płócienną okładkę. - Nie są dokładnie takie same -
stwierdziła autorytatywnie - ale odnoszę wrażenie, że i tak mają z sobą coś wspólnego.
Cornelia przeglądała książkę z coraz większym zainteresowaniem. Na jednej ze stron odkryła
stare czarno-białe zdjęcie przedstawiające starszyznę plemienną. Zaczęła czytać półgłosem
zamieszczony poniżej tekst:
—„Jakie jest pochodzenie niewielkiego plemienia, w którego sztuce i języku znajdują się
elementy niemające nic wspólnego z kulturą okolicznych ludów? Mają własne wierzenia i legendy.

Nikt nie potrafi zinterpretować tych tajemniczych płaskorzeźb przedstawiających Szmaragdowego
Ptaka”.
-Spójrzcie, jakie dziwne geometryczne wzory - emocjonowała się Taranee.
-Chciałabym mieć taką bluzkę. - Cornelia pokazywała wyszywaną koralikami koszulę o
oryginalnym, niepowtarzalnym wzorze.
-Zobaczcie. - Will otworzyła dołączoną do książki mapę. - Równie dobrze mógłby być to
schemat jakiegoś starożytnego komputera.
-To jeszcze nic. - Hay Lin wertowała gorączkowo książkę. - Czy wiecie, że ich wiedza na temat
Ampulli była tak rozwinięta, iż wiedzieli o niej więcej niż astronomowie, którzy niedawno ją
odkryli i dokonali szczegółowych obliczeń? Orientowali się, jaka jest jej masa, stopień jasności,
liczba obrotów, i określili wiele innych cech. To niesamowite! Możecie w to uwierzyć?
-Jestem skłonna uwierzyć w wiele niezwykłych zjawisk - zauważyła Will - ale przyznaję, że to
bardzo intrygujące.
-Wygląda na to, że ich wiedza pochodzi z jakiegoś innego świata. - Taranee zamknęła książkę,
stanowczym gestem. - Może więcej uda nam się zbadać na miejscu. - Sięgnęła po kolejny tom,
który nosił tytuł Księga mitów i legend dawnego świata. - „Plemię Zazu wierzy, że to właśnie z tej
gwiazdy przyleciał Szmaragdowy Ptak i ofiarował im gliniany Dzban. W Dzbanie tym była Kropla
Żywej Wody. Po połączeniu się z Ziemią zmieniła jej oblicze w wiecznie zielone, pełne życia.
Najpierw jednak musiała rozegrać się walka z zazdrosnym Kojotem, który zapragnął mieć w swoim
świecie magiczny Dzban...” - czytała cicho, przewracając kolejne strony. Otrzymali więcej niż inni
- szepnęła.
-Zobacz, jakie piękne płaskorzeźby. - Irma zaglądała jej przez ramię. - Zgadnij, Hay Lin, kogo
przedstawiają? - Zasłaniała kartę, na której znajdowała się fotografia świątyni.
-Niech zgadnę. - Dziewczyna przechyliła głowę, udając, że się głęboko zastanawia. - Wiem! -
zawołała. - Szmaragdowego Ptaka!
-Brawo, wygrała pani wyjazd do arcyciekawej, niepowtarzalnej, atrakcyjnej, pełnej
niespodzianek i dzikich zwierząt dżungli! - krzyknęła Irma, która już zdążyła podejrzeć, co zostało
uwiecznione na zdjęciu.
Bibliotekarka spojrzała na nie z dezaprobatą. Postukała ołówkiem w biurko i uniosła wysoko
brwi.
-Przepraszamy - odezwała się Will. - Poniósł nas entuzjazm, sama pani rozumie, wyjazd,
emocje, zagadki, tajemnice.
-Wy to zawsze macie jakieś tajemnice. - Uśmiechnęła się pani z biblioteki. - Ale przynajmniej
czytacie, a nie gracie w statki jak pozostali,
Irma odsłoniła kolejną stronę. Z rysunku wykonanego z fotograficzną dokładnością patrzył na
nią teraz pysk podstępnego Kojota.
-Trudno go nazwać przystojniakiem - zaśmiała się nerwowo. - Ciekawe, czy choć trochę lepiej
wygląda w naturze.
-Masz na myśli te płaskorzeźby? - chciała się upewnić Will. - Bo to przecież wyobrażenie złego
ducha.
-Istnieje nie tylko na płaskorzeźbach - szepnęła Hay Lin. - Czasami zjawia się w snach. Miałam
przyjemność spotkać się z nim dzisiejszej nocy.
Przez chwilę wydawało im się, że słyszą dobiegający gdzieś z oddali przeciągły skowyt.
KRAINA KOJOTA
-Głupcy! Myślą, że będę tu tkwił przez całą wieczność. - Kojot wspinał się po ostrych skałach,
które wznosiły się ku widocznej na horyzoncie czerwonej łunie. W jego niespokojnych oczach
odbijała się rubinowa poświata, gdy stanął, aby spojrzeć ze szczytu na rozciągający się w dole
mroczny krajobraz.
Widział teraz kępy traw wleczone po piasku gwałtownymi podmuchami wiatru.
-To dla mnie był ten garnek, tylko dla mnie. - Żółte oczy patrzyły z nienawiścią w stronę jałowej
pustyni. - Wygnać mnie tu, gdzie nie ma nic, tylko piasek i para podstępnych łotrów. Żaden pęd nie
zapuści korzeni w tej ziemi. - Tupnął łapą, wzniecając czerwony kurz, który opadł mu na grzbiet.
Drobinki piasku świeciły w ciemnościach i przez chwilę wyglądał tak, jakby spowijał go
purpurowy płaszcz władzy. Wygnany król, władca jałowego królestwa. Potrząsnął łbem i
wykrzywił pysk w szyderczym uśmiechu.
-To już jutro - mówił do siebie, grzebiąc pazurem w skale. - Już jutro w Zazu pojawi się
Szmaragdowy Ptak. I wyjmą z ukrycia ten garnek. Mój garnek. - Zmrużył żółte ślepia i zaczął
powoli schodzić w stronę widocznej w dole rozpadliny. - Może tym razem go pokonam, może uda
się wreszcie odebrać mój skarb. A wtedy... wtedy tu będzie zielono, w moim królestwie, które
muszę dzielić z tymi głupcami.
Znalazł się u podnóża góry i spojrzał w stronę rozpadliny, gdzie w głębokim cieniu czaiła się
ciemność. Zawył, unosząc w górę wąski pysk. I rozległ się łopot skrzydeł. Z ukrytej jaskini
wyleciał czarny Sęp i okrążył Kojota, unosząc się coraz wyżej i wyżej w czerwonym blasku łuny.
-Długo tak będziesz się kręcił w kółko? Wiesz, jak mi to działa na nerwy! - wrzasnął Kojot,
potrząsając głową. - Zaraz rozboli mnie łeb!
-No już dobrze, dobrze - zakrakał Sęp, lądując miękko na piasku, tuż przed swoim kompanem. -
Muszę sobie polatać, bo inaczej zwariuję.
-Niewiele ci trzeba - mruknął Kojot. - Dobrze, że to nie jest zaraźliwe.
Sęp przysiadł i poruszył skrzydłami, przekrzywiając łeb, aby wyrwać sobie jedno z
odpadających piór.
-Przeszkadzało mi - wyjaśnił przepraszająco. - Poza tym nie lubię nieporządnie wyglądać.
-A kto tu cię zobaczy? - Kojot zaczął krążyć, uderzając o ziemię ogonem. - Pies z kulawą nogą
tu nie zagląda. Lepiej posłuchaj, co mam ci do powiedzenia.
Sęp zaczął dreptać, kołysząc się na boki. Wbijał pazury w ziemię, podskakiwał, rozpościerał
skrzydła i znów je składał, uderzał dziobem w skałę, zerkając niepewnie na wpatrującego się w
niego Kojota.
-Nie będę mówił o tym ścierwie, które dawno temu zawlokłeś do jaskini, to już zapomniane. -
Kojot podrapał się za uchem. - Stań wreszcie spokojnie! Z kim ja muszę się zadawać! - warknął,
unosząc pysk w stronę czerwonej łuny.
-No już dobrze, dobrze, słucham cię, Kojocie - zaskrzeczał pojednawczo Sęp.
-Zbliża się czas przylotu Szmaragdowego Ptaka - rozpoczął cichym głosem Kojot. - Wiesz, co to
znaczy. Znów mamy szansę zdobyć magiczny garnek.
-Nie uda się, zobaczysz, że się nie uda. - Sęp spuścił głowę i skubnął kolejne pióro.
-Musi się udać! - wrzasnął Kojot. - Ziemie zawsze były we władaniu Kojota. To ja, Wielki
Kojot! -Wypiął chudą pierś, a w jego oczach pojawiło się szaleństwo. - Nie jestem jakimś
szmaragdowym przybłędą. Jestem panem tej zielonej krainy i mogę dawać jej, co chcę i kiedy chcę!
-To co chcesz zrobić? - spytał zrezygnowany Sęp.

Tyle razy powtarzała się ta rozmowa, że stracił już rachubę dni. Pamiętał tylko, że za każdym
razem Kojot zwyciężany był przez Szmaragdowego Ptaka, a garnek, który ludzie nazywali
Dzbanem z Żywą Wodą, pozostawał na Ziemi pod opieką plemienia Zazu. Za każdym razem długo
musiał uspokajać tego wściekłego Kojota, którego wycie bez końca rozbrzmiewało na Czerwonej
Pustyni. Piaski zsuwały się wtedy po rdzawych zboczach, a wiatry ciągnęły wielkie kłęby
wysuszonych traw. Wydmy wędrowały na inny kraniec i tylko skały pozostawały na swoim
miejscu. Nie lubił tego czasu, bo nie mógł wtedy spokojnie śnić na swojej skalnej półce.
-Tym razem - usłyszał dobiegający z bardzo daleka głos Kojota - to ty odbierzesz im garnek.
-Ja! - zaskrzeczał, wracając do rzeczywistości. - Ja mam odebrać ten garnek! Przecież mnie tam
nie ma, żaden tancerz nie opowiada historii Sępa.
-Ale się pojawisz. O to właśnie chodzi! - Kojot triumfował. - Nikt się ciebie nie spodziewa.
Przefruniesz.tam i odbierzesz im mój skarb.
-Jak to twój? - zaniepokoił się Sęp.
-Twój, mój, co za różnica. - Kojot przeciągnął się, a w jego żółtych ślepiach pojawił się
niebezpieczny błysk. - Ważne jest, aby znalazł się w moich łapach. Już ja tam będę wiedział, co z
nim zrobić. - Otworzył pysk i złapał łapczywie oddech, połykając drobiny wirującego piasku. - Gdy
stary człowiek wzniesie w górę garnek, wyrwiesz mu go i przyniesiesz mi tutaj - oznajmił po
chwili. - Nikt by tego lepiej nie wymyślił.
-Też tak sądzę - rozległ się głos starego Grzechotnika. Potężny wąż prześlizgnął się między
kamieniami i wsunął pomiędzy Kojota i Sępa. - Mam już dosyć tej Czerwonej Pustyni. Ile lat
można się tak błąkać?! Chętnie owinąłbym się wokół jakiegoś garnka. Musi być ciepły - wzdrygnął
się, czując podmuch wiatru, który przeleciał nad ziemią i zawył w skałach, gwiżdżąc w
wyżłobionych przez czas otworach. - Nie znoszę zimna - zagrzechotał, unosząc w górę płaski łeb. -
I brakuje mi tu traw - poskarżył się, potrząsając ogonem.
-Nie trzeba było spiskować - pouczył go Sęp. - Sam chciałeś mieć ten garnek, a teraz narzekasz.
-Śni mi się po nocach to przeklęte ptaszysko. - Grzechotnik zawinął się wokół kamienia. - I
wtedy, gdy unoszę w górę głowę i już mam go złapać, spadam z hukiem na ziemię. Bolą mnie od
tego wszystkie sploty.
-Ja też mam koszmary - przyznał Sęp.
-Przestańcie! - Kojot spojrzał na nich z pogardą. - Niedługo nasze marzenia się spełnią! - W jego
oczach znowu błysnęło szaleństwo. - A wówczas na próżno będą wzywać swego szmaragdowego
wybawcę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz