1. ZAMEK JEDNOROŻCA
Most wznoszący się nad ziemią opuszczony był do połowy. Grube łańcuchy utrzymywały
potężne bale ciemnego i wilgotnego drewna o ogromnych porośniętych mchem słojach. Nad bramą
widniała rzeźba Jednorożca zwróconego profilem w stronę zalesionych wzgórz. Róg skierowany
był prosto na północ, tam gdzie zbierały się teraz chmury, zapowiadając nadciągającą burzę. W dole
wokół murów zamku rozciągała się głęboka rozpadlina, w której silniejsze podmuchy przesuwały
suche badyle, a wiatr podrzucał w górę sterty kolorowych liści.
— Wygląda na to, że okres świetności ma już za sobą — odezwała się półgłosem Irma.
Naciągnęła na głowę kaptur i spojrzała w stronę wznoszących się przed nimi wież. Wyszczerbione
blanki wyglądały jak zęby wiekowego olbrzyma.
Hrabia Manfred zdjął z ramienia trąbkę i przyłożył ją do ust.
— A więc po to targał ją ze sobą — mruknął pod nosem Uria i zachichotał, trącając łokciem
zagapionego Kurta.
Właściciel zamku dmuchnął potężnie w ustnik i wydobył z instrumentu serię przerażających
dźwięków. W odpowiedzi dało się słyszeć skrzypienie wielkiego kołowrotka, który poruszył się z
drugiej strony, obracany przez wiernego sługę.
—
Edwardzie! — ryknął hrabia Manfred. — Ile razy mam cię prosić, abyś opuszczał ten most
szybciej.
— Jak długo mamy stać na tym wietrze. Czuję, że dostanę kataru — syknęła Bess, owijając
szyję różowym szalem.
—
Szybciej, szybciej... łatwo powiedzieć... — mamrotał po drugiej stronie mostu Edward,
poruszając wyślizgującą mu się z rąk drewnianą rączką. —Wilgoć, panie hrabio, koło się zacina —
odpowiedział donośnym głosem.
— Mam nadzieję, że ten zamek się nie rozpadnie — mruknęła Bess.
Skrzypienie wysłużonych bałi i terkot zardzewiałego łańcucha towarzyszyły obniżającej się
platformie.
—Jak już wspominałem, zamek był nie do zdobycia. — Hrabia wskazał wznoszące się wokół
mury. — Na blankach stali rycerze, a ta naturalna rozpadlina skutecznie broniła dostępu do naszej
siedziby.
Uderzenie opadającego mostu przerwało wykład hrabiego, który spoglądał teraz z
niedowierzaniem na swój płaszcz pokryty grudkami błota.
— Mówiłem ci już tysiąc razy, abyś opuszczał go delikatniej! — krzyknął, strząsając z siebie
ziemię.
— To chyba pierwsza niespodzianka — powiedziała zaaferowana Courtney. — Oni tak
specjalnie, żeby zrobić na nas wrażenie.
— Napisz o tym w artykule — poradziła Cornelia. — „Bohaterski hrabia Manfred stoczył
pojedynek z błotnym potworem. Tylko w naszym piśmie najświeższe wiadomości z Zamku
Jednorożca!”.
Uria wskoczył na drewniane bale z dzikim okrzykiem.
— Nie rozpadną się, można wchodzić! — Nawoływał wycieczkowiczów, szarpiąc potężne
łańcuchy i wychylając się poza krawędź mostu. — O, jaka głęboka ta rozpadlina, co najmniej na
kilka pięter w dół!
— A może zostaniesz na zewnątrz? — zaproponowała lodowatym głosem pani Kelly —
Przygotujesz referat na temat fauny i flory Wichrowych Wzgórz. Masz na to akurat kilka godzin.
— Proszę mnie nie zostawiać — poprosił płaczliwie Uria. — A jak pojawią się wrogowie?
Najeźdźcy, źli rycerze albo duchy tych okolic, to co zrobię?
—
Zostawię ci trąbkę, będziesz mógł zadąć na pomoc — zaproponował z uśmiechem hrabia. —
No dobrze, niech mu pani wyjątkowo daruje, ale pamiętajcie, nie wolno wychylać się z mostu.
—
Tam na dole spoczywa już kilku śmiałków — rozległ się ponury głos Edwarda, który nagle
pojawił się w bramie.
— Gdzie? — zainteresowała się Bess, wyciągając z torby aparat.
— Zostały tylko kości — rzucił od niechcenia Edward, starannie obciągając wytarty surdut. —
Ale i tak nic nie zobaczysz, bo leżą na nich kamienie.
Powiało grozą. Uczniowie z rozkrzyczanej gromady zamienili się w zdyscyplinowaną
wycieczkę, która oczekuje na pozwolenie wejścia na zamek. Niewielki człowieczek przyglądał im
się z satysfakcją, podejrzewając, że znajdują się wśród nich poszukiwacze przygód. Widocznie to,
co zobaczył, wydało mu się zadowalające, bo wykonał zapraszający gest i odsunął się, robiąc
miejsce profesorowi Collinsowi.
— Wchodzimy po kolei, a nie jak wataha dzikusów — upomniał jeszcze Urię.
Grupka uczniów ruszyła ostrożnie środkiem mostu, zerkając z obawą na służącego.
Odwrócił się, kryjąc triumfalny uśmieszek. Po chwili nikt nie zauważył jego odejścia, bo widok
rozciągający się za bramą zapierał dech w piersiach.
Miejsce, w którym się znaleźli, przypominało wymiarami niewielkie szkolne boisko. Na środku
pięciokątnego dziedzińca wyłożonego szachownicą kamiennych bloków stała nieczynna już
fontanna, a wokół rozciągały się mury wsparte o potężne sylwetki czterech wież.
Dokładnie naprzeciwko bramy, gdzie powinna znajdować się piąta wieża, zamkowe fortyfikacje
ziały pustką, odsłaniając jesienny widok na Wichrowe Wzgórza.
— Niezłe podwórko... — Kurt rozglądał się z podziwem. — Nie wiedziałem, że może być tak
wielkie. Nadaje się do rozgrywania meczu rugby.
— Nie przesadzałbym z tym meczem. — Hrabia zganił go wzrokiem. — W tym miejscu
zaproszeni przez księcia kupcy rozkładali swoje towary, a mieszkańcy podgrodzia w świąteczne dni
goszczeni byli winem i jadłem. Tu — pokazał południową ścianę zamku — rozstawiane były długie
ławy dla gości. A tu — tym razem jego ręka wskazała północ — występowali artyści wędrownych
trup, linoskoczkowie i kuglarze.
— To na zamku był teatr? — zainteresowała się jedna z dziewczyn.
—
Teatry w okresie, do którego nawiązuje hrabia Manfred, były wędrowne — wyjaśniła profesor
Kelly — Ale właściciele tego zamku, o ile się nie mylę — zwróciła się do hrabiego — popierali tę
niekwestionowaną królową sztuk.
— Mój ród szczególnie upodobał sobie przedstawienia. Jeden z przodków był nawet mecenasem
sztuki. — Hrabia Manfred ruszył w głąb dziedzińca.
— Ale widok! — zawołał Uria, wskazując jedną z wież wzniesionych wokół dziedzińca.
Na wschodniej baszcie, której szczyt dawno już został zburzony, rosło drzewo. Nagie,
poskręcane gałęzie dźwigały ciężar czarnych ptaków, które siedziały tam nieruchomo, wpatrując się
w ciemniejący horyzont. Chłopak podniósł gładki kamień i cisnął nim celnie w ich kierunku. Ptaki
z krzykiem wzbiły się do lotu. Okrążyły wieżę i usiadły na gałęziach, wpatrując się w wyraźnie
przestraszonego intruza.
— Ostatni raz uczestniczysz w wycieczce — zakomunikowała mu pani Kelly. — Twoje
chuligańskie wybryki wzięły górę nad pasją poznania. Przegrałeś sam ze sobą, Uria. Przykro mi.
— Ależ, pani profesor, one na mnie patrzą — wyjęczał Uria. — Ja tylko tak sobie rzuciłem, nie
chciałem im zrobić krzywdy.
—
Nie ma co dyskutować — przerwał mu hrabia Manfred. — Gdyby to były inne czasy,
wcieliłbym cię do łuczników i nie miałbyś czasu na głupstwa. Zapraszam na zamek.
Wszyscy ruszyli w stronę otwartych drzwi.
— Będziemy musiały się tu dokładniej rozejrzeć — szepnęła Taranee do podziwiającej zamek
Will. — Jeśli wierzyć panu Oskarowi...
—
Proszę się pospieszyć — przerwała jej profesor Kelly. — Przed nami zwiedzanie zamku, a
sami przyznacie, że może tu być pełno niespodzianek.
— Kurt, zobacz, jaki wielki otwór! — Uria wsadził palec do widocznej w drzwiach dziury. —
Ciekawe, czy to ślad po kuli?
— Wypadł sęk, młodzieńcze — odparł krótko hrabia Manfred. — Sęk w tym, że można to
dostrzec gołym okiem. Widzę, że masz bujną wyobraźnię.
Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem i oczom wycieczkowiczów ukazało się mroczne wnętrze
zamkowego holu.
2. ZAMEK JEDNOROŻCA. ZACHODNIA BASZTA
Plątanina kabli pokrywała powierzchnię starego stołu ukrytego w kamiennej niszy zachodniej
baszty. Pochylony Edward obracał szpule przedpotopowego magnetofonu, usiłując chwycić w
zgrabiałe palce koniec zerwanej taśmy.
—
Ciągle to samo — mówił z narastającą irytacją. — To przestaje być już zabawne... —
Wreszcie udało mu się ją złapać. Przysunął końcówkę do równo przyciętej krawędzi urwanego
kawałka i połączył klejącą taśmą. Brzegi złączyły się tak dokładnie, że nie widać było śladu
przeprowadzonej operacji. — Grunt to precyzja — mruknął zadowolony i pokręcił jedną ze szpul
spoczywającą na czarnym wystającym bolcu. Taśma nawinęła się gładko i przez chwilę słychać
było głuche jęczenie. — Mam nadzieję, że nie nawali podczas występu — wymamrotał. — Dawno
powinienem był kupić jakiś lepszy sprzęt. Poklepał obudowę magnetofonu, który wyglądał jak
historyczny eksponat z muzeum techniki. Obrócił pokrętło i w pokoju rozległ się tętent końskich
kopyt.
Dźwięk narastał, więc Edward ściszył go gwałtownie, kręcąc z dezaprobatą głową.
— Hałasujesz nie wtedy, kiedy trzeba. Poczekaj na swoją wielką chwilę — zaśmiał się
chrapliwie. — Wyglądają na żądnych sensacji.
Uniósł ciężkie pudło głośnika i uchylił drzwi, aby wnieść je na górę. Gdy wspinał się po
schodach, ciągnął za sobą długi kabel, który wił się jak biały wąż, przesuwając się po kolejnych
stopniach.
Wreszcie znalazł się na samej górze. Ustawił głośnik tuż przy kamiennych blankach
osłaniających szczyt wieży. Wiatr uniósł połę wytartego płaszcza, więc Edward zapiął go pod samą
szyję, stawiając wysoko kołnierz. Popchnął jeszcze ciężkie pudło i otrzepał zakurzone ręce.
— Gotowe — powiedział i zachichotał jak mały chłopiec.
Po chwili zniknął we mgle, która unosiła się nad grożącą zawaleniem wieżą.
3. ZAMEK JEDNOROŻCA. SALA RYCERSKA
— Hop! Hop! — krzyknęła jedna z dziewczyn. — Jest tu kto?
Nawoływanie odbijało się echem od grubych murów, wędrując w głąb korytarza.
— Raczej nie, ale ja tu jestem — zwrócił jej uwagę stojący tuż obok hrabia. — I nie słyszałem,
aby ktokolwiek oprócz mnie tutaj mieszkał. Poza Edwardem, oczywiście — dodał i zaczął
przywiązywać sznurkiem klamkę do wystającego z zamkowego muru ogromnego haka. —
Trzaskają — wyjaśnił. — Jak jest silny wiatr, to nie ma na nie naprawdę innego sposobu.
Znaleźli się w kompletnych ciemnościach.
— Edwardzie, pochodnie — odezwał się zniecierpliwiony hrabia. — Nie wyobrażasz sobie
chyba, że będziemy tu błądzić po omacku.
Z ciemności dobiegły szybkie kroki zarządcy zamku i służącego w jednej osobie. Rozległy się
chichoty, które natychmiast ucichły, stłumione niecierpliwym syknięciem profesor Kelly.
W kręgu tańczącego światła ukazała się blada twarz Edwarda. Uniósł w górę pochodnię i z
ciężkim westchnieniem zatknął ją w żelaznej obręczy. Z półmroku wyjrzały obrazy, których rząd
ciągnął się wzdłuż kilkunastometrowej ściany. Jej drugi koniec niknął w mroku korytarza. Ruszyli
za hrabią Manfredem, wpatrując się w plecy służącego zapalającego kolejne pochodnie.
— A co tam jest? — spytała Irma, wskazując na schowane w załomie muru żelazne drzwi.
— Biblioteka, gdzie właśnie piszę historię mojego rodu — oznajmił z dumą hrabia Manfred.
— A ja ciągle muszę robić porządek, bo stanowczo za dużo tam ksiąg — odezwał się półgłosem
Edward.
Pani Kelly wpatrywała się w portret jakiejś damy. Była to młoda kobieta w sukni z wysokim
kołnierzem. Uśmiechała się lekko, spoglądając na wiszący po przeciwnej stronie portret mężczyzny
z krótko przyciętą brodą. Wydawało się, że ta osobliwa parka drwi sobie z kolejnych żądnych
sensacji przybyszów.
—
To wuj, lubił malować i nawet zyskał jako artysta pewną sławę w okolicy. Ciotka uwielbiała
się bawić — wyjaśnił hrabia. — Za jej życia urządzano tutaj huczne bale. Była niezmordowana,
tańcząc na nich do białego rana.
— Nigdy nie byłem na prawdziwym zamku — przyznał Martin, spoglądając z podziwem na
dwie zbroje, które powitały ich u progu Sali Rycerskiej.
—
Czy one są prawdziwe? — zainteresował się Uria, stukając palcem w przyłbicę jednej z
milczących figur.
—
Brały udział w niejednej bitwie — oznajmił z dumą hrabia Manfred. —I powiem ci, chłopcze,
że do tej pory noszą ich ślady.
Podszedł do najbliższej zbroi i dotknął przyłbicy, pokazując miejsce po uderzeniu lancą.
—
W tej walczył mój prapradziadek. — Spojrzał na uczniów roziskrzonym wzrokiem. — A
bitwa ta została odnotowana w jednej z ksiąg opisujących historię naszych ziem.
Kurt wspiął się na palce i zbliżył twarz do żelaznej głowy. W tym momencie przyłbica opadła z
hukiem. Przerażony chłopak krzyknął i schował się za Urią.
—
Jest obluzowana — wyjaśnił krótko hrabia. — Więcej odwagi, chłopcze. Na zamku jest wiele
takich niespodzianek.
— Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie... — Cornelia nie odmówiła sobie przyjemności
przypomnienia starej sentencji, którą usłyszała dość dawno na lekcji historii.
Gromki śmiech zadudnił w mrocznym zamkowym korytarzu.
— No już dobrze, dobrze — strofował uczniów profesor Collins. — Każdemu może się zdarzyć.
Hrabia popchnął drzwi, przepuszczając panią Kelly. Za nią weszli pozostali uczestnicy
wycieczki. Sala była ogromna. Masywne kamienie, z których zbudowane były ściany, nosiły ślady
malowideł zdobiących je w okresie świetności zamku. Niektóre fragmenty zachowały się w dobrym
stanie, inne były tak zniszczone, że z trudem można było rozpoznać widoczne tam sceny.
Wysoko pod sklepieniem ciągnęły się witrażowe okna, które wpuszczały światło przez kolorowe
szkiełka połączone ciężkim ołowiem. W głębi widać było duży kominek o kamieniach czarnych od
sadzy osiadającej w nim przez setki lat. Na samym środku stał ciężki dębowy stół z misternie
rzeźbionymi nogami.
—
To tu naradzali się Rycerze Okrągłego Stołu? — zażartował Martin.
—Raczej nie — odparł z uśmiechem profesor Collins. — Poza tym widzisz, że stół nie jest
okrągły...
Słońce przebiło się przez stalowe chmury, oświetlając wiszący na przeciwległej ścianie gobelin.
— Jaki piękny! — krzyknęła zachwycona Hay Lin i nie czekając na pozwolenie, odłączyła się
od grupy, ruszając w stronę widocznej na ścianie tkaniny.
— Gobelin z Jednorożcem
— odczytała cicho widoczną przy podłodze mosiężną tabliczkę.
Trudno było nie zauważyć, że scena widoczna na ogromnym, bo zajmującym prawie całą ścianę,
gobelinie ma swojego głównego bohatera.
— To najcenniejszy eksponat, jaki ocalał z czasów świetności zamku — Usłyszała tuż za
plecami głos hrabiego Manfreda.
Widoczny na gobelinie Jednorożec otoczony był drzewami gęsto porastającymi wzgórze. Nie
były to jednak zwykle drzewa. Spotykały się tu ich najrzadsze gatunki, które w przyrodzie nigdy
nie mogłyby wystąpić razem. Ten, kto tworzył gobelin, chciał jednocześnie ukazać cały świat.
Wokół głównej postaci dostrzegało się różne okazy zwierząt. Jednorożec klęczał, jego zgięte kolana
ukryte były w jaskrawozielonej trawie, a róg miał zanurzony w wodzie.
— Jak możliwe jest utkanie tak ogromnego i pełnego szczegółów obrazu? — zapytała Hay Lin,
która zafascynowana przyglądała się misternym splotom nici o niezwykle wyszukanych odcieniach.
— Najpierw powstaje projekt na kartonie, z reguły w skali jeden do jednego. Często już na tym
etapie pracy można go nazwać prawdziwym dziełem sztuki — kontynuował z wyraźnym
zadowoleniem hrabia. — Później dopiero tkacze przenoszą ten obraz na krosna. Możecie mi
wierzyć, to naprawdę benedyktyńska praca.
Will nie mogła oderwać wzroku od gobelinu. Wydawało się jej, że słyszy szum strumienia, a
potem parskanie i stukot kopyt. Dźwięk stopniowo narastał. Zakręciło jej się w głowie, więc
chwyciła się za skronie i oparła plecami o chłodny kamień ściany.
— Wszystko w porządku, Will? — spytał z troską profesor Collins. — Może chcesz wyjść na
świeże powietrze?
Powróciła ostrość widzenia i znów słyszała glosy zgromadzonych w sali wycieczkowiczów.
„Will, co się dzieje?!” — krzyknęła do niej w myślach Cornelia.
„Już dobrze. — Will uśmiechnęła się do patrzącej na nią z niepokojem przyjaciółki. — Po prostu
przez chwilę tam byłam” — Zerknęła w stronę gobelinu.
Hrabia rozpoczął spacer wzdłuż rozpiętego na ścianie arrasu.
— Gobelin opowiada o wydarzeniu, które dało początek mojemu rodowemu gniazdu — zaczął
po chwili namysłu i stanął na wprost Jednorożca. — Dawno temu, kiedy Wichrowe Wzgórza
porośnięte były nieprzebytą puszczą i nikt nie odważył się sam wędrować po nieznanych i dzikich
stronach, książę ze swoją drużyną bawił w tych okolicach na polowaniu. W pewnym momencie
odłączył się od towarzyszy i zapędził się w głąb lasu w pogoni za dzikiem. Zwierzę uciekło, a on
pozostał sam. Nadciągnęły mgły, zasnuwając Wichrowe Wzgórza, a książę błąkał się po lesie, długo
nie mogąc odnaleźć powrotnej drogi.
—
Musiał się czuć okropnie — szepnęła Cornelia.
— Ty byś pewnie oszalała ze strachu — w głosie Bess brzmiała nieukrywana kpina.
—
Przez trzy dni błądził, żywiąc się jedynie leśnymi jagodami — opowiadał dalej hrabia. —
Trzeciego dnia, gdy zapadła głęboka noc, usłyszał dochodzące z oddali wycie wilków. Rozpalił
ogień i zmęczony zasnął na mchu, myśląc, że będzie to jego ostatni sen. I wtedy ujrzał dziwne
stworzenie, z którego głowy wyrastał róg świecący jak rozpalona nocą pochodnia. — Hrabia
zwrócił oczy w stronę widocznego na gobelinie Jednorożca.
—
Chętnie bym na takim pogalopował — odezwał się Uria.
— Wątpię, czy kiedykolwiek będziesz miał okazję. — Profesor Collins położył palec na ustach,
uciszając tym gestem swego ucznia.
— Jednorożec ukląkł przed źródłem i zanurzył w wodzie róg — kontynuował hrabia. — Wokół
stały uwiecznione na gobelinie zwierzęta. Jeleń, wilk, paw, kuna i królik. — Wskazywał laską
kolejne okazy. — Patrzyły, jakby na coś czekały. Po chwili Jednorożec uniósł głowę, wstrząsnął
grzywą i zniknął równie tajemniczo, jak się pojawił. Zwierzęta podchodziły do wodopoju. I wtedy
książę się obudził. Na polanie nikogo nie było.
—
Fajny sen — zauważył Kurt. — Mnie też kiedyś śnił się jednorożec.
— To nie koniec historii. Książę zbliżył się do źródła i zanurzył dłonie, aby zaspokoić
pragnienie. Wystarczył jeden łyk krystalicznie czystej wody, aby nabrał sił i odzyskał nadzieję na
powrót do domu. Źródło było cudowne.
—
Gdzie jest to źródło, panie hrabio? — spytał Uria bardzo przejęty.
—
Nawet gdybyś zaczerpnął z niego wody, nie staniesz się mądrzejszy — odezwała się Irma. —
Lepiej posłuchajmy, co było dalej.
— Książę obiecał sobie, że jeżeli ocaleje, to w miejscu tym wzniesie zamek. Wielki jak wzgórze,
na którym zasnął, i równie wspaniały jak śnieżnobiałe stworzenie.
— To na pamiątkę tego niezwykłego wydarzenia nazwał go Zamkiem Jednorożca — domyśliła
się Will.
—
Oczywiście. — Hrabia spojrzał z uznaniem na dziewczynę. — Książę ocalał. Na wzgórzu
wyrósł piękny zamek, w miejscu, gdzie biło źródło, wybudowano fontannę.
—
Niewiele z tego pozostało — burknął Kurt.
—
Siedź cicho, bo i tak mamy już jeden referat do napisania... — Uria kopnął w kostkę kolegę i
uśmiechnął się nieszczerze do profesora Collinsa.
—
Czy książę choć raz jeszcze spotkał Jednorożca? — spytała Irma. — A może to był tylko sen?
— To nie był sen — stanowczo zaprzeczył hrabia. — Długo jeszcze widywano jednorożca, który
ukazywał się wśród lasów Wichrowych Wzgórz, aby umknąć, zanim ktokolwiek do niego się
zbliży. Aż pewnego dnia zniknął.
— Zniknął? Tak po prostu? — dopytywała się z niedowierzaniem Taranee.
— Do dzisiaj nie wiadomo, co się stało... — przytaknął ze smutkiem hrabia. — A był to
początek końca. Wraz ze zniknięciem Jednorożca źródło zaczęło wysychać, zamek podupadł, aż
wreszcie popadł w ruinę. Dzisiaj pozostałem tylko ja, te mury, w których jesteście, no i gobelin
przenoszący nas ku początkom historii zamku. To wszystko.
— Nikt więcej nie widział Jednorożca? — dopytywała się Hay Lin.
— Są tacy, którzy na zachodniej baszcie widują jego ducha — odpowiedział z wahaniem. —
Zdarza się to jesienią. Ale nie liczyłbym na takie spotkanie.
Edward pochylił się nad stołem i z wielką gorliwością zaczął polerować blat.
—
Zapoznajcie się teraz z gobelinem. Tylko proszę nie dotykać eksponatu — zakończył swoją
opowieść hrabia. — A chętnych zapraszam do obejrzenia unikalnej konstrukcji kominka — dodał i
ruszył w stronę kamiennego paleniska, a za nim męska część wycieczki.
Will stała od dłuższej chwili i czuła, że dzieje się z nią coś dziwnego. Gobelin falował jej przed
oczami, grzywa Jednorożca zaś zdawała się unosić i opadać, posłuszna niewidocznym podmuchom
wiatru. Nagle wydało jej się, że stworzenie wyciąga róg z wody i zwraca ku niej oczy wyrażające
cierpienie. Słyszała jakieś trzaski, jakby ktoś nadchodził, skradając się między drzewami. Zakręciło
jej się w głowie i gdyby nie Cornelia, z pewnością upadłaby na ziemię.
— Wyjdźmy stąd na chwilę — szepnęła przyjaciółka. —Tu dzieje się coś dziwnego. Muszę wam
o tym natychmiast opowiedzieć... Chodźcie — dodała, spoglądając na pozostałe Czarodziejki.
Wymknęły się cicho i zamknęły za sobą drzwi, stając tuż przy milczących rycerzach, którzy
bronili dostępu do komnaty z bezcennym gobelinem. Will rozejrzała się po korytarzu, mrużąc oczy
w świetle płonących pochodni. Wyglądała jak ktoś wyrwany z głębokiego snu.
—
Widziałam oczy Jednorożca — szepnęła. — On cierpi. Tylko my możemy mu pomóc.
4. NIEWIDZIALNA WIEŻA. PRACOWNIA ALBERTUSA
Salamandra wyjrzała z pieca, rozglądając się ciekawie na wszystkie strony. Wyślizgnęła się na
zewnątrz, ciągnąc za sobą snop iskier. Języki ognia liznęły stół, zbliżając się do dłoni starca
pochylonego nad rozsypującą się księgą.
— Uciekaj mi stąd, miałaś pilnować pieca — burknął, zerkając w rubinowe oczy ognistego
stworzenia. — Uciekaj, powtarzam!
— Panie, ktoś przybył na zamek, ktoś, kto włada żywiołami... — Salamandra biegała po blacie
stołu, strącając leżące tam rulony.
—
Nie ruszaj! — krzyknął starzec i uderzył ręką, tłumiąc ogień, który żarłocznie pełzał po
kartach starej księgi. — Wracaj na swoje miejsce, zanim pozbawię cię mocy! — rzucił jej groźne
spojrzenie.
— Widziałam, jak jedna z nich wznieciła ogień w pochodni. — Salamandra przystanęła na
chwilę. — Wystarczyło spojrzenie i już był jej posłuszny... — Ognista istota wślizgnęła się z
powrotem do pieca, który natychmiast rozgrzał się do czerwoności.
— Panie, ja też je widziałem — zadudnił ospały głos Gnoma, który wygramolił się z glinianego
garnka, rozsypując wokół niego ziemię. — Pięć dziewcząt... jak pięć wież i pięć żywiołów... —
Ulepiona z błota istota rozcapierzyła pięć niekształtnych palców, chcąc dodać powagi swym
słowom. — Wszystkie maszerowały korytarzem. I w dodatku, dokąd? Do Sali Rycerskiej! —
dokończył z satysfakcją, wpatrując się bezczelnie w Albertusa.
— To bez znaczenia... — roześmiał się Mistrz. — Cóż może mi zrobić pięć dziewcząt? Nawet
nie wiedzą, że tu jestem...
Na rogu długiego stołu przysiadł Kruk.
— W tym rzecz — zakrakał. — Jedna z nich jest szczególnie groźna. Widziałem, jak trzymała
manuskrypt, który Mistrz sporządził jeszcze za panowania tego nieudacznika Ildefonsa IV, co
gorsza, zaczyna się czegoś domyślać...
—
Sekretny plan zamku jest w rękach intruzów? — przerwał zaniepokojony starzec.
— Broniliśmy go, panie — zarechotała Ropucha, przywierając służalczo do kamiennej podłogi.
— Ale ta ruda nie jest zwykłą dziewczyną... — Łypnęła porozumiewawczo okiem, w którym widać
było przez chwilę rozgniewaną twarz Mistrza.
— Dopiero teraz mi o tym mówicie! — ryknął
Albertus
i gwałtownie odsunął księgę.
Kruk przefrunął na żelazną obręcz zawieszoną u sklepienia pracowni, a Gnom ukrył się w
glinianym garnku.
— Wiedziałem, że prędzej czy później ktoś go znajdzie... — Wstał i ciężkim krokiem zbliżył się
do wykutej w ścianie kamiennej niszy.
Szarpnął okiennice, które z jękiem odsłoniły szachownicę zakurzonych szybek. Jedna z nich
była pusta, więc świeże powietrze wdarło się do wnętrza pracowni. Przez wybity kwadracik okna
widać było fragment dziedzińca ze stojącą pośrodku fontanną. Maleńkie jak mrówki postacie
kręciły się tam i z powrotem, nie zważając na chmury zbierające się nad zamkiem. Starzec
uśmiechnął się z satysfakcją, a jegó uwagę przykuła grupka dziewcząt, które spoglądały w stronę
przepaści, gdzie stała niegdyś piąta baszta. Jedna z nich unosiła rękę, wskazując dokładnie wejście
do niewidzialnej wieży. Przez chwilę wydało mu się, że patrzy prosto na niego.
2. ZAMEK JEDNOROŻCA. DZIEDZINIEC
— Prosimy bliżej — wołała profesor Kelly, usiłując przytrzymać na głowie kapelusz.
Wzmagał się wiatr, zimny podmuch wdzierał się pod jesienne okrycia. W górze krążyły
niespokojnie ptaki, a szare ciężkie chmury pokrywały całe niebo. Niewzruszony Oskar Peterson ze
spokojem mocował kamerę na trójnogu rozstawionego statywu.
— Ładne szkiełko — zwróciła się do fotografika Bess Grumper. — No, może trochę
przestarzałe. Da się tym zrobić zdjęcie?
Stały bywalec zamku na Wichrowych Wzgórzach przyzwyczajony był do takich pytań.
— Owszem — odpowiedział. — Nie gorsze niż te, które panienka robi swoją cyfrówką.
Bess dotknęła wiszącego na jej szyi aparatu i wzruszyła ramionami.
— Zobaczymy...
— Bess! — siostra pociągnęła ja za rękaw. — Spójrz!
Pod barierką strzegącą wejścia do grożącej zawaleniem wieży przemykał zarządca zamku.
— Od początku wydał mi się podejrzany... — sz^ynęła Courtney. — Wyraźnie coś knuje. Trzeba
to będzie wyjaśnić.
— Gotowe! — Peterson wmontował światłoczułą płytę do pudła staroświeckiego aparatu.
— A kogo pan będzie fotografował? — zainteresował się Kurt, rozglądając się wokół. — Dużo
tu kamieni... — dodał złośliwie.
— Wyjdź, chłopcze, z kadru, chyba że chcesz mieć uroczą fotkę w stylu minionego wieku!
Kurt demonstracyjnie wbił ręce w kieszenie i pogwizdując, oddalił się jak gdyby nigdy nic.
Po chwili wszyscy stali już pod fontanną. Hrabia Manfred uciszył ich jednym gestem i sięgnął
po tajemniczy przedmiot. Była to krótka tuba. Przyłożył ją do ust i dmuchnął dwa razy, aby
sprawdzić, czy dobrze działa.
— Najpierw trąbka, teraz znów ten megafon — szepnęła Bess, pochylając się nad siostrą. —
Ciekawe, czy znów nas czeka jakaś fantastyczna niespodzianka?
—
Nasz zamek jest częściowo zrujnowany — głos wydobywający się z tuby był nadzwyczaj
donośny. Hrabia wyregulował głośność i dodał: — To oczywiście czyni go atrakcyjnym, ale też
niebezpiecznym. Proszę o przestrzeganie zakazów umieszczonych na terenie obiektu i
nieprzekraczanie pod żadnym pozorem czerwonych linii.
Rozległ się pomruk niezadowolenia.
— Po pierwsze, nie wolno schodzić do lochów... Po drugie, nie wolno samemu wchodzić na
wieże, bo schody są w opłakanym stanie... — wyliczał hrabia Manfred.
— Jestem na zamku i mam nie zobaczyć lochów, mowy nie ma — szepnął do kolegi Uria.
—
Beze mnie — wymamrotał Kurt, który wyraźnie miał już dość wrażeń jak na jeden dzień.
— Po trzecie, absolutnie nie wolno zbliżać się do skraju przepaści, nad którą stała niegdyś piąta
wieża. Skarpa jest tam urwista i niebezpieczna — ostatnie słowa hrabiego zabrzmiały niezwykle
poważnie.
— Słyszałem, że w podziemiach były zakopane jakieś skarby — nie przestawał nalegać Uria. —
Nie mogły tak po prostu zniknąć...
—
Dobra, dobra, zaraz o tym pogadamy — odpowiedział niecierpliwie Kurt.
—
Czy wszyscy zrozumieli? — odezwał się profesor Collins, spoglądając znacząco w stronę
szepczących uczniów
Uria skwapliwie przytaknął.
— Jeśli ktoś chciałby zobaczyć wnętrze baszty i spojrzeć z góry na okoliczne lasy, hrabia
Manfred zaprasza chętnych do zwiedzania wschodniego skrzydła — odezwała się pani Kelly —
Słyszałeś, Uria?
— A czy mury się nie zawalą? — wyskoczył nagle Martin.
Kilka osób zaśmiało się nerwowo, lecz po chwili parę dziewczyn stanęło przy nauczycielce,
zgłaszając chęć zwiedzania baszty.
— Dobrze. Macie czas wolny... — Profesor popukał w cyferblat swojego zegarka. — Do
godziny osiemnastej. Punktualnie o tej porze widzimy się na peronie w Zamkowej Osadzie. Jeśli
ktoś się spóźni, będzie musiał poczekać na kolejny pociąg. Do rana — dodał z kwaśną miną. — I
nie liczyłbym na cuda, jak na dworcu w Heatherfield...
— Czym byłby świat bez cudów? — mruknęła pod nosem Will, spoglądając niewinnie na
nauczyciela.
— Nikt się nie spóźni, panie profesorze — rozległ się zgodny chór uczniów, którzy rozbiegli się
ze śmiechem, mając nadzieję na mrożącą krew w żyłach przygodę.
Collins narzucił na głowę kaptur pomarańczowej peleryny. Zaczynał padać deszcz. Po chwili
poza pochylonym nad kamerą Petersonem na środku dziedzińca nie było już nikogo
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz