wtorek, 22 września 2015

Rozdział 1

1. SHEFFIELD INSTITUTE. PRACOWNIA HISTORYCZNA
Za oknem kłębiły się chmury o wystrzępionych brzegach. Napierały na szyby, jakby chciały
znaleźć się w sali, gdzie w świetle gabinetowej lampy zebrali się dzisiaj uczestnicy koła
historycznego Sheffield Institute. Tworzyli ciasny krąg wokół profesora Collinsa, który rozkładał na
biurku notatki, szukając jeszcze jakiejś książki.
Wiatr poruszył gałęziami drzewa rosnącego przy murze, uderzając wiszącą starą szmatą o
okienną szybę. Wyrzucił ją kiedyś Uria i już tak została między konarami, samotna jak chorągiew
na zamkowej wieży. Nikt nie był w stanie jej zdjąć. Nawet woźny, który wdrapał się z
poświęceniem na drzewo, z trudem wciągając za sobą długi kij, nie mógł zerwać jej z gałęzi.
— Czy są już wszyscy? — Nauczyciel przebiegł wzrokiem listę uczniów, spoglądając na
stojącego z niewinną miną Kurta. — A twój przyjaciel Uria? Czyżby znudziły mu się zajęcia z
historii?
Nie wiem, proszę pana, ale chyba zachorowała jego babcia — odpowiedział chłopak, wiercąc
się niespokojnie i uciekając wzrokiem przed uważnym spojrzeniem nauczyciela.
Trudno, widocznie nie był zainteresowany wyprawą na zamek — mruknął pod nosem
profesor Collins. — Chodźcie tu bliżej. To, co zobaczycie, naprawdę robi wrażenie.
— Nie popychaj mnie — syknęła Bess, przeciskając się przed Cornelią. — To ja mam napisać
artykuł z wyprawy.
Znamy te artykuły — powiedziała ze śmiechem Irma. — Plotki, przekręcone fakty i
fotomontaże.
Courtney spojrzała na nią z nienawiścią i pociągnęła za sobą siostrę.
Nie słuchaj jej, ona nam po prostu zazdrości — szepnęła, przygryzając ze złości usta.
— Przestańcie się już kłócić — poprosił profesor Collins. — Lepiej zobaczcie największy
zbudowany w średniowieczu bastion obronny.
Światło odbijało się w okularach Martina zapatrzonego w otwartą księgę, gdzie widniała rycina
romańskiej budowli o grubych nieprzystępnych murach.
— Ciekawe, ile mieli tam łazienek? — Cornelia szkicowała coś zawzięcie, pokrywając drobnym
starannym pismem kolejne strony notatnika. — I kto im je projektował.
— Zapomnij o łazienkach, królewno — odezwała się Courtney Grumper, która nie mogła
wybaczyć koleżance nienagannego wyglądu. — Nici z przeglądania się w lustrach.
— Przeglądać to akurat mogłybyście się bez problemu — dodał rozbawiony już profesor
Collins. —W średniowieczu wystarczyło mieć niewielkie płaskie lustro czy wręcz kawałek
wypolerowanego metalu albo, w najgorszym razie, gdyby nie było nic pod ręką, pochylić się nad
nieruchomą taflą wody w studni lub w jeziorze.
— Mam tarczę! — wrzasnął niespodziewanie Kurt, zrywając pokrywę z kosza na śmieci. — Jest
metalowa i solidna, jak chcesz, Cornelio...
— Jeśli będziesz demolował klasę, to wylądujesz za drzwiami — uprzedził go nauczyciel. —
Poza tym zostaw w spokoju ten śmietnik. Jesteś tu tylko dlatego, że doszedłem do wniosku, iż
nauka historii rozszerzy twoje horyzonty. I choć obiecałem twoim rodzicom...
— Dobra, dobra, już odkładam. — Chłopak z ociąganiem przykrył kosz metalową pokrywą i
dodał z ciężkim westchnieniem: — Ale kiedy będzie o rycerzach i smokach?
— To nie kółko teatralne, tylko poważne zajęcia — syknęła Bess. — Pajacować sobie możesz na
scenie.
Taranee wpatrywała się w okno z miną, która świadczyła o braku zainteresowania toczącym się
sporem.
— A nad czym tak panna rozmyśla? — głos profesora Collinsa zdradzał niekłamaną ciekawość.
Taranee spojrzała nieprzytomnie na nauczyciela i uśmiechnęła się przepraszająco.
— Myślałam o zamkowych lochach.
— Nie należały do bezpiecznych miejsc. Do tej pory można w nich znaleźć ślady odbywających
się tam ponurych spotkań. — Nauczyciel zerknął spod oka na szepczących chłopców.
— Z katami, oprawcami i wampirami — ucieszył się Kurt — to dopiero były czasy!
— Chciałbyś żyć w średniowieczu? — spytała Irma z zainteresowaniem.
— Nie, wolałbym być wampirem — zadecydował Kurt. — Wampir żyje tak długo, dopóki ktoś
nie przyłapie go o wschodzie słońca. Lubię przesiadywać w nocy i ... '
— ...rozmyślać przy świetle księżyca, wiem — dokończyła Irma. — Czasem, jak zaczynam cię
słuchać, to myślę, że masz bardzo wiele wspólnego z wampirem.
— Czy proszę o zbyt wiele? — profesor Collins wyraźnie się zniecierpliwił. — Nie moglibyście
raz skupić się na zajęciach? Chociaż przez te dwie godziny? A może to dla was zbyt trudne?
— Ale ja jestem bardzo skupiony — obruszył się Kurt. Zerknął na kotarę oddzielającą salę
lekcyjną od schowka na mapy i uśmiechnął się do profesora. — A kiedy będzie o rycerzach? —
spytał niewinnym głosem.
— Nie doprowadzaj mnie do białej gorączki — poprosił profesor Collins. — A tak przy okazji,
czy słyszał ktoś o białej damie?
— Było ich sporo — odpowiedziała Taranee. — Bo każdy zamek ma swoją legendę. I często
opowiada ona o nieszczęśliwej miłości i o duchu tajemniczej białej damy.
— Masz rację — pochwalił ją profesor Collins. — W tamtych czasach spotkania z duchami były
na porządku dziennym.
— Raczej nocnym — zauważyła przytomnie Will.
W klasie rozległy się chichoty. Jeden z chłopców spojrzał znacząco na Bess, która wyraźnie się
zarumieniła.
— Trafne spostrzeżenie. — Nauczyciel uśmiechnął się i zaczął krążyć po sali. — Każdy zamek
mógł się poszczycić legendą, w której główny bohater stawał się duchem snującym się po
zamkowych basztach. — Zatrzymał się i rozwinął przed uczniami długi rulon z ryciną
przedstawiającą niewyraźną kobiecą postać, unoszącą się nad wyszczerbioną koroną wieży
— A jaka była jej historia? —Taranee przestała na chwilę pleść warkocze z nitek zwisających z
szalika, z którym od chwili, kiedy nadeszły jesienne dni, nigdy się nie rozstawała.
— Tej damy akurat nigdy mi nie przedstawiono. To stara rycina nieznanego autora.
— To znaczy, że nikt jej nie uratuje — zmartwiła się Hay Lin.
— Tylko ja mógłbym tego dokonać. — Martin wypiął dumnie pierś, a policzki poczerwieniały
mu z emocji.
— Jestem pewien, że byłby z ciebie świetny obrońca. — W oczach profesora Collinsa pojawił
się błysk rozbawienia.
Śmiech przeszedł przez klasę i rozległy się szepty.
— A teraz pozwólcie bliżej, mam dla was niespodziankę. — Profesor wstał i uroczyście odsłonił
ciężką kotarę, która oddzielała salę lekcyjną od pomieszczenia na mapy.
Rozległ się szmer podziwu. Stała tam zbroja. Widok był tak niespodziewany, że po raz pierwszy
od rozpoczęcia zajęć uczestnicy umilkli, rezygnując z jakichkolwiek komentarzy.
Wypożyczyłem tę kopię z Muzeum Historycznego — oświadczył z dumą nauczyciel. —
Pomyślałem, że łatwiej będzie opowiadać o rycerzach, mając przed sobą prawdziwą zbroję.
— Ale super! — cieszył się Kurt. —Trzeba przyznać, panie profesorze, że nie należy ona do
najlżejszych ubranek.
Podchodzili powoli, okrążając średniowieczny rynsztunek ze wszystkich stron.
— To wierna kopia rycerskiej zbroi. Taki właśnie pancerz chronił kiedyś mężczyznę przed
ciosami wrogów — rozpoczął profesor Collins. — Spójrzcie na żelazne rękawice.
— Jeśli już mam uczestniczyć w tych zajęciach, wolałabym oglądać rękawiczki wyszywane
perłami. Ciekawszy byłby temat średniowiecznej mody albo przynajmniej biżuterii...
— Panno Blair, dajmy przez chwilę nacieszyć się zbroją męskiej części publiczności, dla której
walki i turnieje są istotniejsze niż skądinąd równie ważne tkaniny, biżuteria czy tajniki
średniowiecznej kuchni.
Zebrane przy zbroi dziewczyny zaśmiały się, zerkając znacząco na Cornelię. Bess wykrzywiła
twarz w nieszczerym uśmiechu. Chłopcy podeszli do zbroi, a Martin chwycił za metalowe palce.
— Witam pana rycerza — powiedział uroczyście.
— Proszę nie szarpać eksponatów — profesor Collins upomniał Martina. — Co prawda, taka
zbroja znakomicie chroniła przed ciosami miecza, ale jeżeli wszyscy staną się zbyt wylewni, to tego
spotkania nie przetrwa.
Chłopak puścił metalową rękawicę i cofnął się, aby ustąpić miejsca nauczycielowi.
— To jest przyłbica — oznajmił Collins, wskazując ruchomą część hełmu. — Przez te niewielkie
otwory rycerz mógł obserwować pole bitwy.
Złapał delikatnie jej dolną krawędź i pociągnął w górę.
W tym momencie spod uchylonej przyłbicy błysnęły czyjeś oczy, a uzbrojona w miecz ręka ze
straszliwym zgrzytem, który rozszedl się echem po klasie, uniosła się wolno, aby opaść
gwałtownie, uderzając ostrzem o podłogę.
— Aa... — rozległ się przeraźliwy krzyk dziewczyn, które wpadając na siebie, cofały się w
stronę drzwi i gubiły po drodze kartki z notatkami.
— Wyłaź stamtąd, natychmiast! — Profesor Collins starał się ukryć uśmiech. — Wystraszysz
moich dzielnych uczniów. Tym razem przesadziłeś.
Chciałem tylko pokazać im grozę tamtych czasów. Wszystko w celach naukowych, panie
profesorze — zadudnił grubym głosem chłopak i ze zbroi wygramolił się rozczochrany Uria.
Grozę to poczujesz dopiero wtedy, gdy dopadniemy cię po lekcjach, przyjemniaczku! —
krzyknęła Irma, która, trzymając się za serce, wachlowała się szybko zeszytem.
— Nie wiem, co w was dzisiaj wstąpiło. — Profesor Collins potrząsnął z rezygnacją głową. —
Ale spodziewam się, że jutro będziecie punktualnie o ósmej trzydzieści na stacji podmiejskiej kolei.
Czeka na nas Zamek Jednorożca i obiecuję wam, że nikt nie będzie się nudził. Powrót ostatnim
pociągiem, już o zmierzchu. Koniec zajęć — oznajmił, zbierając leżące na stole książki. — Proszę
poczytać w domu o obyczajach średniowiecznych, o budowie zamków i o damach dworu — dodał
z uśmiechem, zwracając się do Cornelii. — Przypominam, że po powrocie będziecie
przygotowywać referaty. Na ocenę — uprzedził.
— Ale to tylko kółko historyczne. Udział jest dobrowolny — zaprotestował Uria.
— Myślałem, że jesteś rycerzem — zdziwił się nauczyciel. — A rycerze podobno są honorowi,
więc lepiej ze mną nie dyskutuj.
Lubię takie historie. — Uria uśmiechnął się krzywo. — Rycerze, księżniczki, smoki, tak, to
jest coś! — Przeciskał się w stronę drzwi. — O, widzę jakąś księżniczkę! — Puścił oko do Bess,
popychając Irmę, która spojrzała na niego z niekłamanym oburzeniem.
— Myślisz, że jesteś w gospodzie albo na jakimś podrzędnym turnieju rycerskim? — syknęła,
strącając z ramienia jego rękę. — Więcej kultury, bo żadna biała dama cię nie zechce — dorzuciła i
wyszła z wysoko podniesioną głową.
Uria! Kurt! Pozwólcie tu jeszcze na chwilę. — Profesor Collins najwyraźniej sobie o czymś
przypomniał.
2. HEATHERF1ELD. ULICA
Wilgoć spowijała świat. Brama przed szkołą wyglądała, jakby ktoś zanurzył ją w wodzie i
wyciągnął, nie otrząsając z kropel. Liście jak kolorowy kobierzec zdobiły szary chodnik,
szeleszcząc pod stopami idących dziewczyn.
— Piękny dzień, nie ma co — prychnęła Irma. — Jeśli jutro będzie taka sama pogoda, to
zmienię się w zmokłą kurę i nici z bycia prawdziwą królewną — powiedziała, wzdychając
teatralnie, i zerknęła znacząco na Cornelię. Jednak nikt nie zwrócił na nią uwagi.
Dziewczyny szły ulicą, myśląc o zbliżającej się wyprawie, a ciężkie ołowiane niebo wisiało nad
Heatherfield, jakby miało za chwilę runąć.
— Spójrz! —Taranee szturchnęła Hay Lin, wytrącając jej niechcący z ręki kanapkę.
— Byłam głodna — poskarżyła się Hay Lin, łapiąc w ostatniej chwili kawałek frunącej w
powietrzu zielonej sałaty.
Nagle rozległ się przeraźliwy brzęk i coś runęło po drugiej stronie ulicy. Dziewczyny jak na
komendę odwróciły się w stronę dobiegającego stamtąd odgłosu. Zobaczyły Urię opierającego się o
wystawową szybę. Rozcierał ramię, spoglądając spode łba na kolegę. Dostrzegły też Kurta, który
schylał się z miną winowajcy. Jedną ręką z trudem podnosił z ziemi zbroję, podając jednocześnie
drugą przyjacielowi, który z trudem łapał równowagę. Obok stał profesor Collins, obserwując ze
zgrozą poczynania swoich uczniów
— Czy musicie walczyć z tą zbroją? — spytał, unosząc wysoko brwi.
— Nie, panie profesorze, to ona z nami walczy — stęknął Kurt.
— Ile razy mam ci mówić, żebyś ją mocno trzymał! — wrzasnął Uria. — Nie dość, że musimy
ją odnosić, to jeszcze wymyka nam się z rąk.
— Czyżbyś narzekał na swój los? — zdziwił się profesor Collins.
— Hej, chłopaki! Nie możecie sobie poradzić z jednym rycerzem? — zawołała wesoło
przejeżdżająca na rowerze rudowłosa dziewczyna.
Ty, wiewióra, zajmij się lepiej swoim kółkiem! — krzyknął Kurt.
— Oto i prawdziwi rycerze! — Cornelia zanosiła się śmiechem. — Moglibyście być
królewskimi błaznami. Nie wyobrażam sobie lepszych.
— O, królewna za rzeką? — wykrzywił się Uria, spoglądając na nią z niechęcią przez szerokość
dzielącej ich ulicy. — Dawno ci ktoś nosa nie przytarł, co? Zjeżdżaj do swojego zamku.
Ale wymowny — odpowiedziała Irma z chichotem. — Świeciłby na salonach dowcipem jak
ta tarcza, którą strącił po drodze, prawda dziewczyny?
Niestety, czeka was jeszcze sprzątanie pracowni — rzucił złowrogo profesor Collins. — A wy,
panienki, przestańcie się już nad nimi pastwić.
Uria, mamrocząc coś pod nosem, wrócił po leżącą kilka metrów dalej zgubę i wepchnął tarczę
pod pachę, spoglądając spode łba na rozbawione przyjaciółki. Ruszyli przed siebie, wlokąc
uwięzioną między nimi zbroję. Przyłbica podskakiwała, opadając z metalicznym zgrzytem tuż przy
uchu Kurta, który z bolesnym wyrazem twarzy odsuwał głowę od metalowej pułapki.
— Za chwilę zamykają muzeum! — krzyknęła Taranee. — Czuję, że czeka was noc ze zbroją.
Gratuluję.
Ruszyli biegiem i po chwili zniknęli za rogiem. Dean Collins przyspieszył, aby nie stracić ich z
oczu.
— Hałasują jak kuchnia połowa — zaśmiewała się Hay Lin. — Słychać ich z daleka. —
Spojrzała na zegarek. — Ciekawe, czy zdążą przed zamknięciem.
Na niebie gromadziły się chmury, a wiatr porywał liście z drzew, plotąc z nich kolorowe
warkocze. Dziewczyny zwolniły, śledząc pojawiające się wielkie pierzaste kształty, które zmieniały
się z każdą chwilą pędzone przez coraz silniejszy wiatr.
— Kiedyś babcia opowiadała mi, że w taką pogodę wychodzą z kątów wszystkie duchy i proszą
o pomoc. — Hay Lin przesuwała ręką po mokrych prętach parkanu, wygrywając na nich bezgłośnie
melodię.
— Gdybym była takim duchem — powiedziała ze śmiechem Irma — poprosiłabym teraz o
kawał czekoladowego tortu i malinową herbatę.
— A ja znalazłabym sobie ciche miejsce między niebem a ziemią i nie zawracałabym nikomu
głowy — odezwała się niespodziewanie Cornelia. — Nie liczyłabym na ludzi.
— Na ludzi nie ma co liczyć. —Taranee poprawiła na ramieniu wzorzystą indiańską torbę. —
Ale na Czarodziejki...
Nagle zaczęło padać. Krople dudniły w dachy stojących przy krawężnikach samochodów, a w
kałużach pojawiły się kręgi rozchodzącej się wody. Will przeskakiwała je zgrabnie, oglądając się
niecierpliwie przez ramię.
Szybciej... — ponaglała przyjaciółki.
Po chwili wszystkie ukryły się pod markizą jakiegoś sklepu. Chłopak z kawiarni po drugiej
stronie ulicy pospiesznie wciągał do środka krzesła, bo krople deszczu bębniły już o blaty stolików,
rozpryskując się na nich i uderzając w puste filiżanki. Z głębi lokalu rozległ się gniewny krzyk
właścicielki, która wołała, aby szybciej się ruszał. Spojrzał z uśmiechem w stronę stojących pod
markizą dziewczyn.
Nawet przystojny — zauważyła Irma. — Ciekawe, dlaczego mi się tak przygląda?
— Myślisz, że patrzy na ciebie? — Cornelia spojrzała na przyjaciółkę z wyższością. — No, nie
jestem pewna...
— Może go po prostu o to zapytacie? — zaproponowała Taranee.
— Nie obchodzi mnie on — burknęła obrażona Irma. — Niech sobie patrzy, na kogo chce.
— Chyba nie obejdzie się jutro bez peleryn... — zauważyła Will, przerywając rodzącą się
kłótnię. — Ale nawet gdyby pogoda była paskudna, i tak nie będę żałować, że jedziemy. Nigdy nie
byłam w Zamku Jednorożca. Widziałam go kiedyś z daleka, ale tylko przemknął mi za oknami
samochodu. Mama nie dala się namówić na postój.
— Co tam zwiedzać? Kupa gruzu i tyle. — Irma wywróciła oczami. — Gdyby był w tym
miejscu jakiś hotel, organizowano by bale, pokazy sztucznych ogni, przedstawienia, a tak... zwykła
lipa. — Poruszyła nogą, rozpryskując zbierającą się pod stopami wodę.
Mogłabyś uważać — syknęła Cornelia. — Mam dzisiaj nową spódnicę.
To się daje zauważyć — powiedziała z przekąsem Irma. — Pewnie wolałabyś balową suknię.
Sądzicie, że w zamku są duchy? — Taranee ze spuszczonym wzrokiem bawiła się supełkami
swojego szala. — Nie chodzi o to, żebym miała coś przeciwko duchom, ale...
— Mam nadzieję, że ich tam nie ma. — Irma niespodziewanie przycichła, a na jej twarzy
pojawił się wyraz zamyślenia.
— Tylko nie wmawiaj mi, że się ich boisz. — Cornelia uniosła wysoko brwi. — Irma Lear —
pogromczyni potworów z innych światów — boi się zwykłego, oswojonego...
Przestań — przerwała jej Will. — Duchy to coś innego niż jakieś stwory, które mają ochotę
na cudzą własność. Duchy to zdecydowanie dużo poważniejsza sprawa.
— Ja tylko żartowałam — tłumaczyła się Cornelia. — Słyszałam, że zamek ukrywa jakąś
tajemnicę.
W tym momencie rozległ się przenikliwy odgłos dzwoneczka, a w otwartych drzwiach sklepu
pojawił się klient z mosiężnym kandelabrem. Otworzył parasol i przebiegł skulony do
zaparkowanego w pobliżu samochodu.
Może panienki wejdą do środka — rozległ się zapraszający głos.
Irma odwróciła się, napotykając spojrzenie mężczyzny w staromodnym stroju. Miał na sobie
ciemne spodnie, kamizelkę w kolorze starego złota i czarne lakierowane buty.
— No proszę, po co tak moknąć — uśmiechnął się, przytrzymując przy framudze ciężką kotarę
chroniącą przed chłodem wnętrze antykwariatu.
Weszły, wycierając buty, i rozejrzały się z ciekawością dookoła.
— To bardzo miłe z pana strony — podziękowała Cornelia. — Mam nadzieję, że niedługo
przestanie padać.
W zapadającym zmierzchu zapalały się kolejno latarnie, oświetlając tonącą w jesiennej szarudze
ulicę.
3. ANTYKWARIAT
Sklep wyglądał dziwnie. Trochę jak mieszkanie albo jak nieużywany pokój kolekcjonera, który
nie mógł się zdecydować, co tak naprawdę chce zbierać. Niewiele było takich miejsc w
Heatherfield. Po ścianach pięły się stare ciemne regały wypełnione po brzegi przedmiotami, w
których kryły się różne historie.
Było tam dosłownie wszystko. Od małych porcelanowych figurek po mosiężne lampy czy
modele żaglowców Na ladzie stała staromodna kasa z korbką, a w oknie wisiał obracający się na
nitce niewielki kryształek.
— Nigdy tu nie byłam. — Irma rozglądała się ze zdziwieniem. — Tyle razy tędy przechodziłam i
nie zauważyłam tego sklepu.
— Czasem tak bywa — odpowiedział z namysłem staruszek. — Ale jeśli ktoś już mnie raz
odwiedzi, zawsze tu wraca...
Stojące wszędzie meble wypolerowane były na wysoki połysk. Właściciel musiał dbać o ich
wygląd, bo choć wydawały się bardzo stare, miały w sobie dawne piękno i niejeden z nich mógł
być ozdobą domów, których posiadacze cenili sobie antyki. W szklanych gablotach ukrywały się
cenniejsze przedmioty.
— Co to jest, proszę pana? — Irma wskazała stojący w stylowym kredensie kuferek
inkrustowany perłową masą.
— To pozytywka — odpowiedział z uśmiechem. — Panienka zdradza dobry gust. Ma już ponad
sto lat. Jest bardzo cenna. Nie na sprzedaż.
— To dlaczego w takim razie tu stoi? — zainteresowała się Taranee.
— Bo nie lubię się z nią rozstawać. — Czasem ją nakręcam... ta melodia przypomina mi pewne
chwile... — zwierzył się cichym głosem. — Ech, co ja opowiadam — uciął nagle, machając z
rezygnacją ręką, jakby odganiał powracające obrazy
— A nie uruchomiłby jej pan dla nas? — spytała Cornelia, otwierając szeroko oczy.
— No dobrze — zgodził się z ociąganiem i sięgnął po kuferek, wyciągając z kieszeni maleńki
kluczyk.
Dziewczyny skupiły wzrok na delikatnym zamku, który błysnął w świetle lampy. Antykwariusz
przekręcił delikatnie klucz i uniósł wieko, odsłaniając maleńkie figurki pary tancerzy. Wyglądali jak
żywi. Stali naprzeciw siebie, jakby za chwilę mieli rozpocząć taniec. Trzymali się za ręce, czekając
na pierwsze dźwięki. Dziewczyna ubrana była w herbacianą suknię z delikatnego jedwabiu
wyszywanego pąkami róż.
— Nigdy nie widziałam piękniejszej pozytywki — szepnęła Hay Lin.
— Poczekaj, aż zaczną tańczyć. — Twarz antykwariusza wyraźnie się rozjaśniła. — Tylko
nakręcę sprężynę — dodał, obracając ostrożnie miniaturową korbką.
— I co teraz będzie? — dopytywała się z wrodzoną dociekliwością Taranee. — Czy pozytywka
działa?
— Cierpliwości, panienki — odparł staruszek.
Mechanizm jakby namyślał się przez chwilę. Wpatrywali się w napięciu w otwarty kuferek i
nagle para zaczęła krążyć. Rozległy się dźwięki, przywodzące na myśl zapomniane krajobrazy i
strzępki wspomnień.
Hay Lin poczuła, że pozytywka opowiada czyjąś historię.
Przymknęła powieki i ujrzała nagle śliczną dziewczynę z upiętymi wysoko włosami, tańczącą w
sali balowej na jakimś zamku. Dziewczyna poruszała się wolno, a jej twarz pojawiała się i znikała
w ciepłym świetle kandelabrów. Wysoko upięte włosy odsłaniały długą szyję, a wirująca suknia
kołysała się w takt znajomej melodii. Ktoś uchylił drzwi i do sali balowej zajrzał starszy
mężczyzna. Przyglądał się w milczeniu tancerzom, a potem powoli odwrócił głowę. Hay Lin
drgnęła, bo miała przez chwilę wrażenie, że patrzy w jej stronę, jakby mógł ją zobaczyć.
Zmrużyła oczy porażone blaskiem bijącym z pierścienia zdobiącego palec nieznajomego. Para
tancerzy zatrzymała się, ich ramiona nadal wznosiły się ku górze. Połączone dłonie wskazywały
sufit, na którym kołysał się poruszany przeciągiem kryształowy żyrandol. Zapadła cisza. Było to tak
rzeczywiste, że musiała potrząsnąć głową, aby pozbyć się tej zdumiewająco realnej wizji.
— Czyż nie jest piękna ta moja pozytywka? — odezwał się staruszek i czar prysnął.
— To po prostu dzieło sztuki — przyznała Cornelia.
Antykwariusz delikatnie zamknął szkatułkę i schował kluczyk do kieszonki kamizelki, tuż obok
staromodnego zegarka na łańcuszku.
— A teraz, jeśli chcecie, rozejrzyjcie się tutaj. — Mężczyzna wskazał leżące wokół przedmioty.
— Moje królestwo pełne jest niespodzianek...
— Miałyśmy już dzisiaj jedną — mruknęła pod nosem Cornelia, przyglądając się z
zainteresowaniem srebrnej wadze z ustawionymi w rzędzie malutkimi odważnikami.
Will wycofywała się ostrożnie, starając się nie potrącić stojącej na stoliku porcelanowej wazy. I
wtedy poczuła pod stopą jakąś nierówność. Schyliła się i sięgnęła po złożony na czworo kartonik.
— Przepraszam — szepnęła przestraszona. — Chyba go nie uszkodziłam.
— A, to ta gra — mruknął antykwariusz. — Nie przejmuj się, panienko, ona ciągle się gubi i
wciąż nie mogę znaleźć dla niej miejsca. — Rozłożył bezradnie ręce. — Jakoś nie ma szczęścia,
aby trafić na swojego amatora.
Will rozkładała już kartonik, odsłaniając widoczny na nim obrazek. Była to kwadratowa plansza.
Pola tworzyły labirynt wpisany do wnętrza pięcioramiennej gwiazdy, która otoczona była kołem. W
centralnym punkcie znajdował się kielich ze wschodzącym słońcem. To tutaj spotykały się
wszystkie ścieżki labiryntu wypełnionego gąszczem tajemniczych symboli i niezrozumiałych dla
nich sentencji.
Na szczytach czterech z pięciu ramion pentagramu misterną kreską narysowane były
fantastyczne istoty i wydawało się, że to one rządzą tą przestrzenią. Z lewej strony w płomieniach
wiła się ognista salamandra, z prawej brunatny gnom wychylał się z kamiennej groty. Na dole
rozpościerał skrzydła czarny jak smoła kruk, a obok z wodnej kipieli wychylała się ropucha o
wyłupiastych oczach. Tylko piąte ramię pozbawione było właściciela, a puste miejsce wyglądało,
jakby od dawna na kogoś czekało. Plansza, wykonana z wielką starannością, przypominała
średniowieczne ryciny alchemiczne.
— Ładne, ale nie wiadomo, jak w to grać — zauważył właściciel antykwariatu. — Nie dziwię
się, że nie ma na nią chętnych...
—A nie było do niej jakichś pionków, kostek czy czegoś w tym rodzaju? — dopytywała się
Irma.
— Nic a nic, tylko ta zniszczona plansza — odpowiedział krótko antykwariusz. — Wypadła mi
kiedyś ze starego woluminu przyniesionego przez pewnego jegomościa, nawet nie wiem, jaka jest
jej historia.
— A ten wolumin? — zainteresowała się Taranee.
— Była to księga ze starymi mapami okolic naszego uroczego miasta, dość cenna. Pamiętam, że
ten ekscentryczny jegomość ciągle powtarzał, iż to rarytas. Jakbym sam nie wiedział — dodał
staruszek i zaśmiał się chrapliwie.
Will pochyliła się nad planszą i mocno wciągnęła powietrze. Plansza pachniała kadzidłami o
orientalnej nucie. Pociągnęła nosem jeszcze raz i kichnęła, zasłaniając dłonią twarz.
— Ktoś poperfumował tę grę — oznajmiła z pewnością w głosie.
— Może należała do jakiejś damy — snuła przypuszczenia Cornelia. — Grywała w nią ze
swoimi wielbicielami.
— A może była królewną i warunek zdobycia jej serca stanowiło zwycięstwo w grze —
dorzuciła Hay Lin cichym głosem.
Antykwariusz przyglądał się dziewczynom z uśmiechem, obserwując ich rosnące
zainteresowanie grą.
— Czy możemy przez chwilę porozmawiać? — spytała Will, wyciągając z kieszeni małą
portmonetkę. — Musimy się naradzić.
— Proszę, nie krępujcie się, i tak powinienem zapisać w księdze sprzedaż kandelabra. —
Odszedł w stronę biurka i usiadł, zerkając na nie spod oka, jakby miał jakiś plan.
— Posłuchajcie — zaczęła półgłosem Will. — Chciałabym kupić tę planszę. Nie wiem dlaczego,
ale bardzo mi na tym zależy.
— Jeśli Will na czymś zależy, nie warto się temu przeciwstawiać — odezwała się z powagą
Irma. — Poczekaj, mam tutaj pieniądze na zakupy, mogłabym...
— Czy panienki planują jakiś zakup? — usłyszały za plecami głos antykwariusza.
Taranee otwierała już torbę, wygrzebując z jej przepastnego dna drobniaki.
— Chciałybyśmy kupić tę grę — powiedziała odważnie Cornelia. — Nie wiemy tylko, czy
starczy nam pieniędzy. — Wyciągnęła dłoń, pokazując drobne monety.
Aha, jesteście marzycielkami — zaśmiał się antykwariusz. — Macie zamiar rozwikłać
tajemnicę, której dotąd nikt nie odgadł. Domyśliłem się, patrząc, z jakim zachwytem przyglądacie
się grze.
— Nie ukrywam — Will składała kartonik, spoglądając na właściciela sklepu — że te rysunki
wydały nam się warte...
.. .rozszyfrowania? — przerwał jej antykwariusz. — I dlatego daję wam ją w prezencie.
— Ale my nie możemy... — odparła zaskoczona Cornelia i potrząsnęła dłonią pełną drobniaków
dorzuconych przez przyjaciółki.
Antykwariusz wstał i stanowczym ruchem odsunął dłoń Cornelii.
— Przyjmijcie ją, proszę, na pewno się przyda na wycieczce — powiedział tonem nieznoszącym
sprzeciwu. — Tak naprawdę jestem zadowolony, że się jej pozbywam. Szczerze mówiąc, nie lubię
rzeczy, których nie rozumiem. Teraz wy zaczniecie się nad nią głowić.
— Dziękujemy, to będzie dla nas przyjemność — odparła uprzejmie Hay Lin.
Podejrzewam, że ostatni właściciel też nie był do niej zbytnio przywiązany. Najlepszy dowód,
iż zawieruszyła mu się w starej księdze — mruknął pod nosem antykwariusz.
— A kiedy pan go ostatnio widział? — zainteresowała się Taranee.
— Jakieś kilkanaście lat temu — zamyślił się antykwariusz. — Nie pamiętam dokładnie, pozbył
się wtedy kilku drobiazgów, nigdy później go już nie spotkałem.
Coś się stało? — drążyła Taranee.
— Dzisiaj już do mnie nie zagląda, widać zaszył się na dobre na Wichrowych Wzgórzach...
Will spojrzała znacząco na przyjaciółki i w tym samym momencie w sklepie rozległ się
przeraźliwy świergot ptaka. Stary zegar głosem porcelanowej kukułki obwieszczał kolejne godziny,
które zdążyły już minąć od południa.
Szósta — skończył liczenie antykwariusz.
Hay Lin złapała się za głowę.
— Pół godziny temu miałam być w Srebrnym Smoku. Tym razem mi się nie upiecze.
— Czas już na nas — zdecydowała Taranee i wyjrzała przez okno zagraconej wystawy. —
Przestało padać.
Dziękujemy i obiecujemy, że na pewno tutaj wrócimy — powiedziała oficjalnie Will.
Mam nadzieję, że z rozwiązaną zagadką. — Antykwariusz uśmiechnął się życzliwie. —
Powodzenia!
Rozległ się dźwięk dzwoneczka i dziewczyny były już na ulicy. Will ściskała pod pachą
kartonową planszę. Wydawało jej się, że stała się ona cięższa, gdy zamknęły się za nimi drzwi
antykwariatu. Chłopak z naprzeciwka wciągał stoliki do wnętrza kawiarni, mamrocząc coś pod
nosem. Gdy zauważył dziewczyny, posłał im w powietrze całusa i pomachał na pożegnanie. Wiatr
zerwał beret z głowy Hay Lin, więc pobiegła, goniąc go ze śmiechem.
— Do zobaczenia jutro — dobiegł ją jeszcze głos Will, która skręciła w stronę widocznego w
oddali domu.
4. POKÓJ WILL
Na łóżku leżał niewielki plecak z przypiętą do niego maskotką żaby. Will otworzyła okno,
wpuszczając jesienny chłód oraz kilka żółtych liści opadły na stojące pod parapetem biurko.
Spakowała chyba wszystko. W mieszkaniu panowała cisza, bo dawno już zgasły ostatnie światła,
pogrążając dom w ciemnościach. Jedynie ekran mrugał przyjaźnie, choć Will nie znalazła w
internecie nic, co mogłoby pomóc jej zrozumieć zasady gry.
Gestem pełnym znużenia sięgnęła po myszkę, aby wyłączyć pracujący już od wielu godzin
komputer.
Setki obrazów gier planszowych migało jej przed oczami, jednak żadna z nich nie przypominała
tej z antykwariatu, żadna nie miała podobnych, niezrozumiałych napisów i jeszcze bardziej
tajemniczych symboli. Zniechęcona odgarnęła włosy z oczu i ostatni raz spojrzała na rozłożoną na
podłodze planszę.
Wydało się jej, że widoczna na niej salamandra ruszyła ogonem. Will przetarła oczy i popatrzyła
raz jeszcze. I wtedy poczuła na skórze parzący dotyk. A potem wszystko się zaczęło. Mały gnom
cisnął w nią garścią ziemi, zasypując jej usta. Smak piachu i kamieni pozbawił ją na chwilę
oddechu. Nie wiedziała, co się dzieje, ale była pewna, że narysowane stwory ożywają, a ona nie
może na to pozwolić. Opadła na kolana i zaczęła czołgać się w stronę planszy. Wtedy poczuła
strumień wody uderzający w nią z niespodziewaną siłą. Złapała róg kartonu i przykryła nim obraz.
Nagle wszystko ustało.
Czuła jeszcze kropelki wody na powiekach i smak ziemi w ustach. Piekło ją ramię, ale nie
kręciło jej się w głowie i mogła sięgnąć po leżącą na dywanie komórkę. Wstukała pospiesznie
numer Cornelii i w napięciu czekała na znajomy głos przyjaciółki.
— Co się stało, Will? — po drugiej stronie rozległ się zaspany głos. — Mam nadzieję, że coś
ważnego, bo inaczej nigdy nie wybaczę ci, że będę jutro niewyspana. Czy wiesz, która godzina?
Will nie mogła wykrztusić ani słowa. Ściśnięte gardło odmawiało posłuszeństwa, więc jęknęła
tylko, trzymając kurczowo słuchawkę.
— Hej, Will! Jesteś tam? — zawołała Cornelia.
— Ta gra jest żywa — wykrztusiła. — Coś mnie zaatakowało.
— Jak to żywa? — odezwała się po chwili milczenia przyjaciółka. — Rusza się?
— Ona sama nie, ale te namalowane stwory.
— Zrobiły ci coś? — spytała ostrożnie Cornelia.
— Nic takiego, tylko oblały mnie wodą, cisnęły we mnie ziemią i poparzyły ogniem — w głosie
Will słychać było teraz wyraźnie rozdrażnienie.
— Złóż lepiej tę planszę — poradziła przyjaciółka.
— Właśnie to zrobiłam. I nie mam zamiaru jej znów dotykać. Leży na dywanie i zostanie tam,
dopóki któraś z was rano po mnie nie przyjdzie — oznajmiła Will, zerkając w stronę kartonika.
— Mogę po ciebie przyjść — zaofiarowała się Cornelia. — Weźmiemy tę grę ze sobą i
pokażemy dziewczynom. Nie lubię takich niespodzianek.
— To tak jak ja. — Will zaśmiała się nerwowo. — Dobranoc, Cornelio, rozmowa dobrze mi
zrobiła
Usłyszała z daleka uspokajający śmiech przyjaciółki i delikatny brzęk sygnalizujący przerwanie
połączenia. Siedziała jeszcze przez chwilę z kolanami podciągniętymi pod brodę, obserwując leżącą
na dywanie planszę. Potem położyła się na kołdrze i owijając się nią dokładnie, zapadła w głęboki
sen.
5. NIEWIDZIALNA WIEŻA. WIĘZIENIE JEDNOROŻCA
Mech porastał chropowate ściany kamiennej celi. Z niewielkiego okienka wykutego tuż pod
sklepieniem dobywało się wątłe światło, które ledwie rozpraszało mrok. W kącie majaczyła jakaś
dziwaczna istota. Biała jak śnieg, podobna do konia, ale z głowy wyrastał jej długi róg. Był to
Jednorożec. Miał zamknięte oczy. Stał oparty o zimną ścianę, śniąc o wolności.
Dreszcze, które co chwila wstrząsały jego ciałem, zdradzały, że galopuje gdzieś daleko w
jasnych przestrzeniach, wolny jak ptak, z rozwianą grzywą i świetlistym rogiem, który wskazuje mu
drogę. Nie dane mu jednak było zaznać spokojnego snu. Przerwał go zgrzyt otwieranej zasuwy i w
chwilę potem w blasku rozpalonej pochodni ukazała się twarz człowieka wyglądającego jak ktoś od
dłuższego czasu trawiony dziwną gorączką.
Jednorożec otworzył szeroko oczy i zerwał się do szaleńczego pędu. Uderzał kopytami w ściany,
a głuchy odgłos kamieni rozchodził się echem po więziennej studni. Wokół fruwały kępy mchów
wyrzucanych w górę niczym zielony deszcz, który zaraz opadał i znikał pod kopytami, wbijany
mocno w brunatną ziemię.
— I tak nadejdzie dzień — rozległ się ochrypły głos — kiedy zaczniesz mi służyć...
Ostatnie słowa zginęły w huku zatrzaskiwanych drzwi. Tętent powoli ustawał, aż wreszcie
zapadła cisza. Białe stworzenie schyliło głowę i cela rozbłysła światłem płynącym z magicznego
rogu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz