1. DWORZEC KOLEJOWY HEATHERFIELD—NORD
— „Pociąg osobowy do Zamkowej Osady, zatrzymujący się na stacjach Dyniowe Pola, Stara
Puszcza, Wichrowe Wzgórza, wjedzie na peron trzeci. Planowany odjazd pociągu o godzinie ósmej
czterdzieści pięć. Miejsca w pociągu nie są objęte rezerwacją... ” — wychrypiał głos z głośnika na
starym dworcu, gubiąc w niezrozumiałym bełkocie ostatnie słowa.
Przenikliwy gwizd rozdarł powietrze, wdzierając się w uszy stojących na peronie uczniów. Irma
naciągnęła głębiej czapkę, posyłając urażone spojrzenie wjeżdżającej na stację kolejce, która
zatrzymała się z przeraźliwym zgrzytem hamulców. Lokomotywa wypuściła kłąb szarego dymu i
sapnęła jak zmęczony tragarz, który zrzucił na chwilę pakunki.
— No nie — jęknęła Irma. — Mamy jechać tym starym złomem?
— Przypominam, że to jedyny środek transportu w tej okolicy. — Pani Kelly spojrzała z
wyrzutem na śmiejące się dziewczyny. — I najbardziej stylowy — dodała, poprawiając zsuwający
się z głowy czerwony kapelusz.
Taranee przytaknęła gorliwie, przyglądając się widocznym w głębi siedzeniom, które czasy
świetności miały już dawno za sobą.
— Te przedziały — odezwała się cicho Hay Lin — wyglądają jak loże w starym teatrze.
Pani Kelly od lat z oddaniem prowadziła szkolne kółko teatralne, gdzie wystawiano sztuki
historyczne i współczesne. Ceniła sobie scenografie Hay Lin i aktorskie zapędy jej koleżanek.
— Dobre porównanie — pochwaliła Taranee. — Poczekaj, zaraz zobaczysz zamek.
Profesor Collins uśmiechnął się jak mały chłopiec.
— Ostatni raz podróżowałem taką kolejką na imieninach u mojego siostrzeńca...
Pani Kelly spojrzała ze zdziwieniem.
— Tak, tak — przytaknął. — Trasa wiodła z kuchni do salonu, a wszystko na czworakach ponad
wymarzoną lokomotywą z wagonikami. Kupiłem mu ją w prezencie.
Dziewczyny zachichotały nerwowo. Starały się stłumić śmiech, który ogarnął je na widok
zdezorientowanej miny pani Kelly. Collins ratował sytuację, nadrabiając powagą.
— Taki typ kolei eksploatowany jest coraz rzadziej. Parowa lokomotywa nie potrzebuje
elektryfikacji, a wąskim torem można dotrzeć w niedostępne górskie regiony...
Przechodzący obok pracownik stacji spojrzał na profesora z uznaniem.
—
Uczone towarzystwo — mruknął pod nosem i poszedł dalej, pogwizdując wesoło jakąś
melodię.
Trzymał w rękach ciężki młot, który kołysał się w takt jego kroków. Gdy zbliżył się do kół
pociągu, wziął zamach. Huk uderzenia rozszedł się echem, stłumiony zaraz przez poranne mgły,
które nadciągnęły od północy.
— A nie mogliśmy wybrać się tam na rowerach? — spytał Martin, spoglądając niepewnie na
podstawione wagony.
— Uwierzcie mi, że jest to wymarzony transport do Zamku Jednorożca — oznajmił z ogromną
powagą nauczyciel. — Wolniej jedziesz, więcej widzisz — zakończył sentencjonalnie.
— Czy wszyscy już są? — przerwała rozmowę zaniepokojona profesor Kelly. — Bo chociaż
stoję ciągle w tym samym miejscu, nie widzę ani Will, ani Cornelii. Nie ma też Urii i Kurta. —
Spojrzała znacząco na Collinsa. — Ale to akurat mnie nie martwi — dodała.
— Will powinna już być. — Profesor Collins zerknął w stronę budynku stacji. — Musiałem
wyjść wcześniej, bo zapomniałem wziąć ze szkoły kilku książek, które mogą nam się przydać. —
Poklepał wypchaną torbę. — Obiecała mi, że się nie spóźni.
— Zaraz przyjdą. — Hay Lin popatrzyła w stronę zawiadowcy, który nadchodził szybkim
krokiem, trzymając w ręku Czerwony lizak.
Drzwi rozsunęły się ze zgrzytem i do pociągu zaczęli wsiadać uczestnicy wycieczki. Siostry
Grumper torowały sobie drogę, przepychając się łokciami do wybranego wcześniej przedziału.
Wypatrzyły tam jakieś stare zdjęcia rozwieszone w ramkach nad siedzeniami.
— Jak będziesz się tak pchał, Martin, to zaraz gdzieś zgubisz okulary — powiedziała lodowatym
głosem Bess.
— Przynajmniej nie będę musiał na ciebie patrzeć — odgryzł się chłopak.
Wyprzedził Courtney i wepchnął się do przedziału numer pięć, gdzie usiadł z westchnieniem
przy oknie.
— Ale to my chciałyśmy tu siedzieć — zaprotestowała Bess.
— Możecie tu zostać, nie przeszkadza mi to — zgodził się łaskawie. — Tylko uprzedzam, że jak
będziecie plotkować, wyproszę was — dodał z pełnym wyższości uśmieszkiem.
— Traktuj go jak powietrze. — Courtney wykrzywiła się pogardliwie i położyła na siedzeniu
torbę z aparatami.
Ruszyły zgodnie w stronę okna, aby wypatrzyć wszystkich spóźnialskich.
— Tylko przypadkiem nie usiądźcie mi na kolanach — powiedział, chichocząc, Martin.
Na peronie stali jeszcze nauczyciele, dyskutując z zawiadowcą stacji. Obok zbite w gromadkę
siedziały na ławce Irma,Taranee i Hay Lin.
— Zostało jeszcze siedem minut. — Profesor Collins zerknął na wiszący nad drzwiami stacji
zegar. — Jeśli wasze przyjaciółki się nie pojawią, przykro mi, ale będziemy zmuszeni pojechać bez
nich. — Odwrócił się, pokazując poruszające się wskazówki.
—
Panny spóźnialskie pójdą sobie chyba dziś tylko do muzeum. — Wyglądająca przez okno
Bess mrugnęła porozumiewawczo do Irmy. — Jeśli ktoś od rana się stroi...
— Uważaj, bo zaraz wypadniesz! — zawołała Hay Lin. — I zamiast na zamku wylądujesz u
lekarza.
Nagle rozległ się krzyk i na stację wpadli Kurt i Uria pojedynkujący się na kije od szczotek.
Głuchy stukot broni mieszał się z wrzaskiem chłopaków, którzy, popychając się wzajemnie, zbliżali
się do zdumionych podróżnych.
Pani Kelly poczerwieniała ze złości.
—
Jak oni się zachowują? — syknęła. — Kompromitują siebie i szkołę.
W tym samym momencie na peronie pojawił się mężczyzna z wiadrem. Ścigał walczących
chłopaków, rozlewając po drodze wodę. Poły granatowego fartucha powiewały na wietrze,
uderzając o metalową obręcz.
— Oddawać moje szczotki, łobuzy! — wykrzykiwał głośno.
Profesor Collins jednym ruchem rozbroił Urię. Walka ustała i zapadła cisza przerywana sapaniem
lokomotywy.
— Gratuluję — wycedził przez zęby nauczyciel. — No cóż... myślę, że wrócicie do domu.
Na miejscu była już profesor Kelly.
—W następnym przedstawieniu zrobię z was halabardników i nauczę stać nieruchomo przez
dwie godziny — zagroziła zduszonym głosem.
— Mam lepszy pomysł — odezwał się niespodziewanie zawiadowca stacji. — Niech chłopcy
jadą na tę państwa wycieczkę, ale jak wrócą, to posprzątają cały peron. Zgłoszą się do mnie w
poniedziałek po lekcjach.
— Doskonale — ucieszył się nauczyciel. — Jesteśmy umówieni.
Uria spojrzał spode łba na kolegę i przestępując z nogi na nogę, burknął coś niezrozumiałego
pod nosem.
— Domyślam się, że przepraszasz — upewniła się pani Kelly.
Mężczyzna z wiadrem nie ukrywał satysfakcji.
— Czekam na was w poniedziałek — powiedział z przekąsem. — A teraz proszę oddać mi moje
szczotki. Natychmiast!
Po chwili odszedł, wesoło pogwizdując i wymachując kijami, jakby trenował od lat sztuki walki.
Na peronie pojawił się ostatni pasażer, w długim płaszczu, z białym szalem owiniętym wokół szyi i
w kraciastym berecie opadającym mu na oczy. W ręku trzymał bambusowy trójnóg zwieńczony
tajemniczą czarną skrzynką, a na ramieniu kołysała mu się torba sprawiająca wrażenie bardzo
ciężkiego bagażu.
— No, jest pan. Nareszcie! Trzy minuty do odjazdu pociągu — przywitał go zawiadowca. —
Nie wiem, czy warto dzisiaj tam jechać. W radiu zapowiadali nagłe załamanie pogody.
— Zawsze warto — mruknął pasażer i zgrabnie wskoczył na stopień wagonu.
Po chwili dał się słyszeć jego głos, gdy pytał o wolne miejsce. Trzasnęły gdzieś drzwi od
przedziału i zapadła cisza.
— Jeszcze dwie minuty — oznajmił zawiadowca, trzymając lizak przygotowany na znak
odjazdu.
Wskazówki starego zegara nieubłaganie posuwały się do przodu. Dziewczyny z ociąganiem
wstały z ławki i podeszły do otwartych drzwi wagonu. Profesor Collins zerknął jeszcze na zegarek i
z surową miną podał Urii przez okno swoją torbę.
— Tylko niczego nie pogub, połóż ją gdzieś w bezpiecznym miejscu — poinstruował chłopaka,
który ostrożnie przeniósł ją nad zabrudzoną szybą.
—
My wsiadamy ostatnie — wyjaśniła Hay Lin, która spojrzała na profesora pytająco, wahając
się, czy już wchodzić.
Nagle Irma trąciła ją w ramię, pokazując wiszący nad drzwiami zegar. Wskazówki stały na
ósmej czterdzieści trzy i mimo że sekundnik poruszał się po tarczy, godzina nadal pozostawała ta
sama.
—
Co się dzieje z tym zegarem? — zaniepokoił się zawiadowca.
— Jest ósma czterdzieści trzy — odezwała się Irma. — A co ma się dziać?
—
Dziewczynki, wsiadajcie — niecierpliwiła się pani Kelly.
Taranee przyjrzała się uważnie zegarowi, który niezmiennie wskazywał tę samą godzinę.
Wskoczyła zgrabnie do wagonu i wyjrzała przez okno, aby nadal obserwować wskazówki.
Zawiadowca zerknął nerwowo w stronę lokomotywy.
—
Co jest? — krzyknął maszynista. — Według mojego zegarka mieliśmy odjechać dwie minuty
temu...
Drzwi uderzyły z hukiem o ścianę i na stację wpadły Will z Cornelią.
Czerwona elegancka torba podróżna podskakiwała na ramieniu zaaferowanej blondynki. Jasna
plama płaszcza rozmazywała się przed oczami zdumionych pasażerów, którzy przyglądali się z
podziwem sprintowi dwóch przyjaciółek. Will, w rudej kurtce i zielonym berecie, unosiła ręce w
geście przeprosin i zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, wskakiwały do pociągu, łapiąc
spazmatycznie oddech. Wskazówki dworcowego zegara posunęły się raptownie o cztery minuty i
na spłowiałej tarczy pojawiła się godzina ósma czterdzieści siedem.
Przerażona pani Kelly wspięła się po schodkach, za nią profesor Collins, a zawiadowca
zatrzasnął drzwi. Kręcąc z niedowierzaniem głową, uniósł wysoko lizak. Rozległ się przeraźliwy
gwizd i stara lokomotywa ruszyła powoli, ciągnąc za sobą rząd chwiejących się wagonów. Cornelia
i Will przeciskały się wąskim przejściem tuż za pozostałymi przyjaciółkami.
— Używasz czarodziejskich mocy, bo zaspałaś? Miałyśmy tego nie robić — szepnęła Irma,
uśmiechając się szeroko do Will.
— Musiałam pogadać z Cornelią. Przyszła po mnie dziś rano — odpowiedziała półgłosem,
poprawiając zsuwający się z głowy beret. — Miałam rację, z tą planszą jest coś nie tak. Wzięłyśmy
ją ze sobą. — Klepnęła czerwoną torbę podróżną. — Zaraz wam wszystko opowiem, tylko
znajdźmy jakiś pusty przedział.
— Zobaczcie, nawet nie zdążyliśmy wyjechać z Heatherfield, a już zaczynają się objadać —
powiedziała z niesmakiem Irma, wskazując Urię i Kurta, którzy trzymali w rękach dwie
gigantyczne kanapki.
Zaglądały do kolejnych przedziałów w poszukiwaniu wolnych miejsc. Wszystkie były zajęte.
Rozsunięte drzwi ostatniego przedziału sprawiły, że przyspieszyły kroku.
—
Musi być pusty — ucieszyła się Will.
— No to mamy miejsca! — zawołała radośnieTaranee i wpadła z impetem do środka.
Siedzący pod oknem mężczyzna odwrócił się i zmierzył ją przenikliwym wzrokiem. Tuż obok
niego stał dziwny przedmiot na trzech nogach.
— Dzień dobry. Wolne? — Zerknęła na wytarte fotele i nie czekając na odpowiedź, zajęła
miejsce naprzeciwko samotnego pasażera.
Druga weszła
Cornelia
i spoglądając z zazdrością na siedzącą przy oknie Taranee, uniosła torbę,
aby położyć ją na siatkowej półce.
2. ZAMEK JEDNOROŻCA. ZACHODNIA BASZTA
Wiatr hulał między wyszczerbionymi zębami baszty, wdzierając się pod pelerynę stojącego tam
mężczyzny. Gałęzie drzew kołysały się miarowo, niczym wahadło zegara.
— To już piąta żaróweczka w tym roku. Mógłbyś uważać, bo następnym razem będziesz
galopował ze zgaszonym rogiem i nici z zachwytów — mamrotał pod nosem pękaty jegomość w
drucianych okularach, manipulując przy szklanym rogu stojącego posłusznie jednorożca.
Ostrze śrubokręta uparcie ślizgało się po powierzchni niewielkiej skrzynki wbudowanej między
sterczącymi uszami wykonanego z dykty stworzenia.
— Jeżeli nie naprawię tego przeklętego rogu, nikt nie napisze o tobie w „Heatherfield
Voice”
—
narzekał. — Przestaną tu przyjeżdżać wycieczki, a miłościwie panujący nam hrabia Manfred
pozostanie na stercie kamieni sam ze swoją niedokończoną historią... — słowa ginęły w
porywistym wietrze.
Wiatr szarpał długim szalikiem, który zasłaniał co chwila oczy zmagającemu się ze skrzynką
mężczyźnie. Odsunął on niecierpliwym gestem frędzle i dokręcił wyślizgującą się żarówkę.
— No, nareszcie — mruknął z zadowoleniem. — Udało się.
Nowa żarówka znalazła się na miejscu poprzedniej , której matowe szkło pokryte było ciemnym
nalotem.
— Teraz będzie dobrze — wymamrotał, dokręcając metalową klapkę.
Delikatnie przesunął suwak przycisku i nagle znalazł się w kręgu magicznego światła. Na jego
twarzy pojawił się zachwyt, jednorożec sprawiał doprawdy imponujące wrażenie. Nie było ważne,
że farba miejscami z niego poodpadała i dawno już stracił większość anielskich włosów. Gdy róg
jednorożca świecił, świat wydawał się piękniejszy. I dla Edwarda nie miało znaczenia, że stojące na
kółkach dziecięcego wózka niepozorne stworzenie nie ma nic wspólnego z mitycznym
jednorożcem.
—
Teraz jesteś piękny — powiedział z zadowoleniem. — Jeszcze tylko białe prześcieradło na
grzbiet i będziesz jak nowy.
Zarzucił na kartonową szyję biały materiał, który spłynął falą do kół wózka, i nagle jednorożec
ożył. Wiatr potrząsnął jego grzywą, a nadciągające mgły owinęły się wokół jego drewnianych
kopyt.
— Wspaniale! — ucieszył się Edward. — Są już chmury, więc częściowo zakryją tę naszą
wieżę. Będziesz wyglądał niezwykle tajemniczo. Możesz hasać po blankach do woli.
— Edwardzie! — głos dobiegał z głębi baszty, zniekształcony przez grube mury. — Gdzie się
podziewasz, Edwardzie...?!
—
Widzisz, już się niecierpliwi, wystarczy, że wyjdę na chwilę i zaraz czegoś chce — poskarżył
się milczącemu jednorożcowi. — No dobrze, idę, chociaż miałem jeszcze naprawić twoje kopyta, to
znaczy magnetofon — mówiąc to, zaśmiał się chrapliwie. — Ta taśma ciągle się zrywa. A jak
przestaniesz nagle galopować, to cały efekt na nic.
Spojrzał jeszcze na otulone welonami mgły zielone lasy rozciągające się u stóp góry.
W dole wiły się tory kolejowe. Pojawiały się i znikały jak lśniąca nitka pajęczyny.
— Stój tu spokojnie i czekaj na mnie — rzekł, poklepując po grzbiecie kartonową atrapę.
— Edwardzie! — rozległ się pełen niepokoju głos.
— Idę, już, no idę, panie hrabio! — zwinął pięść i krzyknął, przykładając do niej usta.
Otworzył klapę i zszedł po stromych schodach na sam dół, wzdychając ciężko po drodze. U
podnóża wieży sięgnął po czerwoną taśmę z napisem: „Wstęp surowo wzbroniony. Mury grożą
zawaleniem. Wejście grozi śmiercią lub trwałym kalectwem”. Poprawił ją i umocował na
kołyszącym się zardzewiałym haku.
Na dole stał hrabia Manfred. Wysoki, z orlim nosem i laską ze złotą głową sowy, wyglądał,
jakby zszedł z jednego z obrazów, których galeria znajdowała się na zamku. Miał na sobie
staromodny frak przykryty wytartym futrem.
—
Znów wchodziłeś na tę wieżę! Chcesz kiedyś z niej spaść albo stoczyć się po schodach? — w
głosie hrabiego wyczuwało się niepokój, lecz wyraz jego twarzy nie zdradzał żadnych emocji.
— Musiałem sprawdzić, panie hrabio, czy te dzieciaki, które przyjadą, nie wejdą tam, gdzie nie
trzeba — tłumaczył się Edward.
— Nie widziałeś przypadkiem opisu Wichrowych Wzgórz, tego sporządzonego przez
królewskiego kartografa na życzenie Ildefonsa IV z bocznej linii Lancasterów? Przeszukałem całą
bibliotekę i nic, a głowę dam, że kilka lat temu widziałem tę książkę na półce.
— Nie wiem, gdzie jest, ale pamiętam, co pan mówił, panie hrabio. „Nie widziałem gorszego
opracowania. Sam zrobiłbym to lepiej. Jest kompletnie bezużyteczne”.
— Tak mówiłem? — zdziwił się hrabia. — Nie pamiętam. Ale chciałbym znaleźć ten wolumin.
Edward poruszył dla pewności taśmą i pokiwał z zadowoleniem głową.
— Wystarczająco mocna, a napis jest w stanie wystraszyć każdego poszukiwacza przygód. —
Ruszył przed siebie, zostawiając w tyle hrabiego. — Nie mam czasu na szukanie. Za dwie godziny
będzie tutaj wycieczka z Sheffield Institute. Ci od profesora Collinsa. Muszę przewietrzyć salę z
arrasem — burczał pod nosem. — To nasza główna atrakcja.
— Poza Jednorożcem oczywiście — dodał ze smutkiem hrabia. — Dawno się nie pokazywał.
Właśnie piszę teraz rozdział o fontannie i cudownym źródle — jego głos nabrał niespodziewanej
miękkości. — Może kiedyś rozwiążę tajemnicę jego zniknięcia?
— Jestem pewien, panie hrabio — odpowiedział bez przekonania Edward i zerknął na porośniętą
mchem fontannę i leżące na jej dnie spękane szare kamienie.
Przecinali pałacowy dziedziniec, zmierzając w stronę głównego wejścia. Wiatr okręcił wokół
nóg służącego stary płaszcz, w którym wyglądał jak ptaszysko o nastroszonych piórach.
— Przydałby ci się nowy — mruknął hrabia, spoglądając z niepokojem na skulonego z zimna
Edwarda.
—
Ten jest całkiem dobry — oburzył się służący. — Mam go od trzydziestu lat i gdybym teraz
chciał kupić podobny...
—
No już dobrze, dobrze, po prostu jest dość, powiedziałbym, no, staroświecki. — Hrabia
poklepał Edwarda po ramieniu i pchnął drzwi prowadzące do głównego holu.
— Przypominam panu, panie hrabio, że pociąg z Heatherfield przyjedzie dokładnie w południe.
Obiecałem profesorowi Collinsowi, że — jak zwykle — będzie hrabia czekał na niego i jego
podopiecznych na stacji. W końcu droga na zamek jest częścią naszego programu.
Glos niknął w oddali, w miarę jak służący zagłębiał się w zamkowej amfiladzie pokoi, aby
ucichnąć na wysokości Sali Rycerskiej, gdzie czuwały wypolerowane na wysoki połysk zbroje.
Hrabia Manfred przez chwilę grzebał w kieszonce, po czym wyjął stary zegarek i otworzył kopertę.
Wskazówka stała na godzinie dziesiątej dwadzieścia. Przesunął w palcach srebrny łańcuszek i
wsunął zegarek do kieszeni.
3. POCIĄG
Wagon zatrząsł się na zakręcie, wprawiając w drżenie jedną z obluzowanych szyb, która
wyglądała, jakby za chwilę miała wyskoczyć z framugi.
„No to nici z narady, nigdy nie dowiemy się, co z tą grą”... — pomyślała Taranee.
„Spokojnie, pogadamy później — odpowiedziała jej w myślach Will. — Może nie będzie tu
siedział przez całą drogę”.
Po chwili wyjęła z plecaka notatnik i rozłożyła go na kolanach.
— Będziesz rysować? — zainteresowała się Hay Lin, zerkając jej przez ramię.
— Nie — odpowiedziała ze śmiechem Will. — Będę wymyślać nowe zasady gry. Specjalnie dla
nas.
Spojrzała spod oka na milczącego mężczyznę, który z nieodgadnionym wyrazem twarzy
wpatrywał się w mijane po drodze krajobrazy. Właśnie opuścili Dyniowe Pola i wagony wspinały
się pod górę ciągnięte przez czarny parowóz. Przed nimi rozpościerały się gęste lasy poprzetykane
srebrnymi nitkami mgieł, które snuły się między drzewami. W dole widać było nagie skałki pokryte
gdzieniegdzie plamami mchów. Przez nieszczelną szybę wdzierało się wilgotne powietrze. A z nim
zapach jesieni.
Taranee studiowała książkę o zamkach i rycerzach. Właśnie przerzucała kolejną kartę, kiedy
rozległ się koszmarny pisk hamulców, a pociąg gwałtownie przyhamował. W jednej chwili
wylądowała w objęciach siedzącego naprzeciw nieznajomego pasażera.
— Nic się nie stało... Nic się nie stało... — Mężczyzna wstał i pomógł wrócić Taranee na
miejsce. — Zawsze na tym zakręcie ktoś na mnie leci, zdążyłem się już do tego przyzwyczaić.
Pociąg ponownie nabierał prędkości, a nieznajomy schylił się i podniósł z podłogi książkę.
—
Miecz i korona. Historia rycerstwa w wiekach średnich
— przeczytał z uznaniem tytuł.
Interesujesz się historią? — zapytał. — Słusznie, to królowa nauk, ma ona niejedno fascynujące oblicze....
— Na przykład? — zainteresowała się Irma.
— Na przykład Zamek Jednorożca, ale prawdy o nim nie dowiesz się z książek. — I wręczył z
powrotem ilustrowany wolumin Taranee.
— Pan jest historykiem? — zapytała Will.
— Raczej kronikarzem tajemniczych historii — odpowiedział zagadkowo. — Od lat
przyjeżdżam do zamku, chcąc uwiecznić na zdjęciu ducha Jednorożca. Na pewno o nim
słyszałyście?
—
Hmm... Niezupełnie — ratowała sytuację Will, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej na temat
zamkowej zjawy.
—
Wczesną jesienią, kiedy z pobliskich lasów wędrują w górę mgły, ukazuje się na zamku dość
często. Najpierw słychać donośny tętent kopyt, a później pojawia się na basztach. Są świadkowie,
którzy widzieli go ponoć obok fontanny. Prędzej czy później uda mi się go sfotografować...
przynajmniej mam taką nadzieję.
—
Ale chyba nie tym? — zapytała z niedowierzaniem Taranee, wskazując drewnianą skrzynkę
aparatu umieszczoną na trójnogim statywie.
Mężczyzna z czułością dotknął obudowy dziwnego urządzenia.
—
Mylisz się, już Leonardo da
Vinci
docenił zalety tej konstrukcji, to prawdziwa
camera
obscura
.
Wiedz, że tylko prosty, najprostszy aparat jest w stanie uchwycić zjawę. Wystarczy
postawić go na dziedzińcu, zdjąć klapkę z obiektywu i czekać.
— To zupełnie jak łapanie ryb z moim tatą. Pewnego razu zarzuciliśmy wędkę, ale, niestety,
zasnęliśmy. .. — dodała Irma.
— Nie porównywałbym nawet najdorodniejszych karpi do prawdziwej zjawy. Jeżeli tylko
pojawi się w zasięgu obiektywu, wtedy odbije się na szklanej płycie wewnątrz tej skrzynki i będzie
już moja. Czekam na ten moment od kilku ładnych lat — zwierzył się mężczyzna.
— Może właśnie dzisiaj jest ten dzień? — rezolutnie stwierdziła Irma.
— Może... — Nieznajomy wyciągnął dłoń. — Jeszcze się nie przedstawiłem. Oskar Peterson,
członek Królewskiego Towarzystwa Fotograficznego, do usług.
Podczas gdy dziewczyny wymieniały kolejno swoje imiona, z sąsiedniego przedziału dobiegł
stłumiony krzyk Bess, a zaraz potem łomot i coś ciężkiego zwaliło się na podłogę.
—
Nie potrafisz po prostu wyjąć aparatu? — Courtney była najwyraźniej wyprowadzona z
równowagi. — Musisz zrzucać całą torbę?
— Zobacz! — wrzasnęła Bess. — Przez ciebie przegapiłam najlepsze krajobrazy.
Mężczyzna uśmiechnął się porozumiewawczo i wstał, sięgając po płaszcz.
— Umówiłem się z konduktorem — wyjaśnił, przeciskając się wąskim przejściem. — Znamy się
od lat, zawsze wpadam do niego na pogawędkę. Czy mogłybyście mieć na oku mój sprzęt?
— Oczywiście, proszę pana — zgodziła się Taranee. — Choć nie przypuszczam, żeby
ktokolwiek mógł się do nas dosiąść.
Oskar Peterson rozsunął drzwi i zniknął w jasnym prostokącie wyjścia.
— Wreszcie! Opowiadaj! — poprosiła Taranee. — Na co czekasz, Will?
Cornelia wstała, sięgając po czerwoną torbę, w której leżała ukryta gra.
—
Przytrafiło mi się coś bardzo dziwnego, coś, co, nie ukrywam, śmiertelnie mnie przeraziło. —
Will pochyliła się w stronę przyjaciółek. — A teraz jeszcze ten duch Jednorożca...
— Nie wiem dlaczego, ale nie czuję się zaskoczona — mruknęła Irma. — Dziwne zdarzenia to
nasza specjalność.
— Łatwo ci mówić — oburzyła się Cornelia. — Gdyby to na ciebie wyskoczyły te obrzydliwe
stwory, inaczej byś mówiła.
— Pokażcie lepiej tę grę, zanim wróci nasz łowca Jednorożca — zaproponowała Hay Lin. —
Jestem ciekawa, czy te stwory w biały dzień też są takie odważne.
Cornelia rozsunęła zamek czerwonej torby i otworzyła ją szeroko. Na samej górze leżał
porządnie złożony błękitny golf, obok niego dwie bransoletki w tym samym kolorze i mała srebrna
kosmetyczka.
— Panna modna ma wszystko, czego potrzebuje w podróży — powiedziała, chichocząc, Irma.
— A gdzie nasza gra?
—
Mogłabyś sobie darować. — Will pokręciła z dezaprobatą głową. — Jest na samym dnie.
Wystarczy trochę poszperać.
Cornelia wyjęła ostrożnie złożoną na cztery części planszę. Przez chwilę patrzyły w milczeniu
na niewinnie wyglądający kartonik.
— Na co czekacie, chyba nas nie ugryzie. — Irma zasunęła drzwi przedziału i szczelnie
zaciągnęła spłowiałe zasłony.
Hay Lin ostrożnie złapała za podniszczony róg kartonika i odsłoniła grę. Will na wszelki
wypadek zamknęła oczy.
4. NIEWIDZIALNA WIEŻA. PRACOWNIA ALBERTUSA
— Gdzie się chowacie! — krzyknął starzec, otwierając ozdobne drzwiczki okrągłego pieca,
który stał pośrodku komnaty.
Ogień we wnętrzu wygasał, a rozpalone drwa zdążyły już zamienić się w garstkę popiołu.
—
Czy pozwoliłem wam zaniedbać swoje powinności? — podniesiony głos sprawił, że
Salamandra nerwowo poruszyła ogonem.
Żar buchający z wnętrza rozpalonego pieca oświetlił pracownię. Pod ścianami ustawione były
rzędy różnej wielkości naczyń. Gliniane garnki walczyły o pierwszeństwo z wysokimi amforami, a
oplecione słomą szklane baniaki przytulały się do cynowych mis uginających się pod ciężarem
pokryw. Każde z naczyń ukrywało substancję potrzebną Albertusowi do kontynuacji Wielkiego
Dzieła.
— Wystarczy zostawić was samych na chwilę i wszystko psujecie. — Starzec mocno trzasnął
żelaznymi drzwiczkami.
Z czerwonych cegieł, z których zbudowany był piec, posypał się pył, osiadając na leżących na
stole księgach. Zza rozżarzonej do czerwoności kratownicy wychyliła się Salamandra.
—
To nie tak, czekałam na ciebie, mój panie — zasyczała ognista jaszczurka, unosząc
połyskujący łuskami łeb. — Wszystko gotowe, możemy zaczynać.
Starzec o siwych włosach uniósł ręce, odsłaniając tym gestem wytarte futro, którym podbity był
jego płaszcz. Na serdecznym palcu lewej dłoni tkwił pierścień z otwieranym rubinowym
wieczkiem. Twarz mędrca przypominała martwą maskę, tylko w oczach tlił się żar potwornego
pragnienia.
—
Ziemio, która dajesz początek — przemówił Albertus — staw się na moje żądanie i rozpocznij
dzieło.
Brunatny Gnom wygramolił się z czarnej donicy i rozejrzał dookoła.
—
Ktoś mnie wołał? — zapytał, ziewnął i już chciał schować się z powrotem, kiedy poczuł na
sobie ciężką rękę Mistrza.
—
Twoje lenistwo doprowadzi cię do zguby — huknął mędrzec. — Do dzieła! Bierz się do
dzieła!
Szklana retorta wypełniła się nieznaną materią.
— Wodo, z której wszystko powstaje, wodo, która rozpuszczasz każdy głaz — wzywał Albertus
— rozkazuję ci wypełnić to naczynie!
Stara ropucha, do tej pory wylegująca się w kącie pracowni, nadęła się jak ogromny balon i po
chwili szklana kula pełna była krystalicznej wody.
—
Ogniu, co trawisz materię i uwalniasz ducha, połącz te substancje swym gorącym uściskiem!
Salamandra bez namysłu rzuciła się na stos podłożony pod spoczywającym na trójnogu
alembikiem. Buchnęły jęzory ognia i osmaliły naczynie, aby po chwili przygasnąć. Znad ułożonych
drew zaczął unosić się gęsty dym.
— Kruku, powietrzna istoto — krzyknął zirytowany starzec. — Kruku, co wznosisz się nad
światem, przybądź tu natychmiast!
Najpierw uderzenie powietrza poczuł na policzkach Mistrz. Potem cień skrzydeł wziął w
posiadanie pracownię i Kruk usiadł na ramieniu starca.
Ogień buchnął jasnym płomieniem, a ze stołu poderwały się nagle szeleszczące stosy papierów
wypełnionych starannym pismem Albertusa. Opadały powoli, odkrywając dziwne znaki i rysunki.
Woda zebrana w owalnym naczyniu powoli zaczynała wrzeć. Na wewnętrznej ściance zbierały
się krople, a niektóre z nich, odprowadzane wydłużonym lejkiem, spływały do miedzianego dzbana.
Albertus patrzył z satysfakcją na toczący się proces. Po chwili kiwnął głową i za pomocą długich
metalowych szczypiec chwycił delikatnie naczynie, odstawiając je na stół.
Wokół stały zabrudzone moździerze ze znudzonymi bezczynnością tłuczkami, srebrna waga z
rzędem czekających odważników i brudna patelnia pamiętająca jeszcze smak ostatniego
eksperymentu.
Mistrz otworzył wieczko pierścienia i bez wahania przechylił dłoń, wsypując zawartość skrytki
do otwartego dzbana. Błękitny proszek zamienił się w obłok skłębionych chmur i przeniknął do
zebranego płynu.
Na stole przysiadł Kruk, Gnom wczołgał się na blat, tuż obok przycupnęła Salamandra, a
Ropucha wytrzeszczyła wyłupiaste oczy. Wszyscy wpatrywali się z zachwytem w dokonującą się
wewnątrz dzbana przemianę.
— Jesteś wielki, Mistrzu — zakrakał z uznaniem czarny ptak.
— Po trzykroć wielki — sprostowała ognista jaszczurka.
Kolory substancji zmieniały się jak w kalejdoskopie. Składniki mieszały się ze sobą, to znów
rozdzielały, aby wreszcie przybrać barwę najcenniejszego z kruszców.
— Znów je uzyskałeś... — z drżeniem w głosie wyszeptał brunatny stwór.
— Nie dla ciebie, durniu — zaskrzeczała Ropucha, wpatrując się z oddaniem w Mistrza.
Albertus od niechcenia potrącił dzbanek. Na blat stołu rozlała się migotliwa ciecz, która zaraz
zamieniła się w grudki czystego złota.
— Też mi dzieło! Czym jest ten kawałek metalu, skoro nie znam tajemnicy czystego serca? —
wyszeptał starzec.
— Ależ, panie... — zaprotestowała Salamandra.
— Milczeć! Dość mam pochlebstw i tanich zachwytów! — przerwał jej Albertus. —
Opanowałem królewską sztukę i mam władzę nad wszystkimi żywiołami. Potrafię cofnąć bieg rzeki
i odwrócić lot ptaka, mogę tłustą ziemię zamienić w sypki piach, a ogień zdusić lub rozniecić! —
krzyczał krążący po pracowni stary człowiek, a ochrypły głos dudnił w kamiennym kręgu wieży. —
Wiem, jak zamienić w bezcenny kruszec grudkę ołowiu, a nie mogę poznać tajemnicy
nieśmiertelności, którą ten zwierz ma, po prostu ma! — Uderzył pięścią w stół.
W zapadłej ciszy dał się słyszeć dobiegający z oddali tętent kopyt.
Albertus zamiótł płaszczem kamienną podłogę, wzbijając chmurę ceglanego pyłu, i wyszedł z
pracowni, nie oglądając się za siebie.
4. POCIĄG
Drzwi otworzyły się gwałtownie, wydając z siebie przeraźliwy zgrzyt.
—
Nie zauważyłem, że minęliśmy już Starą Puszczę — rozległ się głos Oskara Petersona.
Nagły powrót fotografa przestraszył Cornelię. Wypuściła z rąk kartonik, który z głuchym
dźwiękiem upadł na drewnianą podłogę.
— Nie chciałem was przestraszyć — powiedział z zakłopotaniem. — Za chwilę będziemy już na
miejscu — dodał, podnosząc machinalnie upuszczoną grę. Obrócił ją na wszystkie strony, a na je go
twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. — O, widzę, że panienki są świetnie przygotowane. Przecież
to najstarszy plan zamku — powiedział z uznaniem, stukając palcem w jeden z tajemniczych
kręgów.
—
To raczej nasza nowa gra — zaprotestowała niepewnie Taranee. — Musimy tylko poznać
zasady, bo brakowało do niej instrukcji...
— Nie żartujcie, mnie nie nabierzecie... dzisiaj coś takiego to naprawdę unikat. Jak ją
zdobyłyście? — zainteresował się nowy znajomy.
—
Dostałyśmy w prezencie od pewnego antykwariusza w mieście...
— Ciekawe, skąd wytrzasnął ten plan? Nigdy czegoś takiego nie widziałem, a od kilku lat
zajmuję się Zamkiem Jednorożca. — Pokręcił z niedowierzaniem głową.
—
Proszę wybaczyć, ale wydaje mi się, że pan się myli — upierała się Cornelia. — Przecież tu
wyraźnie widać pola i przejścia...
Mężczyzna ponownie przyjrzał się rozłożonemu kartonikowi.
—
Hmm... czyżby zbieg okoliczności? — zastanawiał się głośno. — Nie... to niemożliwe...
spójrzcie.
Powiódł palcem po krzyżujących się liniach prowadzących do pięciu wierzchołków
namalowanej gwiazdy.
Dziewczyny ponownie pochyliły się nad planszą, uważnie śledząc ruch jego dłoni.
— To są zamkowe wieże — wskazał najdalej wysunięte na planszy kręgi. — Dzisiaj już
niewiele z nich pozostało, ta najwyższa zniknęła zupełnie. A ten kielich ze wschodzącym słońcem
to fontanna na środku zamkowego dziedzińca. Nie mam jedynie pojęcia, skąd się wzięły te dziwne
istoty, ale z pewnością ma to jakiś sens.
— Pewnie trzeba je złapać — zgadywała Irma, nie mogąc pogodzić się z wersją Oskara
Petersona — A ten, kto złapie całą czwórkę, wygrywa.
— Może... Nie będę się upierał, ale wiem swoje... te pogmatwane linie podziemnego labiryntu
znał jedynie Albertus z Wysokiej Wieży, przynajmniej tak mówi legenda... Dawno temu zaginął w
dziwnych okolicznościach i nikt dotąd nie rozwiązał zagadki tych tajemniczych przejść...
W tym momencie rozległ się przeraźliwy gwizd i pociąg wjechał na stację, hamując ze zgrzytem
kół. Cornelia otworzyła okno i wychyliła się na zewnątrz, zerkając z zainteresowaniem w stronę
zbliżającej się wolno tablicy.
— „Zamkowa Osada” — przeczytała napis.
Pod starannie wykaligrafowanymi literami unosił kopyta jednorożec wyryty ręką dziecka na
metalowej tablicy. Krzywe linie zdradzały, że artysta posługiwał się gwoździem.
— Proszę pozbierać papierki. — Drzwi otworzyły się gwałtownie i w przedziale pojawiła się
głowa pani Kelly, która machnęła niecierpliwie ręką w stronę napierających na nią pasażerów. —
Jeśli będziecie się tak pchać, wrócicie tym samym pociągiem do Heatherfield — zagroziła Urii i
Kurtowi.
Dziewczyny zbierały pospiesznie swoje rzeczy. Fotograf złapał torbę, trójnóg i czarną skrzynkę.
— Do zobaczenia na zamku... — rzucił na pożegnanie i prześlizgnął się w stronę wyjścia,
wyprzedzając pakujące się przyjaciółki.
Tuż za nim ruszyła Taranee, poganiając pozostałe dziewczyny. Parowóz wydał ostatni gwizd, a
na peronie pojawiła się sylwetka wysokiego mężczyzny w długim szarym płaszczu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz