niedziela, 23 listopada 2014

Rozdział 1

HEATHERFIELD. LATARNIA MORSKA
Długie cienie wędrowały po ścianach, pojawiając się i znikając, zjadane przez błyskające
światło. Mężczyzna siedział przy drewnianym blacie wysłużonego stołu, pochylony nad
rozsypującą się księgą. Co jakiś czas unosił machinalnie rękę, zasłaniając oczy przed krążącym po
pokoju światłem, które przyzywało do portu statki powracające ciemną nocą do domu. W oddali
rozległ się głos syreny okrętowej, zlewając się z hukiem fal rozbijających się o kamienie okalające
cokół latarni. Siedział wysoko ponad światem, tuż pod stalowymi chmurami, i czuwał nad
szczęśliwym powrotem statków. Wyglądały z góry jak rzucone przez dziecko zabawki dryfujące w
czarnej kałuży oceanu.
Czasem, gdy wychylał się przez jedno z okien, których krąg otwierał tuż przed nim przestrzeń na
wszystkie strony świata, widział zielone migające światełka, znak, że kutry wpływają bezpiecznie
do portu. Dawniej sam tak powracał. Jeszcze parę miesięcy temu nie przyszłoby mu nawet do
głowy, aby wspinać się spiralnie wznoszącymi się schodami do swojej samotni i każdej nocy
rozpalać światło latarni. Lubił wieczorami przesiadywać w tawernach, a potem o świcie zarzucać
sieci, łowiąc wzrokiem rodzące się świado. Kiedy słońce różowiło się na horyzoncie, wracał,
przybijając do portu ze świeżą dostawą ryb.
Za jego plecami rozciągało się miasto. Olbrzym połyskujący milionami kolorowych świateł.
Smugi reflektorów samochodów pędzących po autostradach okrążających zabudowaną przestrzeń.
Biurowce ukazujące co noc inną szachownicę świateł.
Heatherfield mimo późnej pory żyło i tylko w domach okna zamykały powieki, odpoczywając
po długim upalnym dniu.
Mężczyzna wstał, aby sięgnąć po lupę. Zdjął ją z półki i teraz przewracał ostrożnie stronice,
wczytując się w Dziennik pokładowy „Santa Teresa". Był to jedyny ocalały przedmiot z
zaginionego przed wiekami żaglowca. Kupił go na aukcji dwa miesiące temu. Stanowił
najważniejszy fragment jego zbiorów gromadzonych od czasu wypadku, który sprawił, że nie
powrócił już na morze. I wciąż czekał na swój zaginiony kuter. I zbierał cierpliwie informacje —
fragmenty łamigłówki — usiłując złożyć wszystko w logiczną całość.
W jego oczach pojawił się zachwyt, gdy doszedł do ulubionej strony. Kapitan naszkicował tu
kilka historycznych galeonów, najprawdopodobniej z wyobraźni, choć nie można było wykluczyć,
że widział je u wybrzeży którejś z mijanych wysp. Latarnik pełen podziwu studiował przez lupę
wszystkie szczegóły, najdrobniejsze detale. Wydęte przez wiatr żagle wyglądały jak żywe.
Zamknął ostrożnie starą księgę i wpatrzył się w noc.
— Gdzie jesteście? — wyszeptał. — Wy, zagubieni żeglarze, i wy, moja wierna załogo, którą tak
bardzo zawiodłem...
Fale uderzały z impetem o potężne głazy ułożone u podstawy latarni. Migocące światło raz za
razem dawało sygnały przybywającym do portu. Nadchodził dzień.
HEATHERFIELD. TARG RYBNY
Jaskrawe światło poranka wydobywało kontury budowli, których przypadkowość nie
pozostawiała wątpliwości, że portowa dzielnica nie jest dziełem jednego architekta. Stały tam
wielkie hangary. W ich cieniu kryły się naprawiane kadłuby uszkodzonych kutrów. Śliskie sieci
rozpięte wzdłuż wybrzeża ciągnęły się bez końca, podobnie jak magazyny pełne worków z
korzennymi przyprawami. Zapach ziół walczył o pierwszeństwo z ostrą wonią ryb. Nie brakowało
też piasku trzeszczącego pod stopami tragarzy niosących ciężkie pakunki pochodzące z portów
całego świata. Wędrowały później w cień długich hal, gdzie rozpakowywane lądowały na
straganach sprzedawców.
Rozległo się skrzypienie kranu i młody chłopak, trzymając leniwie gumowy wąż, zaczął polewać
wodą chodniki. Zmywał z nich piasek i śmieci przyniesione przez wiatr wiejący od morza.
— Naprawdę nie wiem, jakim cudem się zgodziłam — narzekała Irma, ledwie nadążając za
biegnącą przed siebie Hay Lin.
— Nic ci się nie stanie, jeśli czasem wstaniesz trochę wcześniej — zaśmiała się przyjaciółka. —
Taki mały trening przed lekcjami nikomu nie zaszkodzi.
— Ja, Irma Lear, pędzę po krewetki o szóstej rano — jęczała, spoglądając z wyrzutem na
zadowoloną Hay Lin. — Dziewczyny i tak mi nie uwierzą.
Niebo nasycało się powoli błękitem, a mewy z krzykiem siadały na grubych łańcuchach
zamykających nabrzeże od strony magazynów
— Daleko jeszcze do tej hali? — spytała Irma, poprawiając na ramieniu torbę pełną zeszytów i
podręczników.
— Jeszcze tylko kawałek, kilka minut i będziemy na miejscu — uspokoiła ją przyjaciółka. —
Mówiłam ci, że pomocnik kucharza zachorował, a rodzice muszą mieć te krewetki. Sama nie
dałabym rady.
— Uważaj, co robisz — wrzasnęła Irma, uskakując w ostatniej chwili przed fontanną wody,
która zaatakowała ją niespodziewanie, opryskując stopy.
Stojący w cieniu opuszczonych markiz chłopak zaśmiał się głośno. Spojrzał z uznaniem na
dziewczynę i powoli odwrócił końcówkę gumowego węża, kierując strumień w stronę chodnika.
— Poranne zaloty — skwitowała Hay Lin. — Musiałaś mu się spodobać.
Irma zachichotała i zerknęła przez ramię na zapatrzonego w nią chłopaka.
— Wymyśl coś innego! — krzyknęła i skręciła w prawo, aby znaleźć się w wąskiej uliczce
prowadzącej prosto do hali, gdzie każdego ranka można było kupić świeżo złowione ryby.
Chłopak pomachał jej jeszcze na pożegnanie i skierował strumień w stronę kanałów ściekowych.
Nie zauważył małej dziewczynki, która kucała, kładąc ostrożnie na wodzie wystruganą z drewna
łódeczkę. Prostowała jeszcze żagielek z kawałka postrzępionego materiału, gdy niespodziewanie
rzeka wezbrała i szybki nurt wyrwał jej z ręki zabawkę. Wydając okrzyk oburzenia, dziewczynka
ruszyła biegiem wzdłuż kanału, widząc, jak woda unosi w górę jej łódeczkę i okręca ją we
wszystkie strony w szaleńczym wirze. W ostatniej chwili udało jej się złapać ją za żagiel i stała
teraz, spoglądając, jak spieniona woda pędzi do kratek odpływowych, aby wreszcie odnaleźć
otwartą przestrzeń zatoki.
Hay Lin z trudem przeciskała się pomiędzy koszami pełnymi zgniłych owoców, które lądowały
tam, odrzucane przez sprzedawców do wyniesienia na śmietnik. Wieczorami żywiły się nimi
portowe szczury. Od wyjścia z domu minęło pół godziny i choć dochodziła siódma, żar lał się z
nieba, a znużone pta—ki przysiadały na spłowiałych w słońcu markizach kolonialnych sklepów.
— Irma, pospiesz się, jeśli nie przyniosę krewetek rodzicom za pół godziny, to mogę już w ogóle
nie wracać do restauracji. — Hay Lin zerknęła na przyjaciółkę, która stała przed wejściem do
ciemnego magazynu, wpatrując się w worki wypełnione ziarnami kawy.
— Poczekaj, zaraz oszaleję od tego zapachu! — zawołała Irma i nie mogąc się oprzeć pokusie
przekroczyła progu magazynu.
— Tutaj nie podają kawy — przypomniała Hay Lin, dając tam nura i wyciągając ją w ostatniej
chwili za koszulkę. — Wychodź stamtąd, nie mamy czasu.
— Jeśli zaraz nie napiję się kawy, to usnę — zagroziła Irma, wdychając z żalem uciekające
zapachy.
Szły teraz obok siebie, skacząc po płytach chodnika i tropiąc cień, który umykał im spod stóp,
ustępując miejsca porannemu słońcu. U wylotu uliczki widać już było oszkloną halę, skąd
dobiegało gniewne nawoływanie sprzedawców ryb. Najwyraźniej się o coś kłócili.
—Skąd oni mają tyle siły? — Irma poprawiła opaskę podtrzymującą jej włosy i otarła pot z
czoła.
—Ja o tej porze po prostu nie mam siły się kłócić. — Hay Lin zwolniła, aby lepiej słyszeć
rozmowę, którą toczyli dwaj sprzedawcy.
—Słyszysz, mówi mu, że jego ryby są wczorajsze — zaśmiała się Irma.
—Chodź już, pokażę ci najbardziej niezwykłe okazy. Będą dzisiejsze, obiecuję. — Hay Lin
pociągnęła ją za rękę, aby wślizgnąć się po mokrej posadzce do wnętrza wielkiej hali oświetlonej
promieniami słońca wpadającymi przez oszkloną kopułę. — Oto królestwo ryb — oznajmiła z
dumą i spojrzała w górę, widząc przelatującego ptaka, który na tle zamglonego nieba wyglądał jak
nierzeczywisty cień.
—Raczej ostami przystanek w drodze na talerze — zauważyła przytomnie Irma, która wolała je
oglądać, nurkując w czystych wodach zatoki. — Powinni tu umyć szyby — dodała. — Inaczej
niedługo wszystkim będzie się wydawało, że są rybami żyjącymi w dawno nieczyszczonym
akwarium.
—A potem, jak w to uwierzą, rzeczywiście zamienią się w ryby — zachichotała Hay Lin.
Szły w stronę największego straganu, zerkając na leżące w lodzie okazy morskich stworzeń o
lśniących łuskach. Właśnie mijały murenę, której cienkie zęby przypominały igły w koszyczku z
przyborami do szycia Yan Lin, stojącym na honorowym miejscu w pokoju wnuczki. Obok różowił
się łosoś, a jego błyszczące oko wpatrywało się w sobie tylko znany podwodny krajobraz.
Szafirowe płytki posadzki poruszały się pod naporem stóp rozdeptujących kostki lodu zsuwające się
z białych gór o szczytach zwieńczonych zieloną sałatą. Na zboczach leżały fioletowe bakłażany, a
czerwone papryki otaczały wieńcem kompozycję, w której pyszniły się świeże ryby. Uśmiechnięci
sprzedawcy namawiali kupujących, zachwalając swój towar. Młody chłopak, widząc dwie
przyjaciółki, złapał za ogon leżącą nieruchomo rybę i potrząsnął nią zachęcająco tuż przed nosem
Irmy.
— Złowiona o świcie przez mojego ojca, lepszego towaru tu nie dostaniecie.
— Dzisiaj kupuję krewetki. — Hay Lin uśmiechnęła się przepraszająco, zerkając z ukosa na
Irmę, która stała z szeroko otwartymi oczami i wyglądała jak osoba wyrwana z głębokiego snu. —
Chodź, zaprzyjaźnisz się z nią albo z nim następnym razem. — Klepnęła przyjaciółkę w plecy i
poszła, nie oglądając się za siebie.
Irma wlokła się powoli, rozglądając się na wszystkie strony i zauważając coraz więcej
szczegółów.
— Ostatni raz byłam tu jako dziecko — powiedziała ze zdziwieniem. — Tata kupował tuńczyka,
aby usmażyć go na kolację.
— Po lekcjach mogę cię zaprosić na wspaniały obiad — zaproponowała Hay Lin. — A teraz nie
ociągaj się, bo czuję, że najlepsze danie wypadnie dziś z karty. A wtedy ja wypadnę z łask.
Przyspieszyły, zbliżając się do ulubionego miejsca Hay Lin, ściany pokrytej kolorową terakotą.
Lśniły tam mozaiki przedstawiające historię połowów, a na końcu, przy otwartych drzwiach,
którymi wychodziło się na drugą stronę placu, widać było kołyszący się na falach żaglowiec. Był to
galeon zaginiony kilkaset lat temu dzień po wypłynięciu z portu Heatherfield. Złożony z drobnych
elementów sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał wypłynąć ze ściany.

— Ilekroć na niego patrzę, przeszywa mnie dreszcz — zwierzyła się Hay Lin. — Słyszę
skrzypienie lin i krzyki załogi. Nigdy o tym nikomu nie mówiłam.
Irma stanęła i spojrzała uważnie na żaglowiec, który zdawał się pruć fale, kryjąc szczyt masztu
pod czapą szarych posępnych chmur.
— Wcale ci się nie dziwię — stwierdziła. — Ta burza musi mieć swoją przyczynę.
— Czuję, że dawno, dawno temu wydarzyło się coś strasznego — zamyśliła się Hay Lin.
Usłyszała, jak ktoś gwałtownie wciąga powietrze. Obejrzała się, dostrzegając nieruchomy profil
mężczyzny wpatrującego się w napięciu w rozkołysany żaglowiec. Najwyraźniej przysłuchiwał się
rozmowie.
— Hay Lin — rozległ się głos sprzedawcy, który wymachiwał w jej stronę komórką. — Mam
dla rodziców świeże krewetki. Mama dzwoniła, niepokojąc się, że tak długo cię nie ma.
— Dziękuję. — Dziewczyna spojrzała porozumiewawczo na przyjaciółkę. — Już je biorę.
Potrąciła łokciem stojącego obok nich barczystego mężczyznę w grubym płaszczu i marynarskiej
czapce głęboko nasuniętej na oczy. — Przepraszam — mruknęła, starając się go zgrabnie wyminąć.
— Rzadko tu zaglądasz — usłyszała głos sprzedawcy krewetek, który patrzył z wyrzutem na
czekającego klienta. — Siedzisz w tej swojej samotni i nic innego nie robisz, tylko ciągle
wpatrujesz się w to morze. Wpadałbyś częściej, a nie tak od święta.
— Nie mam czasu — burknął latarnik.
— Hej! Rozwiązałeś już swoją tajemnicę? — zaśmiało się kilku młodych chłopaków, którzy
przekładali towar do skrzynek z lodem.
Mężczyzna wskazał tuńczyka leżącego na pokruszonym lodzie.
— Wezmę go — powiedział spokojnym głosem, ignorując zaczepki rybaków.
— Już podaję, poczekaj chwilkę — poprosił sprzedawca, pakując krewetki dla Hay Lin. — I co,
tata mi mówił, że jutro wypływacie na Wyspy Koralowe — zwrócił się do dziewczyny.
Latarnik drgnął, wypuszczając z ręki torbę z zakupami. Irma schyliła się, aby mu ją podać, i
podnosząc oczy, ujrzała utkwione w sobie spojrzenie.
— Proszę — powiedziała, z trudem odrywając wzrok od intensywnie wpatrującego się w nią
mężczyzny.
W jego spojrzeniu kryło się pytanie, na które najwyraźniej bezskutecznie usiłował znaleźć
odpowiedź. „Może mnie z kimś pomylił...” — pomyślała.
— I co, będziecie tam szukać skarbów? — Sprzedawca układał równo krewetki, oddzielając je
pergaminem.
— Jasne! Przygoda, nurkowanie, tajemnicze skarby... — wyliczała Hay Lin i znów poczuła na
sobie przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu. — Skarby... — powtórzyła niepewnym głosem. —
No, dobrze, to idziemy. Dziękuję bardzo za krewetki, nie mogę dłużej rozmawiać, bo spóźnimy się
do szkoły.
Wzięły ostrożnie dwie duże torby i klucząc między stoiskami, przesuwały się powoli w stronę
wyjścia. Mężczyzna wyciągnął z kieszeni notes i niecierpliwym ruchem wyrwał z niego kartkę.
— Skarby — wymamrotał pod nosem. — Nie wiedzą, jak bardzo ryzykują.
Szybko nagryzmolił na papierze kilka słów i ruszył śladem dziewczyn w stronę wyjścia. Bez
trudu dogonił Hay Lin i niepostrzeżenie wsunął jej do plecaka karteczkę.
—Bierzesz tego tuńczyka, przyjacielu?! — rozległ się donośny głos sprzedawcy.
Hay Lin odwróciła się gwałtownie, ale przechodząca obok kobieta z wielkim koszem pełnym
owoców zasłoniła jej znikającą za zakrętem postać.
Szły w stronę wyjścia, niosąc ostrożnie torbę pełną krewetek. Gdy dochodziły do drzwi, poczuły,
że ktoś na nie patrzy. Odwróciły się jak na komendę i ujrzały nieruchome oko ośmiornicy.
SHEFFIELD INSTITUTE. PRACOWNIA PRZYRODNICZA
Spłowiały róż rozgwiazdy przyciągał wzrok Hay Lin, która wstała cicho z ławki, aby zbliżyć się
do eksponatu leżącego w otwartej gablocie. Pożółkła karteczka przybita szpilką do jedwabiu
zdradzała łacińską nazwę skarbu morza, więc dziewczyna pochyliła się nisko, aby poznać imię
rozgwiazdy.
— Asterias rubens — wyszeptała, wyciągając rękę.
— Proszę nie dotykać eksponatów — usłyszała surowy głos profesor biologii.
Rozległ się stukot wysokich obcasów i chwilę później dziewczynka zobaczyła stopy obute w
czerwone szpilki. Uniosła wzrok, napotykając nieruchome spojrzenie nauczycielki. Jej sroga mina
nie wróżyła nic dobrego.
— Ile razy mam powtarzać, że nie należy ruszać naszej kolekcji? — spytała, zamykając
ostrożnie gablotę.
—Ja tylko — wykrztusiła Hay Lin, spoglądając na oddalającą się nauczycielkę.
— Trzeba było poczekać — usłyszała cichy głos Irmy. — Nawet nie warto się z nią spierać. To
prawdziwa pirania.
—Bess, proszę nie dotykaj żaluzji. Jest wystarczająco dużo światła, aby oglądać eksponaty.
Słońce im nie służy — profesor Gordon pouczyła jedną z sióstr Grumper.
Bess wzruszyła ramionami i opuściła z powrotem unoszącą się żaluzję.
— A więc jeśli przyjdzie wam do głowy kolekcjonowanie rzadkich okazów, przypomnijcie
sobie, jaki jest cel naszej podróży. To poznawanie, a nie zbieractwo. Świat fauny i flory jest już
wystarczająco ograbiony przez człowieka — mówiła coraz głośniej nauczycielka. — I dlatego
właśnie jako miłośnicy przyrody powinniście pamiętać o jej ochronie.
— Jakbyśmy tego nie wiedzieli. Ciekawe, kto jej powiedział, że jesteśmy miłośnikami przyrody?
— prychnęła Irma, spoglądając znacząco na ziewającego kolegę z drugiej ławki.
Hay Lin zachichotała, narażając się na gniewne spojrzenie profesor Gordon.
— Nikt jej tego nie musiał mówić, w końcu należymy do kółka przyrodniczego — podsumowała
Cornelia, która pochylała się nad jeżowcem, przyglądając się jego kolcom.
— Zauważyłaś, Will, jaki ma regularny kształt? — zwróciła się do stojącej obok niej
przyjaciółki. — Nigdy dotąd takiego nie widziałam.
— Wygląda jak kłębek wełny z wystającymi drutami. Jest po prostu piękny — westchnęła Will.
— Chciałabym zobaczyć go pod wodą.
—I będziesz miała niedługo okazję — usłyszała głos Bess, która od dłuższej chwili
przysłuchiwała się rozmowie. — Pasujecie do siebie. Ty też ciągle chodzisz najeżona.
—Co za dowcip... no, no, jestem pod wrażeniem — syknęła Irma.
—Dopiero od dwóch tygodni bywacie na kółku przyrodniczym i tylko głupiec mógłby uwierzyć,
że interesujecie się takimi tematami — dodała z uśmieszkiem Taranee.
—Owszem, bywamy od dwóch tygodni, ale na wyprawę jedziemy w charakterze dziennikarek
— oznajmiła z dumą Bess. — A z przyrody i tak jestem świetna.
—Widzę, że nie jesteście zainteresowane dzisiejszymi zajęciami. — Profesor Gordon rzuciła im
groźne spojrzenie. — A teraz to, co najciekawsze. Okazy fauny i flory raf koralowych. Chronione,
podziwiane, bajecznie kolorowe...
— Nie mogę jej słuchać — szepnęła Irma. — Zwraca się do nas jak do dzieci.
— Nie bądź taka okrutna. Nie każdy jest tak oswojony z wodą ja ty. Dla ciebie to nic
fantastycznego. Zwykła codzienność.
Will podeszła do ulubionej gabloty, w której kryla się spiralna różowa muszla. Na jej gładkiej
powierzchni rysowały się koncentryczne linie, które, wspinając się w górę, dotykały wierzchołka,
aby tam zniknąć i znów rozpocząć wędrówkę w dół, aż do początku.
—Muszla jest tak tajemnicza — szepnęła do Cornelii. — Zawsze zastanawiałam się, czy nosi w
sobie duszę morza.
—Wybacz, Will, jednak morze nie jest moją pasją. — Przyjaciółka nachyliła się nad gablotą,
zasłaniając ją przed nauczycielką. — Ale jeśli chcesz ją wziąć w ręce, to nic teraz nie stoi na
przeszkodzie...
Will poczuła, że coś ją wzywa. Jakaś nieznana siła, której nie była w stanie się oprzeć, sprawiła,
że otworzyła gablotę i ujęła w dłonie muszlę. Przez chwilę kołysała ją to w jedną, to w drugą
stronę, aż wreszcie przyłożyła do ucha. I wtedy wydało jej się, że słyszy szum fal, jakieś dźwięki,
nawoływania rozbitków, jęki ludzi wołających o pomoc. Oderwała muszlę gwałtownym ruchem i
obróciła ją na wszystkie strony. Przyglądała się z niedowierzaniem wspinającym się ku górze
kolorowym smugom.
—Co się stało? — Irma pochyliła się, zaglądając do środka spiralnego świata. — Całkiem
przytulne mieszkanko — dodała półgłosem. — Usłyszałaś głosy lokatorów? — spytała,
nadsłuchując z przechyloną głową.
—Czy bawicie się w głuchy telefon? — zainteresowała się nauczycielka. — Bo jeśli tak, to
mogę pożyczyć wam stary aparat. A muszlę proszę odłożyć do gabloty.
— Rozmawiałyśmy o naszej wyprawie. Nie możemy się doczekać — uśmiechnęła się Hay Lin.
— Czy będą tam równie piękne okazy?
— Gwarantuję wam, że jeszcze piękniejsze — rozchmurzyła się profesor Gordon. — Wyspy
Koralowe słyną z najbardziej niezwykłych okazów.
Rozległ się szmer rozmów. Lekcja dobiegała końca i niektórzy uczniowie kręcili się
niecierpliwie, wrzucając do plecaków zeszyty.
— Zaokrętowanie na statek wycieczkowy „Perła Zatoki” o ósmej trzydzieści. Spóźnialscy będą
mogli popływać sobie w wannach. I pamiętajcie, że zachowanie podczas ekspedycji będzie miało
wpływ na ocenę w przyszłym roku — dodała, zatrzaskując z impetem dziennik.
Huk zamykanych stronic zbiegł się z przenikliwym dźwiękiem, który wdarł się w przestrzeń
klasy. Brzmienie dzwonka skojarzyło się Hay Lin z syreną okrętową.
Irma pokiwała z uznaniem głową. „Też nie mogę doczekać się wyjazdu” — dodała w myślach i
dostrzegła uśmiech na ustach przyjaciółki.
Hay Lin sięgnęła po plecak i wtedy zobaczyła wypadającą z niego karteczkę.
— Skąd się ona tutaj wzięła? — zapytała półgłosem i rozwinęła niewielki rulon. — „Przyjdźcie
wieczorem do latarni. Muszę wam o czymś powiedzieć” — przeczytała.
— Oho, Hay Lin ma dzisiaj randkę — zaśmiała się Will. — Który to chłopak postanowił
konkurować z nieobecnym Erikiem?
— On jest bezkonkurencyjny — oburzyła się Hay Lin. — A poza tym widzę tu jeszcze
niewyraźny podpis: „Sam MacLaren”. — Zobacz, Irmo — złapała przyjaciółkę za rękaw. — To ten
mężczyzna z hali, do którego zwracali się „kapitanie”. Jestem pewna, że mi to podrzucił dziś rano.
— A jeśli to jakaś pułapka? — spytała Irma. — Ojciec opowiadał mi, że został latarnikiem w
niezwykłych okolicznościach i że z jego życiem wiąże się jakaś tajemnica.
— Kto tu mówi o tajemnicach? — zainteresowała się Cornelia.
— Co to za tajemnice? — dodała z nagłym ożywieniem Will, odrywając wzrok od muszli.
— Nie wiem, czy zauważyłyście, ale wszyscy już wyszli z klasy, a ja chciałabym zamknąć
wreszcie drzwi. — Profesor Gordon stała w progu, spoglądając wyczekująco na pięć przyjaciółek.
Dziewczyny chwyciły torby i z przepraszającym uśmiechem wyniknęły się na korytarz. Z oddali
dobiegały nawoływania uczniów wbiegających na boisko. W półmroku pracowni słychać było
skrzypienie podłogi. Profesor Belty Gordon opuszczała po kolei szklane wieka, chowając w
gablotach eksponaty, aż doszła do ulubionej spiralnej muszli, którą wytarła do połysku miękką
szmatką. Potem położyła ją ostrożnie i rzucając ostatnie spojrzenie na klasę, wyszła z pracowni,
zamykając za sobą drzwi.
HEATHERFIELD. NABRZEŻE PORTOWE
Fala uderzała o nabrzeże, a gdy spojrzały w górę, zobaczyły na niebie pomarańczową kulę
słońca, które wolno przesuwało się w stronę linii horyzontu.
— Za każdym razem wyobrażam sobie, że za horyzontem nie ma już nic, tylko przepaść —
wyszeptała Hay Lin, chwytając linę oddzielającą ciemną wodę od szarych kamieni falochronu.
— Czyli Ziemia jest płaska, tak? — głos Irmy dobiegał gdzieś z dołu, spod niewielkich
schodków, które kiedyś przez przypadek odkryła, potykając się o wyszczerbiony głaz i ześlizgując
po mokrych kamieniach.
— W takich chwilach może być wszystkim, co sobie wymarzymy — odpowiedziała ze
śmiechem Hay Lin.
Chlupot wody, w której przeglądały się światła przystani, powracał równym echem, odbijając się
od opustoszałych magazynów portowych. Milcząca dotąd Taranee ziewnęła, zasłaniając usta, aby
po chwili uśmiechnąć się przepraszająco do przyjaciółek.
— Jestem strasznie niewyspana. Całą noc śniło mi się, że już płyniemy, i ciągle się budziłam,
czując, że zaraz wydarzy się coś strasznego.
— Co za koszmar! — Will pociągnęła przyjaciółkę za rękę. — I co, wtedy oczywiście się
budziłaś?
— Może tak porozmawiałybyśmy o tym, czy odwiedzić tajemniczego latarnika? — Cornelia
przyspieszyła, widząc z daleka ich ulubione koło ratunkowe leżące samotnie na nabrzeżu. — Nie
wiem jak wy, ale ja nie mam zaufania do ludzi, którzy wrzucają do toreb jakieś podejrzane liściki.
—A może o zachodzie słońca ten latarnik zamienia się w wilka? — Irma wspinała się po
schodkach, aby dołączyć do przyjaciółek.
— Chyba morskiego — parsknęła Will. — Nie wymyślaj niestworzonych historii. Zastanów się
lepiej, co mamy zrobić.
— No to jesteśmy na miejscu — ucieszyła sięTaranee. — Tutaj na pewno nikt nas nie usłyszy
oprócz mew — dodała, patrząc na ptaka siedzącego na grubym łańcuchu.
Irma rozsiadła się wygodnie na starym kole ratunkowym. Leżało w tym miejscu, odkąd
pamiętały, i było ich ulubioną ławką. Zdarzało się, że przychodziły tu na narady, siadając razem na
spękanej powierzchni czerwonego lakieru, który dawno już stracił swój kolor.
— Rozgośćcie się, proszę. — Poklepała miejsce obok siebie i podnosząc rękę, strąciła z palców
drobinki łuszczącej się farby.
— Wolę postać. — Cornelia założyła ręce i spojrzała podejrzliwie na czerwone płatki opadające
wolno na kamienne nabrzeże.
— No, chodź, nie pobrudzisz się. — Hay Lin spojrzała na przyjaciółkę, wygładzając fałdy
spódnicy — Wczoraj w nocy padał deszcz i nasza ławeczka trochę ucierpiała.
Siedziały odwrócone od siebie plecami, wyciągając wygodnie nogi. W oddali widać było stojący
na redzie statek. Jakiś chłopak, który czyścił mosiężne poręcze balkonów, oderwał na chwilę wzrok.
Zdawało mu się, że widzi kolorową rozgwiazdę wyciągniętą z dna oceanu. Przetarł oczy i
uśmiechnął się szeroko, obserwując maleńkie sylwetki pogrążonych w rozmowie dziewczyn.
— Nie mam zamiaru wspinać się po schodach tylko po to, aby usłyszeć, że odwiedził kiedyś tę
wyspę i teraz chce, korzystając z okazji, przekazać prezent dla ukochanej. — Irma pokazała
widoczną z daleka latarnię, której szczyt wyglądał jak płonąca pochodnia.
— Niesamowite! — zawołała Taranee. — Wygląda magicznie.
— Codziennie o zachodzie słońca tak wygląda — uściśliła Will. — Skąd ci przyszła do głowy ta
ukochana?
— A jaką mógłby mieć do nas sprawę? — broniła się Irma.
— Czy ty potrafisz w ogóle myśleć o czymś innym? — spytała Cornelia.
Hay Lin siedziała w milczeniu, rysując stopą kółka na kamieniach nabrzeża. Wiatr niecierpliwie
szarpał niewielką karteczkę, którą trzymała rozpostartą w dłoniach.
— „Przyjdźcie wieczorem do latarni. Muszę wam o czymś powiedzieć. Sam MacLaren” —
przeczytała półgłosem. — O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego nie porozmawiał z nami na
targu? Co to za tajemnica?
— A może to jakiś podstęp? — odezwała się niepewnym głosem Cornelia.
— I czego tu się bać? Od kiedy to Czarodziejki nie poradzą sobie z jednym starym latarnikiem,
nawet jeśli nocą staje się groźnym wałkiem morskim — zauważyła Taranee.
— Znałam większe potwory — zaśmiała się Irma.
—Dajcie spokój. Tata mówił mi, że latarnik przeżył jakieś straszne chwile. Nikt nie wie, co się
tak naprawdę stało. — Cornelia potrząsnęła głową, spoglądając z ukosa na przyjaciółki.
— A jeśli chce nas przed czymś ostrzec? — Will zerknęła w stronę latarni. — Może jest coś, o
czym powinnyśmy wiedzieć przed odpłynięciem?
Tuż obok dało się słyszeć chlupnięcie i z wody wyłonił się jakiś ciemny kształt. Cornelia
ostrożnie cofnęła stopy z kamiennego brzegu falochronu.
— To tylko ryba — odezwała się Irma. — Może chciała podsłuchać, o czym rozmawiamy
— Od razu mówiłam, że ta wyprawa to głupi pomysł. — Cornelia zerwała się z miejsca i zaczęła
niespokojnie krążyć.
— Jeżeli ktoś nie lubi wody, to nic mu się nie podoba — głos Irmy drżał od powstrzymywanego
śmiechu. — Po co płyniesz, jeśli i tak nie będziesz nurkowała?
— Daj jej spokój, na rafie są też inne rozrywki. — Will schyliła się, sięgając po leżącą na
nabrzeżu butelkę. Nosiła jeszcze ślady piasku, była pusta, obrośnięta glonami, a jej szkło straciło
cały swój połysk. — Nawet morze zamienia się w śmietnik — powiedziała ze smutkiem.
— Myślałam, że znajdziesz chociaż jakiś list od rozbitków — Taranee wyjęła jej z ręki butelkę i
potrząsnęła nią faz jeszcze. — Pusta — oznajmiła z rozczarowaniem.
— Kto pierwszy na plaży! — krzyknęła niespodziewanie Hay Lin i pobiegła w stronę schodków
prowadzących na brzeg morza.
Niewielki pas piasku był zajęty przez kutry, więc nie mogły biec obok siebie, tylko jedna za
drugą, goniąc się ze śmiechem, aż opadły zdyszane na porzucone przez rybaków sieci.
— Pięknie to one nie pachną — zauważyła Cornelia.
— No to co robimy? — spytała Will.
— Możecie iść same — prychnęła Irma. — Potem mi wszystko powtórzycie.
— Albo idziemy razem, albo wcale — zadecydowała Will.
— Czyżby strach cię obleciał? — Cornelia spojrzała z ukosa na Irmę. — Boisz się, że dowiesz
się czegoś strasznego?
— Nie bądź śmieszna. — Irma zerwała się z miejsca, zaciskając pięści. — To ty się boisz!
— Wydawałoby się, że Strażniczki powinny bardziej panować nad emocjami, a nie zachowywać
się jak dwa koguty — mruknęła Taranee.
— To co, losujemy? — zaproponowała niespodziewanie Hay Lin. — Bo inaczej nigdy nie
opuścimy tego miejsca i z czasem staniemy się syrenami wabiącymi przypływających marynarzy
— Irmie by się to spodobało — mruknęła pod nosem Cornelia.
Will wyciągnęła przed siebie ręce. Gdy otworzyła dłoń, ujrzały szklaną kulkę, w której poruszał
się maleńki statek.
— Jaka śliczna! — zachwyciła się Hay Lin. — Skąd ją masz?
— Dostałam od Matta, gdy wyjeżdżał w trasę koncertową. Powiedział wtedy, że choć jest w
podróży, zawsze będzie przy mnie.
— Jakie to romantyczne! — wzruszyła się Irma. — To jak, będziemy losować?
Will podrzuciła kulkę i ujrzały wzburzone fale, na których kołysał się maleńki żaglowiec.
— Cornelia wybiera — zdecydowała. — W jednej ręce nkryję kulę. Jeśli wybierze tę dłoń,
idziemy — dodała.
Słońce skryło się za horyzontem, a na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy Jasny snop światła
latarni rozproszył zapadający w porcie zmierzch.
— No to co, gotowe? — spytały zgodnym chórem dziewczyny.
Will schowała za plecami ręce i na chwilę zamknęła oczy.
— Już! — Wyciągnęła przed siebie zaciśnięte pięści. — Którą wybierasz?
Cornelia uśmiechnęła się i bez wahania chwyciła ją za rękę. Will otworzyła dłoń. Światło latarni
musnęło szklaną kulkę, wydobywając ją z zapadającego zmierzchu.
HEATHERFIELD. LATARNIA
— No, nie — jęknęła Irma. — Ile tu schodów! Chyba nikt ich nigdy nie policzył.
— Będziesz miała okazję — zaśmiała się Cornelia. — Możesz zacząć od razu.
Hay Lin wspinała się już po wąskich, przytulonych do ściany latarni schodach, przejeżdżając
dłonią po gładkiej powierzchni poręczy.
— Uwielbiam latarnie — stwierdziła. — Im wyżej wchodzisz, tym bliżej jesteś powietrza.
— Raczej nieba. Powietrze jest wszędzie. — Taranee spojrzała ze zdziwieniem na przyjaciółkę.
— Aby go zaczerpnąć, nie trzeba wdrapywać się na samą górę.
— Gdy staniesz na balkonie latarni, zrozumiesz, o co mi chodzi. — Hay Lin przyspieszyła i
zobaczyły jeszcze znikające za zakrętem schodów długie ciemne warkocze.
Mijały po drodze niewielkie okienka, przez które z jednej strony widać było port, a z drugiej —
białe bałwany pędzące w stronę linii brzegowej, aby z hukiem rozbić się o skały.
— Nie wiem, dokąd ona tak się spieszy — narzekała Irma. — I dlaczego tu jest tak dużo
schodów.
— Niektórym nie zaszkodziłoby pokonywanie ich kilka razy dziennie — mruknęła pod nosem
Cornelia.
— Tylko nie zaczynajcie — poprosiła Will. — Jeszcze jeden zakręt i...
Zobaczyły najpierw roześmianą twarz Hay Lin, która unosiła rękę w geście zwycięstwa, a potem
za jej plecami wielki globus i profil tajemniczego latarnika, który wstał, aby powitać wchodzące do
środka dziewczyny.
— A więc jednak zdecydowałyście się przyjść. — Stał przy oknie, mając za plecami ołowiane
chmury nadciągające od strony północy. Spojrzał prosto na przyjaciółki, a w jego niebieskich
oczach pojawił się cień uśmiechu. Potarł w zastanowieniu brodę i wskazał proste drewniane krzesła
stojące wokół ciemnego stołu. — Mam tylko cztery — wyjaśnił — ale sam chętnie postoję.
— A nie moglibyśmy porozmawiać na tarasie latarni? — spytała Hay Lin. — Stamtąd jest
piękny widok i...
— Chodźcie — przerwał i otworzył szeroko drzwi, wpuszczając wiatr, który wpadł ze świstem,
atakując spódnicę Cornelii. Owinęła się wokół jej kostek, krępując na chwilę ruchy.
Latarnik wyszedł pierwszy, zasłaniając na chwilę przejście.
— Budzi zaufanie, chyba go polubię — wyszeptała Will.
— Musiał mieć dużo przygód, zanim został latarnikiem — dodała Taranee.
Stanęły na tarasie i w milczeniu czekały na pierwsze słowa gospodarza.
— Byłem kiedyś szyprem kutra rybackiego. Nie był to byle jaki kuter. O, nie! Wyposażono go w
najnowocześniejsze urządzenia nawigacyjne, był szybki i zwrotny, o potężnej mocy silnika... ze
świetną załogą. Mój niezawodny „Wilk Morski”.
Taranee zerknęła porozumiewawczo na Will.
— To dlaczego pan na nim nie pływa? — wyrwało się Irmie, która opierając się o barierki
balkonu latarni, wpatrywała się w wodę z tęsknym wyrazem twarzy.
— Nie mam go już — odparł krótko. — Zniknął.
— Duże przedmioty nie znikają tak po prostu — zauważyła Cornelia. — Ostatnio zniknął mi
ulubiony pierścionek i po pół roku odnalazł się na dnie akwarium.
— Masz rację. — Latarnik podszedł do balustrady i postukał o nią fajką, którą od dłuższej chwili
obracał w dłoniach. — Nic nie znika tak po prostu.
— Więc co się mogło stać z pana kutrem? — spytała Taranee.
— Od kilku miesięcy usiłuję sobie odpowiedzieć na to pytanie. I mam coraz więcej
niewiadomych.
— A co to ma wspólnego z nami? — wyrwało się Irmie.
— Niech nam pan, kapitanie, opowie wszystko od początku — poprosiła Will, rzucając
przyjaciółce pełne wyrzutu spojrzenie.
— Wszystko wydarzyło się tam. — Uniósł rękę i wskazał cybuchem fajki kierunek. — W porcie
opowiadano, że pięćdziesiąt mil morskich od zatoki widziano wielką ławicę dziwnych ryb. Nie
ukrywam, że lubiłem rzucać morzu wyzwania i to, co usłyszałem, wystarczyło, abym natychmiast
podjął decyzję. Odległość nie była błaha, ale uznałem, że warto tam popłynąć, bo nikt nie
pogardziłby takim połowem. Byłem też ciekaw, co to za ryby, których dotąd świat nie widział. —
Zamilkł na chwilę i oparł się o balustradę z posępną miną.
Dziewczyny nie przerywały milczenia, czekając na dalsze słowa opowieści.
— Pogoda zrobiła się piękna — rozpoczął po chwili. — Załoga pełna zapału, a ja wyobrażałem
już sobie kuter pełen ryb i triumfalny powrót do portu. Dopłynęliśmy do miejsca, gdzie je widziano.
Zarzuciliśmy sieci i zaczęliśmy czekać. Uruchomiłem sonar, czekając na jakikolwiek sygnał
zdradzający ich obecność. Woda była spokojna, wiatr ustał i zapanowała taka cisza, że słyszałem
jedynie echo sonaru powracające w regularnych odstępach. Badałem kryjącą się pod nami
przestrzeń i po raz kolejny myślałem, że dobrze zrobiłem, inwestując w najlepszą echosondę. Na
ekranie monitora nie było żadnych niepokojących obrazów. Zamknąłem na chwilę oczy i w tym
samym momencie usłyszałem jakiś dudniący odgłos. Zakłócił on echo sonaru. Na ekranie pojawił
się ciemny kształt, który wyginał się na wszystkie strony, stając się raz kołem, raz elipsą. Twór ten
zbliżał się do kutra, a przenikliwy dźwięk, który temu towarzyszył, był tak głośny, że zdarłem z
uszu słuchawki, nie myśląc nawet o tym, że mogę je ściszyć. Leżały bezużytecznie, rzucone obok
sonaru, a ja zastanawiałem się, co robić, bo nigdy nie widziałem, aby jakieś podmorskie stworzenia
łączyły się w tak regularne formy Nie miałem bowiem wątpliwości, że to moja ławica. Wziąłem na
nią kurs i już miałem zacząć ciągnąć sieci, kiedy poczuliśmy gwałtowne szarpnięcie i maszyny
stanęły, a kuter pociągnięty potężną siłą ruszył przed siebie, unosząc w górę dziób. Kompletnie
straciłem nad nim panowanie. — Widać było, że latarnik na nowo przeżywa te chwile.
— To musiało być przerażające — odezwała się półgłosem Cornelia, wpatrując się w
gestykulującego kapitana.
— Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego to ja ocalałem — zamyślił się latarnik.
— Coś ciągnęło ten kuter, ale co? — przerwała milczenie Hay Lin.
— Tak... to nie koniec historii. Morze było gładkie i tylko rozstępuj ąca się woda pozostawiała
biały ślad piany, jak po motorówce... — Opowieść płynęła wartko, a zasłuchane dziewczyny nie
czuły podmuchów północnego wiatru, który szarpał ich ubraniem, niosąc wieczorny chłód i wilgoć
od morza. — Pamiętam, że ludzie zaczęli krzyczeć. Nie byliśmy w stanie określić ani prędkości, ani
kierunku, w którym wynosiło nas poza obszar połowów. Urządzenia nawigacyjne oszalały. Nic nie
działało i teraz już wiedzieliśmy, że dzieje się coś, czego nie można wytłumaczyć. W oddali
ujrzałem potężny wir i niespodziewanie pojawiły się mgły. Otoczyły nas ze wszystkich stron i
wtedy poczułem potężne uderzenie. Wyrzuciło mnie ono za burtę. Wpadłem do wody, chwytając się
w ostatniej chwili zsuwającej się z kutra beczki. — Zamilkł, spuszczając głowę, jakby poczucie
winy było silniejsze od potrzeby podzielenia się swoją historią. — Obejrzałem się i nie zobaczyłem
już nic. Na niebie świeciło słońce, woda była gładka, a kuter po prostu zniknął. Nie było mgieł, nie
było sieci ani zdobyczy, nie było wiru, jedynie pusty horyzont i zachodzące słońce. — Latarnik
potrzebował kilku chwil, aby odzyskać nad sobą panowanie.
— I co, co było dalej? — zaytała cichym głosem Taranee.
— Nie będę wam opowiadał, jak wróciłem do portu. Znaleźli mnie młodzi ludzie, którzy płynęli
motorową łodzią do Headierfield. Byłem tak wycieńczony, że ponad tydzień leżałem w szpitalu.
Potem zaczęły się pytania. Przychodziła do mnie straż na— brzeżna, pojawiali się urzędnicy z
kapitanatu portu, była nawet policja i dumy, dosłownie dumy dziennikarzy. — Latarnik postawił
kołnierz płaszcza, jakby poczuł nagły chłód na myśl o minionych wydarzeniach. — Nikt mi nie
uwierzył, ale nikt również nie odnalazł kutra. Potem odkryłem, że nie tylko moja łajba zaginęła w
tak tajemniczych okolicznościach. I zacząłem na własną rękę prowadzić śledztwo. — Zacisnął
palce na balustradzie balkonu.

— Postąpiłabym tak samo — zwierzyła się Taranee. — A wy, dziewczyny?
Przyjaciółki przytaknęły, spoglądając ze współczuciem na kapitana, który ciągnął dalej swą
opowieść.
— Dowiedziałem się, że w porcie potrzebują latarnika, i bez zastanowienia zdecydowałem się
przyjąć tę posadę. Wysoko i, co najważniejsze, daleko od wścibskich ludzi. Chodźcie do środka, to
wam coś pokażę. — Odwrócił się i popchnął szklane drzwi prowadzące do jego podniebnej kajuty
Wisiała tam tablica korkowa, do której przyszpi— lone były wycinki z różnych gazet. Niektóre
wyglądały tak, jakby miały za chwilę się rozsypać. Pożółkłe i wystrzępione, z ledwo widoczną
czcionką, unosiły się na wietrze szalejącym teraz wewnątrz wznoszącej się na klifie latarni.
MacLaren zamknął ostrożnie drzwi.
— Niezła historia. —Taranee szła tuż za kapitanem, wpatrując się w mapę, którą wcześniej już
zauważyła na ścianie pokoju latarnika.
Mapa była ogromna. Wyglądało na to, że pochodzi ze źródeł wojskowych, bo tak dokładnej nie
można było kupić w żadnym sklepie z mapami dla turystów. Zaznaczone na niej punkty świeciły
wbitymi chorągiewkami.
— Spójrzcie. — Latarnik wskazał maleńkie wysepki rzucone w przestrzeń oceanu. — Tutaj
wszystko się zaczęło.
Przyjaciółki ujrzały archipelag Wysp Koralowych, miejsce, do którego miały płynąć.
Przypominało pole bitwy, a wbite tam chorągiewki były niczym sztandary zwycięskich wojsk.
— Wygląda jak centrum dowodzenia. — Irma stuknęła palcem w największą wyspę, gdzie
mieścił się Instytut Oceanografii, który mieli zwiedzać w czasie wyprawy.
— Można ją tak nazwać — zgodził się latarnik. — Bo u jej wybrzeży miało miejsce pierwsze
zniknięcie. Było to kilkaset lat temu. Żaglowiec „Blue Mary” wypłynął z Heatherfield z ładunkiem
złota i skrzyniami srebra. Nigdy nie dotarł do portu, ale ostatni raz widziano go w okolicach Wyspy
Koralowej. — Dotknął żółtej chorągiewki wbitej na jej południowym brzegu. — Były jeszcze inne
zniknięcia. „Queen Margot”, „Sweet Lady”... — Mężczyzna pokazał pozostałe chorągiewki, które
tym razem wydały się przyjaciółkom porzuconymi na polu bitwy sztandarami. — Ostatni na tej
czarnej liście znalazł się „Wilk Morski”.
— I pan to wszystko sam odkrył? — szepnęła z podziwem Taranee. — To niesamowita
opowieść. Czułam się tak, jakbym czytała świetny thriller. Niewyjaśnione zagadki, tajemnicze
zniknięcia...
Latarnik wyjmował teraz ostrożnie chorągiewki, odkładając jedną po drugiej na stół. W miejscu,
gdzie wcześniej tkwiły, widać było narysowane kolorowe gwiazdki.
— A teraz wy płyniecie właśnie tam i dlatego przyda wam się mapa — rozległ się jego głos.
Cornelia poczuła, że brak jej tchu.
— Nic więcej nie mogę dla was zrobić — zakończył bezradnie.
Irma usłyszała szelest papieru i poczuła w dłoni rulon mapy podanej jej bez słowa przez
latarnika.
PODWODNY ŚWIAT
Ławica złotych ryb przeleciała gwałtownie, pozostawiając za sobą smugę, która po chwili
rozproszyła się w krystalicznie czystej wodzie. W katedrze podwodnego świata skały porośnięte
były fantastycznymi koralowcami o niespotykanych barwach. Blade światło sączyło się przez las
zielonych roślin tworzących szpaler powitalny dla wędrujących po dnie rozgwiazd. Życie toczyło
się tutaj wolno, w rytm przypływów i odpływów przynoszących okruchy ziemskiej historii. Srebrna
moneta z wizerunkiem twarzy jednego z władców odchodziła w zapomnienie, zakopywana przez
wycofującego się raka, który wślizgiwał się pod jedną ze skał.
Nagle dno poruszyło się, płosząc stado połyskujących ryb. Nie wiadomo skąd pojawił się
gwałtowny wir. Obracając się z szaleńczą prędkością, uniósł w górę leżące tam niewielkie muszle.
Wysysał spod skał powolne raki, zagarniał masy ciężkiego piachu i wyszarpywał rosnące w
koloniach glony, aby chwycić to wszystko i porwać w nieznanym kierunku.
Niewiele było już widać. Wir stawał się coraz bardziej żarłoczny. I wtedy niespodziewanie
zniknął.
Powoli opadały wzburzone piaski, uspokajały się macki poruszonych ukwiałów, podwodny
świat powracał do swego odwiecznego rytmu. Zimny prąd przesunął się po dnie, odsłaniając jakiś
połyskujący przedmiot. Była to niewielka ozdobna busola. Na jej kopercie widniał wygrawerowany
napis „Wilk Morski”.

1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.

    OdpowiedzUsuń